Błażej Popławski: Skąd pomysł na reportaż o „kraju upadłym”, by użyć znanego w politologii określenia?
Konrad Piskała: Do Afryki podróżuję od półtorej dekady. O wyprawie do Somalii po raz pierwszy pomyślałem w 2000 r., gdy na północy Kenii spotkałem uciekinierów z Mogadiszu. Przez ostatnie dekady z ojczyzny wyemigrowały miliony Somalijczyków. Dziś wielu z nich, ciężko doświadczonych przez wojnę i głód, wegetuje w „otwartych więzieniach” – obozach dla uchodźców. Jednak sam pomysł napisania reportażu o Somalii narodził się w innych okolicznościach. Kilka lat temu w trakcie podróży przez wschodnią Kenię zostałem zatrzymany przez policję. Mnie i kolegę uznano zapewne za terrorystów z As-Szabab, somalijskiej radykalnej organizacji islamistycznej, zmierzających w stronę sąsiedniej Somalii. Kiedy zostaliśmy wypuszczeni i wsadzeni do autobusu do Nairobi, razem z nami podróżowało kilkudziesięciu Somalijczyków. Co kilka, kilkanaście kilometrów zatrzymywano nas na kolejnych punktach kontrolnych. Somalijczycy byli dokładnie przeszukiwani. Zrozumiałem, że Kenijczycy traktują ich jako obywateli drugiej kategorii, niekiedy z nich szydzą i nimi gardzą. Byłem zdziwiony i zdegustowany. Wtedy postanowiłem, że muszę zrozumieć przyczyny tych uprzedzeń, poznać ludzi, którzy doprowadzili do ruiny swój własny kraj, zrozumieć ich i o nich napisać.
Połowę książki zajmują spisane i zredagowane przez pana wspomnienia kilku migrantów, nagrane jeszcze w Polsce. Druga połowa to klasyczny reportaż podróżniczy, w którym głównymi informatorami są somalijscy dziennikarze. Skąd pomysł na taką kompozycję?
Początkowo nie planowałem właśnie w ten sposób komponować mojej książki. Podczas pisania reportażu bardzo wiele zależy od przypadku. Gdy po raz pierwszy spotkałem się z mieszkającym od dawna w Polsce Abdulcadirem Gebeirem Farahem – prezesem Fundacji dla Somalii – zakładałem, że będzie on dla mnie jednym z wielu źródeł informacji, może kontaktów, z których skorzystam już w Afryce. Okazał się – jak to określił Ryszard Kapuściński – prawdziwym „tłumaczem kultur” i tak silną oraz barwną osobowością, że po prostu musiałem uczynić go jednym z bohaterów mojej książki. Dzięki poznaniu jego biografii pojąłem, jak losy mieszkańców Rogu Afryki splatają się z dziejami Europy, jak bardzo kryzys państwowości afrykańskiej przekłada się na kolejne fale migrantów do krajów globalnej Północy. Wielu z nich trafia do Polski. Wrastają w nasz krajobraz, współtworzą go.
Przedstawia pan kraj, w którym funkcjonuje kilka konkurencyjnych ośrodków władzy, a którego społeczeństwo jest, jak to pan określił, „okaleczone psychicznie” (według WHO co trzeci Somalijczyk cierpi na chorobę umysłową). Na czym zatem reportażysta skupia swoją uwagę w tak ekstremalnym kontekście? Na jakich instytucjach społecznych?
W Somalii wszystko jest tymczasowe, trudno znaleźć coś, co można by zachować w pamięci. Na pierwszy rzut oka Somalijczycy wydają się niesłychanie homogenicznym narodem: 95 proc. ludności tego kraju pochodzi z tej samej grupy etnicznej (Somali) i wyznaje tę samą religię (islam sunnicki). W praktyce jednak instytucjami społecznymi kreującymi wyobraźnię polityczną od zawsze były struktury klanowe. Opowiadając o Somalii – czy to pisząc reportaż, czy raport dla organizacji międzynarodowej – musimy położyć nacisk na analizę antropologiczną. Wydając książkę, chciałem dotrzeć do ludzi, którzy znajdują się na samym dole drabiny społecznej, odnaleźć w ich indywidualnych historiach losy całej Somalii. Szybko okazało się, że nie sposób ukazać moich bohaterów – czy to migrantów z Warszawy, czy mieszkańców Mogadiszu – w oderwaniu od kontekstu klanowego.
Opisuje pan odczucia jednego z bohaterów w momencie jego przylotu do Polski: „Po to wybrał ten odległy kraj, aby poczuć się wreszcie wolnym, bez klanu, bez zobowiązań”.
