Justyna Czechowska: Który z języków uważa pani za swój ojczysty?
Nuala Ní Dhomhnaill: Trudno powiedzieć. Nawet gdy mieszkałam w Anglii, mówiłam po irlandzku. Mój ojciec uznał jednak, że mój irlandzki nie będzie wystarczająco dobry, jeśli po prostu pójdę do szkoły w Irlandii. Dlatego oddał mnie ciotce. Mając 5 lat, znalazłam się w irlandzkim otoczeniu, gdzie nikt nie mówił po angielsku. Początkowo nie chciałam mówić po irlandzku, choć znałam przecież ten język z domu. Jestem Angielką, dlaczego miałabym porozumiewać się po irlandzku, myślałam. Pamiętam, jak po sześciu tygodniach milczenia przyszłam do kuchni, bardzo chciało mi się pić. Powiedziałam „milk”, ale nic się nie wydarzyło. Dopiero gdy użyłam irlandzkiego odpowiednika słowa mleko: „bainne”, na stole pojawiła się pełna szklanka. Pomyślałam: O, to działa! Zaczęłam więc mówić po irlandzku. Ale myślę sobie, że musiało to być dość okrutne dla dziecka – znaleźć się nagle w innym świecie. W Anglii mieliśmy telewizor. U ciotki nie było nawet elektryczności, nie było ciepłej wody w kranie. Dzieci na wsi urządzały wyścigi ślimaków; gdy dołączyłam do ich zabawy, zapytały mnie, czy angielskie dzieci też to robią. Nie, odparłam, angielskie dzieci oglądają telewizję. A co to takiego? Więc wyjaśniłam im, że telewizja to takie pudełko w rogu pokoju, w którym znajdują się białe konie i inne ciekawe rzeczy. Irlandzkie dzieci natychmiast mnie wyśmiały: „Nie bądź głupia, przecież konie nie zmieszczą się w pudełku”. Należałam do innego świata. Dlatego zamknęłam się w języku, stał się moją kryjówką. Poza językiem nie miałam tam, w Irlandii, nikogo – ani mamy, ani taty, ani rodzeństwa.
Czy wciąż istnieją pojęcia, jak telewizja w tamtych czasach, które trudno wyjaśnić po irlandzku? A może istnieją takie, których nie da się wypowiedzieć po angielsku?
Nie wydaje mi się, żebym kiedykolwiek wybrała irlandzki. Jeśli miałabym podjąć racjonalną decyzję, zdecydowałabym się na angielski, przede wszystkim z powodu dużo większej liczby odbiorców. Zapytano mnie wczoraj, czy wybór tak małego języka nie jest dla poetki samobójstwem. Ależ oczywiście, że jest. To nie jest przemyślana decyzja, to emocjonalna reakcja. Moje uczucia, obrazy i dźwięki pojawiają się po irlandzku. Po angielsku mogę pisać prozę, polemiki, eseje, ale nie poezję.
Pełne emocji jest także mówienie do dzieci. Zdaje się, że to dzięki kobietom przetrwają maleńkie języki. W jakim języku mówi pani do swoich dzieci i wnucząt?
Oczywiście po irlandzku. Ale moje dzieci przez lata nie chciały odpowiadać mi w tym języku. Więc ja do nich po irlandzku, one do mnie po angielsku. Wkurzało mnie to. I wtedy przeprowadziliśmy się do Turcji, wokół nas pełno było Niemców. Dzieci chciały w ukryciu powiedzieć coś do mnie o Niemcach, ale nie mogły użyć angielskiego, bo każdy by ich zrozumiał. Nie mogły też użyć tureckiego, bo Niemcy, będący tam nauczycielami, znali dobrze ten język. I nagle moje dzieci mówiły do mnie płynnym irlandzkim! Z wnuczętami nie mam tego problemu, dla nich irlandzki jest bardzo naturalny.
W pani przypadku irlandzki to nie jest język wyssany z mlekiem matki, prawda?
Nie, przekazał mi go ojciec. Czy to język matki, czy ojca nie ma większego znaczenia.
Ciekawe, po polsku mówimy „język ojczysty”, choć w wielu językach jest to jednak język matki, „mother tongue”. A chodzi przecież o to samo. To matki najczęściej podtrzymują tradycję językową, szczególnie w rodzinach wielojęzycznych.
