Cztery_zachodnie_staruchy_okladka

 

Etnografowie już jakiś czas temu dostrzegli renesans szamanizmu w Buriacji i Mongolii – jego azjatyckiej kolebce. Traktują go nie jako lokalną ciekawostkę, lecz jako złożony, kompletny, spójny wewnętrznie system wierzeń – dowód na to, że nowoczesność nie musi niszczyć żywej duchowości i etniczności. Co roku powstają na ten temat nowe książki, które umieszczają odrodzenie „prymitywnej” religijności w kontekście niezakończonej (bądź nieudanej) transformacji byłych republik radzieckich. Reportaż Bartosza Jastrzębowskiego i Jędrzeja Morawieckiego wpisuje się doskonale w ten nurt literatury, wnosząc do dyskusji o współczesnym szamanizmie kilka ciekawych, prowokujących tez. Autorzy obalają przy tym wiele mitów oraz – co najważniejsze – piszą książkę adresowaną nie do środowiska naukowego, lecz do zwykłego czytelnika. A opisać przedmiot studiów akademickich językiem reportażu nie jest łatwo.

Azjatycki szaman jak raper z teledysku gangsta

Jastrzębowski i Morawiecki klarownie stwierdzają: współczesny szaman nie mieszka w szałasie w tajdze. Nie musi – choć oczywiście może – być ubrany w zwierzęce skóry i maski upstrzone kośćmi oraz amuletami. Azjatycki szaman może wyglądać „jak raper z teledysku gangsta”. Może też być konkurencją dla psychologów i psychiatrów – nie różni się od nich eleganckim strojem, elokwentnym sposobem wyrażania się czy zmysłem przedsiębiorczym. Szamani się jednoczą, zakładając organizacje z biurami, statutami, odprowadzające składki emerytalne i płacące podatki.

Szamani ponoć widzą więcej. Zapewne na skutek tego daru nie przepada za nimi Federalna Służba Bezpieczeństwa. Dzięki temu też całkiem nieźle radzą sobie na rynku usług terapeutycznych. Coraz śmielej formułują postulaty autonomii – nie tylko kulturowej, lecz nawet i politycznej. Stają się ważnym graczem na poziomie republiki, z ambicjami federalnymi.

Wielu ludzi garnie się do szamanów, szuka u nich rady z powodu problemów w pracy, długów, kłopotów z uzyskaniem kredytu. Rośnie też liczba osób, którzy pragną samemu wcielić się w rolę szamanów. Przemiana ta tylko pozornie jest banalna. Sama chęć nie wystarczy. Szamanem zostaje się z namaszczenia duchów przodków. Owe naznaczenie ma dramatyczny przebieg. W żargonie psychiatrów z Rosyjskiej Akademii Nauk ten szczególny moment nazywany jest początkiem choroby szamańskiej. Osobowość człowieka się rozpada. Życie osobiste zamiera. Kontakty z ludźmi zastępowane są przez rozmowy z przedmiotami, a konkretnie z duchami w/na nich przebywającymi. Dyskusje te są dosyć trudne, bo z duchami nie da się polemizować. One nigdy nie ustępują. Gdy obdarowany – tudzież, z odmiennej perspektywy, ofiara – próbuje zrzucić brzemię, duchy mszczą się. „Dar to nie prezent. (…) Duchy mają swoje żądze”. Wokół zaczynają ginąć ludzie w niewyjaśnionych okolicznościach. Człowiek stopniowo przestaje się opierać. Dostrzega los, który został mu zapisany kilka pokoleń wstecz. Porzuca myślenie w kategoriach dobra i zła. Uczy się kamłać i bryzgać, czyli melorecytować oraz polewać dla duchów wódką, rzadziej mlekiem.

Szaman musi też posiąść umiejętność adaptacji do zmieniającego się otoczenia. Dawniej nawiązywał kontakt z groźnym duchem wilka mówiącym po staroburiacku, którego należało obdarować świecami i wódką – teraz musi poradzić sobie z przeszkadzającym w pracy w korporacji duszkiem biurowym, szczebiocącym po rosyjsku, którego trzeba jak najszybciej przekupić talerzykiem z ciastkami zostawionym między segregatorami. Szamani w reportażu Jastrzębskiego i Morawieckiego nadal odgrywają rolę medium – nie są już tylko łącznikami między sacrum a profanum, między światem duchów a żywych. To także symbole przenikania się przeszłości, teraźniejszości i przyszłości.

Buriackie wędrówki po astralu

Znaczną część książki Jastrzębowskiego i Morawieckiego wypełniają świadectwa konwersji i apostazji w Ułan Ude, Tengeri i Ułan Bator. Zmieniają się tylko nazwy miasteczek czy nazwiska bohaterów. Ze strony na stronę wzrasta liczba szamanistycznych spowiedzi, dowodów istnienia bezpośredniego wpływu istot nadprzyrodzonych na codzienność buriacko-mongolską. „Cztery zachodnie staruchy” nie są jednak literaturą fantastyczną, ani też moralitetem przekonującym do porzucenia cywilizacji i odkrywania jestestwa daleko na peryferiach. Owszem, reportażyści doskonale zadomowili się w światach swoich rozmówców. Nie wierzą jednak w istnienie uniwersalnego klucza do opisywania rzeczywistości („Każda buriacka i ruska głowa, każda opowieść to mikrokosmos, a mikrokosmosu nie da się podzielić na dwie półkule”). Pozwalają wybrzmieć opowieściom napotkanych postaci bez pokusy ich klasyfikacji i oceniania. Uczestniczą w obrzędach jako widzowie. Często nie kryją kłopotliwego zadziwienia. Z zażenowaniem dostrzegają, że opowieści znacznej części szamanów dyskretnie przeistoczyły się w zgodny z kanonem przekaz – „plastykowi ludzie mocy” wiedzą, jak „wytłumaczyć wędrówki po astralu kolejnym ciekawskim w goreteksie”, ponieważ znają na pamięć Eliadego.

Autorzy nie przedstawiają współczesnego szamanizmu zgodnie z przyjętą a priori tezą. Wiedzą też, że „szaman nie jest kelnerem kosmosu, nie poda na tacy całego świata”. To czytelnik musi samemu zdecydować, czy szamani to media, kapłani, politycy czy też biznesmeni. Czy są aktorami, czy statystami w walce o rząd dusz (i portfeli) Buriatów. Czy stoją na straży autentyzmu kulturowego, czy tworzą sakroturystyczne skanseny, gdzie handluje się wiarą zaklętą w dewocjonaliach. Czy sklejają rozjechaną przez walec historii psychikę homo sovieticusa, czy po prostu świętokradczo grają na emocjach ludzi wykorzenionych z tradycji.

„Cztery zachodnie staruchy” to podręcznikowy wręcz przykład reportażu uczestniczącego, w którym dziennikarze balansują na granicy jawy i snu, samemu nie wyznaczając granic między nimi. Relacjonują stanowiska i opinie bohaterów, pozostając w cieniu. Wydobywają kontrowersje, nie wydając wyroków.

 

Książka:

Bartosz Jastrzębki, Jędrzej Morawiecki, „Cztery zachodnie staruchy. Reportaż o duchach i szamanach”, Fundacja Sąsiedzi, Białystok 2014.