Cóż to ja właściwie robiłem w Lipsku? Moja rodzina sądziła, że studiuję na uniwersytecie, gdzie ze znaną niemiecką sumiennością wykształcą mnie na dziennikarza. W rzeczywistości snułem marzenia i roiłem. […] W późniejszych latach już nigdy nie miałem odwagi popuścić sobie cugli, jak w pierwszym okresie mego pobytu za granicą.

Sándor Márai „Wyznania patrycjusza”

Wyobraźmy sobie duży, szary, czteropiętrowy budynek z lat 50. Aby do niego dotrzeć z dworca kolejowego w Warszawie, należy przedostać się na prawy brzeg Wisły i skręciwszy w bramę z ulicy Grochowskiej, jednej z arterii Grochowa, wejść w wąską uliczkę generała Ludwika Kickiego, u wylotu której wita nas dwóch mocno sfatygowanych dżentelmenów stanowczo proszących o „złocisza”. Po wejściu do budynku mijamy portiernię, czyli tzw. „akwarium”, w którym dokonujemy rejestracji i otrzymujemy klucz do pokoju. Ten ostatni znajduje się na pierwszym piętrze, pomalowanym pomysłowo w olbrzymie poziome czarne pasy. Każde piętro ma swój kolor. Czarne niczym memento przeznaczone jest dla nowych przyjezdnych. Na końcu korytarza widać wejścia do wspólnych łazienek i toalet mających obsłużyć grupę wielkości plutonu. W niewielkim pokoju stoi lodówka, stół z płyty pilśniowej, regały i trzy metalowe łóżka z wytartymi materacami. Spod łóżek wystają schowki na pościel, tzw. „czołgi”. Dwie osoby, których nie znamy i które nie wiadomo jaki algorytm rzucił z nami na te kilka metrów kwadratowych, jeszcze nie przyjechały. Zdejmujemy ciężki plecak i stawiamy walizkę. Nie, to nie koszary, ani letnie kolonie. Znajdujemy się „na Kicu”, czyli w Domu Studenckim nr 3 w Warszawie. Czujemy lekki strach i podniecenie. Ze strzępów opowieści wyłania się bowiem obraz pociągający i przerażający zarazem – alkoholowe inferno połączone z lupanarem.

 

Ilustracja: Magdalena Marcinkowska
Ilustracja: Magdalena Marcinkowska

To prawda. Akademik to przede wszystkim opowieść, anegdota, a raczej cały zestaw anegdot z libacjami, bójkami i miłostkami w tle. Na zachętę – lub ku przestrodze – można by z marszu wymienić takich kilka, jeśli nie kilkadziesiąt (wszystko zależy od stażu). Kiedy pod koniec lat 90. wprowadziłem się na Kica, minął właśnie rok od słynnego manewru oskrzydlającego oddziału dresiarzy z Grochowa, którzy rozbili w pył rozproszoną grupę podchmielonych studentów z akademika. Sprowokowani i wywabieni z budynku przez miejscowych wyrostków studenci zostali oskrzydleni przez starszych autochtonów przy ulicy Kobielskiej i potraktowani kijami. Manewr godny Epaminondasa. Brawurowych akcji nie brakowało. Jak choćby ta z próbą przerobienia starej, wygrzebanej skądś pralki „Frani” w wahadłowiec (odbyła się nawet próba lotu), czy masowej nocnej akcji tarasowania drzwi znienawidzonego lokalnego sklepiku setkami pięciolitrowych butli z wodą. Akcji, co warto dodać, zainicjowanej przez szanowanego obecnie prokuratora. Jeśli chodzi o same libacje, to studenci w różnych zonach akademika pili i bawili się niemal codziennie, bo zawsze znalazła się jakaś okazja. Nihil novi sub sole, można by rzec. Zresztą mit bawiącego się Kica podtrzymywały słowa piosenki pt. „Warszawa” Muńka Staszczyka:

Za oknem zimowo zaczyna się dzień
Zaczynam kolejny dzień życia
Wyglądam przez okno, na oczach mam sen
A Grochów się budzi z przepicia.

Muniek Staszczyk wyglądał oczywiście z okna na Kicu. Do dziś toczą się spory, z którego dokładnie. Piosenka stała się nieomal hymnem akademika.

