„Ludowładztwo nie może być władzą stawiających się ponad społeczeństwem grup, które przypisują sobie prawo do orzekania o potrzebach oraz reprezentowania interesów społeczeństwa. (…) Chcemy rzeczywistego uspołecznienia systemu zarządzania i gospodarowania”.

Program NSZZ Solidarność, 1981 rok

 

Samorządna rzeczpospolita miast

Przeszliśmy długą drogę, od 1990 roku, kiedy w ustawie o samorządzie terytorialnym zapisano, że wspólnotę samorządową tworzą mieszkańcy. Nadzieja na rzeczywiste zdecentralizowanie władzy należała do najważniejszych sił napędowych przemian 1989 roku. Nadzieja ta była tak silna, że pozwoliła na chwilę uwierzyć w niemożliwe: że samorządność da się wprowadzić odgórnie. Ale złudzenia szybko prysły. W starych rocznikach magazynu „Samorząd Terytorialny” łatwo natrafić na komentarze takie jak ten autorstwa Krzysztofa Herbsta, który w 1992 roku pisze: „Samorządy terytorialne [są] słabe również dlatego, że zostały stworzone przez Sejm i rząd, a nie przez mieszkańców. Szybkość zmian dała skromne efekty propagandowe, ale uniemożliwiła ukształtowanie indywidualnej osobowości społeczności lokalnych; wyklucia się wspólnych interesów i walki o te interesy. W efekcie zamiast rozwiązania samorządowego mamy w jakimś stopniu decentralizację kryzysu, którego dokuczliwe konsekwencje są spychane na barki samorządów”.

Partie polityczne przerzucały na samorządy problemy, z którymi niewygodnie im było mierzyć się na szczeblu ogólnopolskim, gdzie stawki polityczne są największe, jednocześnie nie zapewniając samorządom odpowiednich funduszy potrzebnych np. do profesjonalnej organizacji planowania przestrzennego. Dlatego zaangażowani lokalni działacze i eksperci, których sporo było, na przykład, w pierwszym samorządzie warszawskim, wkrótce zniechęceni opuścili jego szeregi. Samorządy stały się szkółkami dla partii politycznych. Młodzi działacze zdawali w nich egzaminy z lojalności, dyscypliny partyjnej i roznoszenia ulotek. I, jak to bywa z edukacją, niektórzy podejmowali ją z prawdziwego przekonania. Nieraz można było spotykać w samorządowych strukturach partyjnych ludzi prawdziwie zaangażowanych, działających w miastach czy dzielnicach, w których mieszkają na co dzień. Niestety, często właśnie przez to oblewali swoje partyjne egzaminy, wyrzucani z partii za złamanie dyscypliny głosowania. W końcu, jak powiedział kiedyś Włodzimierz Kusak z PO, przewodniczący białostockiej rady miasta, demokracja w samorządach „nie może być rozhulana”.

No, ale trochę się jednak rozhulała. Zasiane na początku ziarno samorządności, mimo niesprzyjających warunków, pod koniec pierwszej dekady transformacji zaczęło kiełkować. W połowie drugiej dekady wypuściło pędy, które – jak w biologii – za sprawą swojej łagodnej siły potrafiły w końcu sprawić, że w betonie pojawiły się pęknięcia i szczeliny. Działające w wielu miastach inicjatywy obywatelskie, ruchy społeczne, organizacje dzielnicowe i NGO-sy zaczęły odnosić pierwsze widoczne sukcesy, często wchodząc przy tym w sojusze z zaangażowanymi radnymi. W Poznaniu lokalni działacze skutecznie przeciwstawili się zabudowywaniu klinów zieleni i już w 2010 roku uzyskali łącznie 9,4 proc. poparcia w wyborach do rad miasta. Członkowie stowarzyszenia „Razem dla Opola” w koalicji wywalczyli dopłaty do miejsc w prywatnych żłobkach, trwale obniżając koszty i likwidując kolejki oczekujących. W Gdańsku działacze weszli w sojusz z naukowcami z Politechniki Gdańskiej, popularyzując Społeczną Koncepcję Ochrony Pasa Nadmorskiego. Jednocześnie pierwszy budżet obywatelski w Polsce – zanim kilka lat później zaczęły się nim chwalić władze miast – za sprawą inicjatywy obywatelskiej został wprowadzony w Sopocie już w 2010 roku.