Zmiana miejsca zamieszkania to wybór tożsamości, a także pewien sposób na emancypację. Mimo to na obczyźnie klany nadal stanowią główny punkt odniesienia w kształtowaniu identyfikacji społecznej Somalijczyków, a zwyczajowe prawo klanowe (xeer) daje większe poczucie bezpieczeństwa niż skodyfikowane prawo państwowe. Klany to wręcz instytucje totalne. Każdy dzieciak obudzony w środku nocy musi umieć wymienić zarówno wszystkich swoich przodków, jak i żyjących wujków. Klan daje ochronę i opiekę, ale wymaga bezwzględnego podporządkowania. Przed klanami nie ma ucieczki.
Kto jest zatem tak naprawdę głównym bohaterem „Dryland”?
Bezpaństwowcy, obywatele upadłego państwa, masowo dotknięci syndromem stresu pourazowego, ludzie wegetujący na granicy kilku światów, rozdarci konfliktami klanowymi, zniszczeni przez świat wielkiej i małej polityki. Somalijczycy żyją w setkach mikrokosmosów. Wielu chce być Arabami, a nie częścią Afryki. Czarna Afryka wydaje im się gorsza, ale stamtąd przecież pochodzą. W postrzeganiu samych siebie są bardzo podobni do Polaków: szalenie dumni, niezwykle pewni siebie, wierzą w wymyślane przez siebie mity. Nasze nacje łączy także mobilność i tradycje migracyjne: 150 tys. Somalijczyków mieszka w Kanadzie, ponad 100 tys. w Wielkiej Brytanii i kolejne 50 tys. w Szwecji. To chyba trzy największe skupiska diaspory. Jeden z moich bohaterów stwierdził, że granice jego ojczyzny wędrują wraz z nim.
Co decyduje o kolejnych falach wyjazdów? To uchodźcy polityczni czy migranci zarobkowi?
W moim reportażu odpowiedzi na to pytanie musi udzielić sobie każdy z czytelników. Ucieczka przed koszmarem wojny może łatwo przerodzić się w migrację za chlebem, a granica między uchodźcą politycznym szukającym azylu a migrantem zarobkowym jest płynna. Wytyczamy ją tak naprawdę my – obywatele kraju przyjmującego. Powody wyjazdów Somalijczyków są zrozumiałe: to naturalne, że chłopcy na bazarze Bakaaraha w Mogadiszu, żując narkotyczny khat, śnią o pieniądzach „wychodzących” ze ściany w murze, a inni marzą o zasiłku w Szwecji. Bardziej zdesperowani migrują.
A międzynarodowi terroryści o korzeniach somalijskich? O nich często słyszymy ostatnio w mediach.
Rozwój fundamentalizmu islamskiego w Rogu Afryki wiązał się z rozpadem instytucji państwowych. Dla wielu Somalia stała się ziemią bezprawia i dla nich jedyną ucieczką okazał się radykalny islam. Polityzacji poglądów religijnych sprzyjał kontekst geopolityczny – w skład misji stabilizacyjnej weszli głównie chrześcijańscy Etiopczycy. Wydarzenia te stały się pożywką dla Unii Trybunałów Islamskich, rządzącej w Mogadiszu w latach 2006-2007, oraz dla As-Szabab – komórki Al-Kaidy w Rogu Afryki. Dziś Somalijczycy oceniają aktywność antyzachodnich radykałów coraz bardziej krytycznie. Zamachy w Kenii z ostatnich lat to nie tyle pokaz siły, co próba przypomnienia o samym fakcie istnienia organizacji.
Krótki cytat z „Drylandu”: „Pisanie reportażu z perspektywy recepcji hotelowej czy baru to inny tryb pracy. Nie ma tego rytmu, który powstaje, gdy się podróżuje. Czegoś niedokończonego, niedopowiedzianego”. Pisał pan ten reportaż ponad dwa lata – wnioskuję to choćby po nazwiskach liderów Asz-Szabab, którzy już nie żyją. Jak przebiega u pana proces twórczy? Na miejscu pisze pan notatki, nagrywa rozmówców, a materiał opracowuje po powrocie do Polski?
Moją poprzednią książkę o Sudanie pisałem szybciej, bo w drodze. Poznawałem ludzi na przystankach, w autobusach. Potem wystarczyło całą tę mozaikę postaci połączyć, wszystko dokładnie przeczytać, uzupełnić i zredagować. Teraz jednak przyjąłem inną strategię. Decyzja o wpleceniu do reportażu o Somalii obszernych fragmentów rozmów z migrantami wpłynęła zarówno na strukturę reportażu, jak i na samą długość pracy nad tekstem. Mam zwyczaj sprawdzania faktów, które ktoś mi opisuje, z informacjami z książek oraz z opiniami innych informatorów. Takie konfrontacje w Rogu Afryki są trudne z uwagi na ludzką mobilność, a także ze względu na niezwykle szybkie następowanie po sobie pokoleń. Zdecydowałem się na dwie wyprawy do Somalii, by uzupełnić źródła. Cały proces powstawania książki musiał zatem trwać dłużej. Ja nie piszę szybko. Nie wierzę, że reportaż można napisać w miesiąc. Takie teksty tracą uniwersalność, są nie zawsze przemyślanym zapisem chwili.