Akademiki wytwarzały własny krąg kontaktów, doświadczeń, stylu życia, były z dala od wielkomiejskiej Warszawy i rodziły dystans wobec życia towarzyskiego i społecznego młodzieży mieszkającej w stolicy. | Andrzej Friszke

Czy jednak akademiki to tylko picie i wieczna zabawa? Czy jest to na tyle specyficzna forma społecznego współżycia, że mówiąc o niej, można wyjść poza anegdotę? Jeśli przyjąć, że kluczowe węzły indywidualnego i społecznego życia odbijają się zawsze w literaturze, sprawa nie wygląda dobrze. Na wątku wychowywania się w internacie zbudowana jest chyba połowa współczesnych Bildungsroman. Wystarczy wymienić „Portret artysty z czasów młodości” Joyce’a czy „Niepokoje wychowanka Törlessa” Musila. O akademikach milczą Muzy. Czyżby traumy związane ze skoszarowaniem studentów w jednym budynku były znacznie mniej dotkliwe?

Jakkolwiek by nie było, Kic miał również swoją drugą legendę. Tę znacznie poważniejszą, związaną z historią przez wielkie „H” i z polityką. O szczegółach dociekliwie pisze Andrzej Friszke w swojej monografii „Anatomia buntu. Kuroń, Modzelewski i komandosi” (Kraków 2010), poświęconej w znacznej mierze marcowym wydarzeniom z 1968 r. Opisując lata 60., Friszke jeden z rozdziału zatytułował wprost: „Na Kickiego”. To właśnie w domu studenckim na praskim Grochowie zawiązała się nieformalna grupa pod nazwą „Nowe Formy”. „W październiku [1965 r. – P.K.] odbyło się pierwsze zebranie sympatyków «Nowych Form» z udziałem około 30 osób, na którym – jak rejestrowała SB – Dajczgewand, Czechowski, Kuczyński i Kamiński gwałtownie atakowali ZSP i ZMS za oportunizm polityczny, marazm, zastój ideowy i klikowość” (s. 412). Na Kickiego działał też dyskusyjny klub „Ubab” oraz Kickie Radio, w którym udzielali się m.in. Waldemar Kuczyński, Teresa Torańska czy Edmund Wnuk-Lipiński. Jak pisze Friszke: „Wydarzeniem była przeprowadzona 30 marca 1966 r. w akademiku, w klubie «Ubab», dyskusja o patriotyzmie, której przysłuchiwało się ponad 200 osób, w tym też studenci spoza akademika, dziennikarz «Polityki», przedstawiciele władz ZMS i ZSP. Zagajali dr Jerzy Szacki, płk Zbigniew Załuski, Stefan Kisielewski i Kazimierz Koźniewski, z sali głos zabierała pokaźna grupa «michnikowców», «nonkonformistów» i ich znajomych” (s. 412-413). Nic więc dziwnego, że oficer SB, śledzący kontakty „Nowych Form” z grupą skupioną wokół Adama Michnika, napisał o tej ostatniej, iż to właśnie w akademiku widzi ona „bazę dla swoich celów”.

Zresztą plusem domu studenckiego przy ulicy Kickiego byli nie tylko jego zaangażowani mieszkańcy, ale i położenie. Z centrum na Kica jechało się dosyć długo. „To oddalenie – pisze Friszke – było wadą Kickiego, gdyż akademiki wytwarzały własny krąg kontaktów, doświadczeń, stylu życia, były z dala od wielkomiejskiej Warszawy i rodziły dystans wobec życia towarzyskiego i społecznego młodzieży mieszkającej w stolicy. Zarazem to oddalenie było zaletą, gdyż osłabiało kontrolę nad akademikami i umożliwiało powstawanie nietypowych inicjatyw” (s. 411).

Akademicka komuna w środku Grochowa była niczym mała autarkia. Niemal wszystko było na miejscu, trzeba było jedynie wiedzieć, do których drzwi zapukać. | Piotr Kieżun

Wszystko to jednak już historia, głęboko osadzona w tych trudnych czasach, gdy nawet prychnięcie lub głupi dowcip mogły być zinterpretowane przez władze jako wywrotowe czyny. Czy coś z tamtej atmosfery zostało w akademikach po 1989 roku?

Niewiele, choć to zaskakujące, że gdy czyta się powyższy opis Andrzeja Friszke, właściwie każde zdanie można by z powodzeniem zastosować do charakterystyki studenckiego życia w akademiku w latach 90. i na początku nowego millennium. W Kicu wiodło się życie o określonym rytmie, którego nie doświadczały osoby wynajmujące mieszkania lub rodowici warszawiacy. By się bawić, nie trzeba było wychodzić na zewnątrz. Akademicka komuna w środku Grochowa była niczym mała autarkia. Niemal wszystko było na miejscu, trzeba było jedynie wiedzieć, do których drzwi zapukać. Ksero? Proszę bardzo! Przepisywanie prac na komputerze? Na trzecim piętrze. Domowe trunki? Po schodach i na lewo. Student cieszył się też wyjątkowo dużą swobodą. Zgodnie z prawem akademik, podobnie jak teren uniwersytetu, posiada względną autonomię. Mieszkańcy Kica zasadę eksterytorialności wcielali w życie wyjątkowo intensywnie. W końcu niezwykle trudno jest upilnować kilkaset młodych, dorosłych osób. A więc wszystko jakby podobne – jednak w przeciwieństwie do lat 60. podmuchy historii (znacznie bardziej przypominające morską bryzę niż sztorm) szalały gdzieś indziej: na uczelni, seminariach, w stowarzyszeniach, kołach i klubach studenckich.