To prawda. Ale choć moja matka była Irlandką, nie interesowała się podtrzymywaniem tradycji języka. Mój ojciec czasami go używał, wprawdzie dorastał w angielskim mieście, ale z kolei jego ojciec mówił po irlandzku. Był za to świadomym kulturowym nacjonalistą. Dla mojej matki to było śmieszne. Dla niej irlandzki oznaczał zacofanie i biedę. Wszyscy w mojej rodzinie musieli wybierać. Jedna z moich kuzynek zmieniła imię z irlandzkiego na angielskie, bo to ułatwiło jej pracę w zawodzie lekarza.
Bardzo chciałabym sprecyzować rolę kobiet w utrzymywaniu małych języków przy życiu, szczególnie rolę poetek.
Osobiście uważam, że w poezji jest jeszcze mnóstwo niezbadanych obszarów. Na przykład, gdzie są wiersze o ciąży? To doświadczenie połowy ludzkości, nieraz wielokrotne. Sama stworzyłam kilka takich wierszy, ale w połowie ciąży mój mózg zaczął się rozpuszczać i nic z tego nie wyszło. Są też inne sprawy, których nie przekazano ludziom za pomocą poezji.
Czy zgodzi się pani z teorią, że poetki i pisarki po prostu nie miały swojego języka, nie potrafiły odnaleźć się w języku mężczyzn?
Tak, oczywiście. Na pewno tak zadziało się w Irlandii, gdzie istnieją całe pokolenia kobiet, które tworzą całkowicie nową poezję. To jasne, że jako pierwsze spotykałyśmy się z negatywnymi reakcjami, ale przez to kolejnym pokoleniom jest łatwiej. Wciąż jest bardzo dużo do zrobienia, ludzie i poeci działają. To cudowne!
W jednym z wywiadów powiedziała pani, że w irlandzkiej literaturze nie było tradycji pisania kobiecego. Więc pani pokolenie zaczynało od zera…
Nie, nie od zera, ale musiałyśmy na nowo zaadaptować istniejącą już tradycję pisaną. Mówię „pisaną”, ale jest to w dużej mierze tradycja ustna, przekazywana przez kobiety. Nie było innej możliwości, wszyscy badacze byli mężczyznami. Nie interesowali się kobietami. W tym sensie byli daltonistami. Ukazała się antologia literatury irlandzkiej, w trzech tomach, pracowało nad nią trzydziestu jeden redaktorów i ani jeden z nich nie był kobietą. Nawet nie dostrzegli, że jest w tym coś dziwnego – dopóki ktoś im tego nie wytknął. Więc powiedzieli: „No dobrze, kobiety, przekażemy wam to zadanie, a wy zróbcie resztę”. Ostatecznie redagowałyśmy dwa tomy. Jako użytkowniczkę języka irlandzkiego bardziej martwiło mnie jednak to, że wiele irlandzkiej poezji zostało w tej antologii zaprzepaszczonej. W zespole było sporo feministek, które chciały pracować, ale zbyt mało takich, które jednocześnie były użytkowniczkami języka irlandzkiego. Więc tworzyłyśmy tę antologię trochę po omacku, na wyczucie; w końcu ukazał się zbiór, w którym było dużo więcej irlandzkiej poezji niż oryginalnie planowano.
Ale ta sytuacja zmienia się w nowym pokoleniu?
Tak.
Czy czuje się pani jak twórczyni nowej szkoły? Nowej tradycji?
Nie, zawsze miałam osobiste zaklęcie: żadnych guru, żadnych apostołów.
Ale gdy przychodzą do pani młode poetki i proszą o radę …
Staram się dodać im odwagi do tego, by rozwijały się po swojemu. Wcale nie muszą się mną inspirować, iść za mną. Ale to jasne, tak chyba dzieje się zawsze. Najważniejsze, by młodsze pokolenie odczuwało wsparcie ze strony starszego.
Z taką biografią, z takim doświadczeniem jak pani, trudno sobie wyobrazić, żeby pani nie była dla tych młodych rodzajem guru właśnie.
Żadnych guru, żadnych apostołów. Ja takich nie posiadałam, choć oczywiście istnieją twórcy, do których czuję ogromny szacunek. Potępiam myślenie o przewodnikach, ponieważ pisanie jest tak bardzo osobistym doświadczeniem, że nie chciałabym w ten sposób wykluczyć niczyich możliwości.
Pani pisarstwo jest wyjątkowo blisko natury. Choć to znowu, tradycyjnie, chyba dość kobiecy trop?