Lokalni aktywiści intensywnie uczyli się miasta, poznając reguły istniejącego systemu, zgłębiając przepisy prawa, a jednocześnie pozostając w ciągłej dyskusji zarówno z władzami, jak i mieszkańcami, wymuszając na tych pierwszych respektowanie potrzeb tych ostatnich. Stali się ekspertami wypracowującymi nowe standardy. To nie przypadek, że wśród działaczy toruńskiego Czasu Mieszkańców są szkoleniowcy, którzy od lat zawodowo zajmują się prowadzeniem w całej Polsce kursów z zakresu good governance dla urzędników i radnych. Kiedy w 2013 roku trójka działaczy poznańskiego stowarzyszenia Prawo do Miasta opublikowała „Anty-bezradnik przestrzenny”, czyli swego rodzaju instrukcję obsługi Ustawy o zagospodarowaniu przestrzennym, dzięki której mieszkańcom łatwiej brać udział w procesie planistycznym, środowisko urbanistów przyznało, że trochę im jest wstyd, że sami o niczym takim nie pomyśleli. Zresztą, nawet jeśli pomyśleli, rzecz w tym, że nie zrobili.

Ruchy miejskie, w których zawodowi eksperci – socjologowie, ekonomiści, architekci, prawnicy – spotykają się z energicznymi, zadaniowo nastawionymi społecznikami, przekraczają ograniczenia obu tych środowisk. Powstałe oddolnie jako komitety obywatelskie, łączą krytyczną refleksję nad miastem z aktywnym działaniem na rzecz zmiany. Nie boją się zawierać sojuszów ponad podziałami ideologicznymi, opierając się na „narracji konkretnej”. Chociaż budżet obywatelski wprowadzono w tym roku w wielu polskich miastach, ciągle nie słychać o tym, by radni partii rządzących z Bielska-Białej spotkali się w tej sprawie z radnymi z Łodzi. Tymczasem w środowisku miejskich aktywistów trwa intensywna dyskusja, podsumowywująca dobre i złe doświadczenia budżetu obywatelskiego, odwołująca się do przykładów nie tylko z Poznania, Warszawy czy Zabrza, ale także z Berlina, Porto Alegre i Nowego Jorku. Wymianie tej służą również doroczne spotkania Kongresu Ruchów Miejskich.

Kiedy 8 lipca ogłoszono zawiązanie się Porozumienia Ruchów Miejskich, ogólnopolskiej platformy, której celem jest nie tylko wprowadzenie komitetów obywatelskich do rad miast, ale przede wszystkim wspólne, długofalowe działanie na rzecz poprawy ogólnokrajowej polityki miejskiej, pojawiły się też głosy krytyczne. Andrzej Rychard i Radosław Markowski zaniepokoili się, że ich działacze nie są zawodowymi politykami z partii. Tymczasem właśnie to może być ich największą zaletą. Gautam Mukunda z Uniwersytetu Harvarda, który przeanalizował historie kilkudziesięciu liderów politycznych i biznesowych dowodzi, że najistotniejsze zmiany wprowadzali praktycznie wyłącznie liderzy bez długiego doświadczenia wewnątrz systemu.

