Tymczasem na dniach wystartować ma kolejna kampania, tym razem promująca rozszerzenie systemu jednomandatowych okręgów wyborczych (JOW) na wybory do Sejmu. Lider inicjatywy, startujący w wyborach samorządowych do sejmiku województwa dolnośląskiego, Paweł Kukiz, zdaje się nie zauważać rzeczywistych skutków postulowanych przez niego rozwiązań. Ułomności tego, tak mocno promowanego systemu, doskonale obrazują wyniki malezyjskich wyborów parlamentarnych z 2013 roku.
Malezja, była kolonia Zjednoczonego Królestwa, oprócz wielu rozwiązań prawnych, odziedziczyła po Brytyjczykach system wyborczy oparty na jednomandatowych okręgach. Stały się one narzędziem polaryzacji opinii publicznej i sceny politycznej.
Od odzyskania niepodległości w latach 50. XX w. tym wieloetnicznym państwem rządzi nieprzerwanie Front Narodowy (Barisan Nasional, BN). Koalicja ta złożona jest z kilku mniejszych partii, które – przynajmniej w teorii – reprezentują największe grupy etniczne: Malajów, Chińczyków i Hindusów. W ten sposób oddający władzę kolonialiści chcieli zapobiec konfliktom na tle rasowym, szczególnie pomiędzy większością malajską, a majętniejszymi Chińczykami.
Opozycyjny Sojusz Ludowy (Pakatan Rakyat, PR), dość egzotyczny alians różnorodnych partii – od w większości chińskiej DAP, po konserwatywnych islamistów z PAS – w ostatnich wyborach osiągnął najlepszy wynik w swojej historii. Na fali zmęczenia społeczeństwa aktualnym rządem zdobył 51 proc. głosów, 4 proc. więcej niż rządzący BN. Nie przełożyło się to jednak kompletnie na uzyskane mandaty. Pakatan poniósł klęskę, zdobywając 89 miejsc w 222-osobowym parlamencie.
Ta znacząca rozbieżność, która zdecydowała o kontynuowaniu polityki rządu premiera Najiba Razaka, jasno uwidacznia wady jednomandatowych okręgów. Kandydaci niezależni, niewspierani przez żadną z sił politycznych – którzy według zwolenników tej koncepcji mają odgrywać kluczową rolę w budowaniu nowej, odświeżonej klasy politycznej w Polsce – w Malezji zdobyli w sumie poniżej 2 proc. głosów. Dla wielu popularnych w swoich okręgach parlamentarzystów rozbrat z partią oznaczał w praktyce utratę mandatu.
Zwolennicy jednomandatowych okręgów podkreślają, że ich wprowadzenie przyczyni się do uzdrowienia krajowej polityki. W rzeczywistości to podatne na manipulacje rozwiązanie jeszcze mocniej zabetonuje polską scenę polityczną. | Paweł Gliniak
Jednak najbardziej znaczący wpływ na wypaczanie wyników miał tzw. gerrymandering, czyli wytyczanie okręgów wyborczych tak, aby zwiększyć szanse danej partii, w tym przypadku BN. Działacze partii nauczeni wieloletnim doświadczeniem i świadomi cech własnego elektoratu, praktycznie przed każdymi wyborami uaktualniają granicę okręgów. Dzięki tym zabiegom o prawie 3/4 mandatów decydowała grupa zamieszkała poza miastami, która stanowi 30 proc. społeczeństwa.
Daje to ogromną przewagę rządzącym, których żelazny elektorat to ubożsi, słabiej wykształceni, a tym samym mniej odporni na powszechną w mediach propagandę władz Malajowie. Jaskrawym przykładem takiej działalności są stany Sarawak i Selangor. Mniej ludny, niezurbanizowany, ulokowany na wyspie Borneo Sarawak to bastion rządzących. Posiada większą reprezentację (31 mandatów) w parlamencie niż Selangor, najludniejszy i typowo miejski, otaczający Kuala Lumpur ośrodek przemysłowo-usługowy (22 mandaty). Gdy przyjrzymy się pojedynczym okręgom, dysproporcje są jeszcze wyraźniejsze. Nierzadko w największych okręgach – gdzie wygrywa opozycja – liczba głosujących była 7-8 razy wyższa niż w najmniejszych. Ewoluujący przy okazji każdych wyborów system doprowadził do patologicznej sytuacji – według niektórych analiz, w skrajnych przypadkach wystarczy uzyskać 17 proc. głosów, aby rządzić Malezją.
W Polsce te dysproporcje nie są tak ogromne jak w Malezji, choć również występują – okręg oświęcimski zamieszkuje trzy razy więcej ludzi niż okręg bielsko-podlaski. Zwolennicy jednomandatowych okręgów podkreślają, że ich wprowadzenie przynajmniej częściowo przyczyni się do uzdrowienia krajowej polityki. Jednak wiele konkretnych przykładów ze świata, w tym przytoczony powyżej, wskazuje na coś odwrotnego. To podatne na manipulacje rozwiązanie jeszcze mocniej zabetonuje polską scenę polityczną.
Owszem, każdy będzie mógł zgłosić swoją kandydaturę, jednak bez poparcia partyjnej machiny i bez dostępu do partyjnych pieniędzy wygranie wyborów będzie praktycznie niemożliwe. Koncepcja ta powoduje wypaczenia, gdzie z jednej strony większość obywateli może nie mieć swojego przedstawiciela, a z drugiej – nie ma miejsca dla małych środowisk. Zamiast więc tracić czas i energię na promowanie korodującego demokrację systemu, należałoby przeznaczyć czas na stworzenie narzędzi większego wpływania na polityków oraz poprawę transparentności urzędów.