Tak nie było w Irlandii, choć dla mnie to bardzo ważny temat. Jestem silnie związana z konkretnymi pejzażami, przestrzeniami i ze wszystkim, co w nich jest – szczególnie z kwiatami, roślinami i ptakami. Mam na ich punkcie małą obsesję. Do szału doprowadza mnie, kiedy napotykam roślinę i nie znam jej łacińskiej nazwy.
Ale kiedyś na wiele lat zmieniła pani krajobraz.
To prawda. Mieszkałam w Turcji, kochałam ten kraj. Uwielbiam taką otwartą przestrzeń, te ich stepy. Tam, skąd pochodzę, nie ma drzew, też jest przestrzeń, ale przecięta morzem. Jadąc po stepie autobusem, wyobrażałam sobie, że to zielone morze. To piękne, uwielbiałam to uczucie. Tak wiele się tam nauczyłam, tak wiele dla siebie znalazłam. Ale musiałam wrócić do domu, przede wszystkim ze względu na język, nie na pejzaż.
Był to jednak głównie język angielski.
Dla mnie irlandzki. Oczywiście także w Turcji słyszałam angielski, uczyłam angielskiego na uniwersytecie, ale nie przebywałam w irlandzkim środowisku. Zaczęłam tracić biegłość, a to była dla mnie śmierć. Więc wróciłam, kupiłam butelkę whisky i postanowiłam, że zostanę poetką. Wydawało mi się, że zwariowałam – i pewnie tak było. Zrobiłam w życiu coś, co mnie uszczęśliwiło, to ważne.
Czym jest poezja?
To sposób wyrażania siebie. Forma myślenia. Ale niekoniecznie myślenia analitycznego. Wyraża się w obrazie, dla mnie także w rytmicznej strukturze. Właściwe znaczenie tego, co napisałam, jest dla mnie najmniej ważną sprawą. Ta myśl jest głęboko zakorzeniona w naszej fizyczności. Metafora jest czymś bardzo cielesnym. Wykonano najróżniejsze badania neuropsychologiczne, żeby to udowodnić. To świetne, bo pokazuje, że poeci zawsze mieli rację, zostali tylko wyparci przez analitycznych myślicieli. To wielka szkoda, wydaje mi się, że oba rodzaje myśli są bardzo ważne i potrzebne. Mój mąż był naukowcem, miał niezwykle analityczny umysł, niczemu nie wierzył na słowo, potrzebował dowodów. Świetnie było być jego żoną, bo zawsze miałam zwariowane pomysły, a on potrafił je wyprostować, choć przyznawał, że potrafi myśleć tylko na ten jeden, swój sposób. Ktoś inny potrafi wyrażać się za pomocą poezji, muzyki, tańca.
Myśli pani, że dziś to też tak działa?
Tak. Wittgenstein powiedział, że obrazy mają swe źródło w snach, że są rozpoznawalne, choć mogą być niezrozumiałe. Uważam, że bardzo ważna jest umiejętność rozpoznawania czegoś, co jest dla nas ważne, bez konieczności analizowania, czym to coś jest. To bardzo podstawowa ludzka umiejętność, którą niestety tracimy. Tracimy nasz kontakt z wyobraźnią. Einstein wyczuł fizykę kwantową, którą dziś zajmują się naukowcy, ale gdyby nie jego intuicja, oni nie mieliby czego udowadniać. To właśnie jest intuicyjna myśl, która wyraża się za pomocą poezji, ale także poprzez naukę, matematykę. Jeśli nie damy wyobraźni gleby, na której mogłaby dojrzewać, stracimy jako ludzkość coś bardzo ważnego. Ale wydaje mi się, że ludzie są zbyt inteligentni, by sądzić, że nauka jest wszystkim.
Więc jest nadzieja dla poezji?
Tak uważam.
Także dla poezji pisanej w małych językach?
Tak, ponieważ każdy język niesie z sobą cały ekosystem, inny sposób bycia w przestrzeni oraz całą odmienną kulturę. Im więcej języków znasz, tym więcej się uczysz. Chcemy oczywiście mówić o różnych rzeczach, gdy je widzimy, ale mogą okazać się trudne do wyrażenia w danym języku, więc sięgamy po inny. Nigdy nie słyszałam o języku, w którym nie tworzy się poezji. Być może jakiś antropolog go odkrył, ale ja o takim języku nie wiem.
Dziękuję Ambasadzie Irlandii w Warszawie, szczególnie pani Joannie Wareckiej, za możliwość przeprowadzenia wywiadu.