Mukunda pokazuje, że „zwykli” liderzy przefiltrowani przez „zwykłe” kryteria partii politycznych zazwyczaj podejmują takie same decyzje co ich poprzednicy. Mogą być zatem tak samo „dobrzy” jak oni, statystycznie jednak mają małe szanse by wprowadzić duże zmiany na lepsze. Wiedzą o tym polscy wyborcy. Niska frekwencja wyborcza po części wynika z uzasadnionego przekonania, że niezależnie od tego, która partia wygra, nic się właściwie nie zmieni. Zaletą przychodzących z zewnątrz liderów jest to, że nie są oni jeszcze „sformatowani” przez system i z dystansu lepiej dostrzegają zarówno jego wady, jak i ukryte w nim możliwości, oraz nie boją się podejmować odważnych, niestereotypowych działań na rzecz zmiany.

Tezę Mukundy potwierdzają doświadczenia miast takich jak Reykjavik czy Bogota. Antanas Mockus, z wykształcenia filozof i matematyk, wcześniej działający politycznie jedynie w strukturach uniwersytetu, podczas swojej pierwszej kadencji jako burmistrz Bogoty zmniejszył o 70 proc. odsetek zabójstw w mieście uchodzącym wtedy za jedno z niebezpieczniejszych na świecie, a także obniżył o połowę liczbę wypadków drogowych. Jon Gnarr, znany islandzki komik, którego nieoczekiwanie wybrano na burmistrza Reykjaviku, skutecznie zrestrukturyzował miejskie przedsiębiorstwo energetyczno-ciepłownicze, które było na skraju bankructwa. Gnarr, aktor bez wyższego wykształcenia, który spędził dziesiątki godzin nad papierami spółki ciepłowniczej, w wywiadzie dla jednej z niemieckich gazet podkreślił, że do zrozumienia sytuacji złożonego przedsiębiorstwa miejskiego wystarczy minimum inteligencji oraz maksimum pracy i uwagi. Mukunda podkreśla, że najlepszych historycznych liderów łączyły dwie rzadko idące w parze cechy – prawdziwe zaangażowanie połączone z umiejętnością uważnego słuchania głosów krytycznych.

Przeszliśmy długą drogę od 1990 roku. To, czego politologowie Rychard i Markowski wydają się nie zauważać to, że z punktu widzenia ustawy o samorządzie terytorialnym – a także z punktu widzenia krajów o rozwiniętej demokracji lokalnej, takich jak Finlandia, Islandia czy Niemcy – nie ma bardziej profesjonalnych polityków niż lokalni eksperci. W przeciwieństwie to zewnętrznych ekspertów zamkniętych w wieżach z kości słoniowych, umieją wsłuchiwać się w głos mieszkańców. Umieją zawierać sojusze wokół konkretnych idei, a nie partyjnych interesów. Jednocześnie członkowie komitetów obywatelskich nie są zawodowymi politykami w tym sensie, że nie zależą od polityki finansowo, mając już swoje kariery i prace w innych dziedzinach. Ale właśnie to czyni ich potencjalnie mniej podatnymi na korupcję. Komitety obywatelskie idą po władzę, ale nie dla władzy; są ideowe, ale nie ideologiczne. Aktywiści reprezentują nową generację lokalnych liderów, których myślenie nie jest już sformatowane przez wypaczenia systemu politycznego w Polsce, lecz ukształtowane w wysiłku oddolnej analizy lokalnej rzeczywistości. Jednocześnie jednak ta nowa generacja odwołuje się do korzeni współczesnej demokracji w Polsce, demokracji, która stała się pierwotnie możliwa wyłącznie dzięki działaniu oddolnych ruchów i komitetów obywatelskich. Przychodzimy do polityki z zewnątrz, ale jednocześnie ideowo wracamy do momentu, gdy za największy grzech reprezentantów ludu uznawało się cynizm a nie – jak dziś – jego brak.

 

* Manifest został przysłany do redakcji „Kultury Liberalnej” przez Joannę Kusiak – rzeczniczkę Porozumienia Ruchów Miejskich. Poglądy zawarte w deklaracji odzwierciedlają stanowisko Porozumienia.