Akademik był miejscem intensywnego networkingu, przestrzenią, w której – na długo przed mediami społecznościowymi – podział na to, co prywatne i co publiczne uległ nagłemu zatarciu. | Piotr Kieżun

Dla historyka lub politologa historia Kica kończy się zatem na 1989 r. Akademik jest za to nadal wspaniałym polem do popisu dla socjologa. Być może zdolny naukowiec zdoła dowieść, że istnieje nawet ktoś taki, jak homo academicus, a więc człowiek, który wytrzymał przynajmniej semestr w domu studenckim. Jego profil da się określić przede wszystkim przez negację. Nie oszukujmy się bowiem: akademik nigdy nie był wyborem. Trafiało się do niego przede wszystkim z przyczyn ekonomicznych i dlatego że „nie pochodziło się z Warszawy”. Zamieszkiwała je więc wspólnota niezamożnych prowincjuszy poddanych wyjątkowej próbie. Akademik był miejscem, w którym na długo przed mediami społecznościowymi podział na to, co prywatne i na to, co publiczne uległ nagłemu zatarciu. W sensie symbolicznym i dosłownym. Należało nauczyć się zasypiać w takt dyskotekowej muzyki lub w obecności całujących się par (uwaga: eufemizm!), dzielić się jedzeniem bez swojej wiedzy i przyjmować niezapowiedzianych gości o każdej porze dnia i nocy. Akademik wymuszał asertywność, ale także uczył wyrozumiałości. Tym bardziej, że przynajmniej na pierwszym roku nie wybierało się sąsiada, który sypiał kilka metrów od nas. Po latach wspomina się to z pobłażliwym uśmiechem, jednak wówczas niedobrany współlokator mógł wywołać stres większy od traumy spowodowanej przez nieudane małżeństwo.

Dziś wydaje się, że czas akademików dobiega końca, choć są to jedynie moje domysły, a nie twarde badania. Wynajem mieszkania wraz z grupą znajomych jest niewiele droższy lub kosztuje tyle samo, co miejsce w domu studenckim. Kilka lat temu mój olsztyński znajomy, który kończył wówczas studia, skarżył się, że nie ma już dzisiaj szans posmakować prawdziwego studenckiego życia w akademiku. Sam wynajmował mieszkanie, podobnie jak jego koledzy.

Czy naprawdę jest czego żałować? Z jednej strony akademik był miejscem intensywnego networkingu. Pobyt tam to zazwyczaj dziesiątki poznanych osób, które po latach spotyka się na niwie zawodowej. Ci poznani na Kicu są obecnie dziennikarzami, naukowcami, prawnikami, pracują w fundacjach, publicznych instytucjach i w biznesie. To jednak dowód nie tyle na błogosławieństwa mieszkania w domu studenckim, ile na inkluzyjność Warszawy. Z drugiej strony najlepszą miarą akademikowej mądrości była i pozostaje umiejętność dostrzeżenia chwili, w której należy się z niego wynieść. Historie o studentach, mieszkających w akademiku po dziesięć lat są prawdziwe, ale brzmią dobrze tylko w opowieściach.

Gdy myśli się o akademikach, żal więc tylko jednego: że po 1989 r. mogły się stać, a w wielu przypadkach nigdy nie stały się, częścią czegoś większego – częścią kampusu i życia uniwersyteckiego, które dziś – podobnie jak idea uniwersytetu – także przeżywa kryzys. Zaś sam dom studencki? Cóż, niech pozostanie anegdotą z okresu, w którym każdy mieszkaniec akademika mógłby powtórzyć za dwudziestoletnim, studiującym z daleka od domu bohaterem „Wyznań patrycjusza” Sándora Máraia: „W późniejszych latach już nigdy nie miałem odwagi tak bardzo popuścić sobie cugli jak w pierwszym okresie mego pobytu za granicą. Niczego od nikogo nie chciałem, nie oczekiwałem niczego złego ani dobrego, byłem wdzięczny za wszystko, za uśmiech, za przyjemny ton głosu; w tych latach byłem jeszcze całkiem prostolinijny. I może właśnie wtedy byłem poetą?”.