Pisze pan: „Aby dostać się do najgorszego miejsca na ziemi, […] muszę im [Somalijczykom] zaufać”. Udało się?
Nie miałem innego wyboru. O moje bezpieczeństwo dbały osoby polecone przez znajomych Abdula. On bardzo wierzy w gościnność, jest przesiąknięty kulturą polską…
Zatem zaufał pan spolonizowanemu Afrykaninowi?
Abdul stoi jedną nogą w Afryce, drugą w Polsce. To z pewnością ułatwiło zbudowanie między nami relacji wręcz przyjacielskiej. Co do mieszkańców Czarnego Lądu – Afrykanie bywają często niefrasobliwi, trudno zaufać im bezgranicznie, bo zdarza im się nie wywiązywać ze zobowiązań. Nie musi to wynikać ze złej woli, lecz po prostu z odmiennej percepcji czasu czy przestrzeni. Nomadowie mierzą czas urodzeniami wielbłądów, niekiedy nadejściem suszy lub głodu, a na to nie ma jeszcze aplikacji na smartfona.
W „Dryland” nie unika pan tematów trudnych, choćby obrazów przemocy – czy to w sferze politycznej (nieustanna wojna domowa), czy prywatnej (opisy obrzezania kobiet). Czy nie są one miejscami zbyt naturalistyczne?
Gdy w Mogadiszu słyszałem strzały, nie reagowałem na nie. Potem, czytając notatki o kanonadzie, czułem lekki strach, a przynajmniej obawę. Naturalizm opisu jest zatem kwestią oswojenia danego wydarzenia i umieszczenia go w ściśle określonym kontekście. Czytelnik, przerzucając strony książki, nie może czekać na kolejne serie strzałów. Mój reportaż nie jest opowieścią o wojnie, bo sam konflikt jest dla mnie nieciekawy. Najbardziej intrygujące rzeczy dzieją się w kuluarach, za główną sceną.
Nie mógłby pan zostać reporterem, a przynajmniej korespondentem wojennym?
Nie mógłbym tak pracować, ponieważ dla mnie najważniejsze jest poznanie moich bohaterów. Siadam przy nich, spokojnie rozmawiam. Oni także muszą zrozumieć, dlaczego poświęcają mi swój czas. W pewnym momencie pracy nad książką miałem niedosyt materiałów z Mogadiszu. Wpadałem wtedy na pomysł przeprowadzenia wywiadu z jednym z Szababów. Zrezygnowałem z tego zamierzenia z dwóch powodów – po pierwsze, bo za takie rozmowy płaci się słono, a żadne wydawnictwo mi takich kosztów nigdy nie pokryje; po drugie, bo… ciekawsze historie działy się w tym czasie na ulicach stolicy Somalii. Lepiej wracać do zwykłych ludzi, rozmawiać o ich uczuciach, niż gonić za ryzykiem.
To już druga pana książka o Afryce. We wcześniejszej opisał pan kraj, który wkrótce się rozpadł, czyli Sudan. Sytuacja w Rogu Afryki jest jeszcze mniej stabilna. Jakieś prognozy rozwoju sytuacji?
Znajomi mówią, że wybieram kraje na literę „s” [śmiech]. Wolałbym nie spekulować o przyszłości Somalii. Na naszych oczach tworzą się zręby nowych instytucji, w proces ten angażują się nowi aktorzy społeczni – choćby kobiety, których status znacznie się poprawił w okresie wojny, gdy przejmowały wiele z obowiązków mężczyzn. Dodam, że wyjeżdżając z terenu Sudanu Południowego (byłem tam jeszcze przed proklamacją niepodległości), dało się wyczuć napięcia między plemionami Dinków i Nuerów, które to kilka lat później przesądziły o wybuchu wojny domowej i czystkach etnicznych. Wyjeżdżając z Somalii, czułem, że społeczeństwo coraz wyraźniej odcina się od radykałów islamskich. Czas nie stoi już tam w miejscu. Wielu uciekinierów z okresu wojny domowej wraca do ojczyzny. Somalijska diaspora reprezentuje nowoczesność, jest bogata i będzie swoją ojczyznę odbudowywać, bo to dla nich zarówno obowiązek, jak i szansa na łatwy biznes. Bohaterowie mojego reportażu wierzą w lepszą przyszłość. Mój przyjaciel, Abdulkadir waha się, czy nie startować w kolejnych wyborach na prezydenta Somalii!
Książka:
Konrad Piskała, „Dryland”, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2014.