„Tortilla Flat” Johna Steinbecka, czyli kumple to grunt
Przed historią Joadów z czasów Wielkiego Kryzysu i przed sagą rodziny Trasków poszukujących swojego miejsca na wschód od Edenu był Danny i jego kumple. „Tortilla Flat” Johna Steinbecka to zbiór krótkich opowiadań, których bohaterami jest grupka drobnych cwaniaczków ze środkowej Kalifornii początku lat 20. Włóczą się po wsiach, trochę kradną, trochę pracują, nie wylewają za kołnierz, opiekują się samotnymi matkami i pomagają sierotom. A przede wszystkim przyjaźnią się. Wesoła kompania, w której odnaleźliby się bez trudu Dumasowski Portos czy wojak Szwejk, przeżywa mniej lub bardziej prawdopodobne przygody. Historie te są jednak tylko z pozoru zabawne. W humorystycznym przebraniu pokazują od podszewki bezwzględność społeczeństwa Ameryki początków ubiegłego wieku.
Opowieści o pogodzonych z życiem hulakach przyniosły autorowi sławę i uznanie krytyki, ale jest to przede wszystkim wprawka przed wielkimi powieściami, które napisał w następnych dekadach. Książka stała się natychmiast bestsellerem (pierwsze wydanie opublikowano w 1935 roku), a jej ekranizację zrealizowano już w 1942 roku. Co ciekawe, jeszcze za życia pisarza pojawiły się krytyczne głosy, jakoby „Tortilla Flat” przedstawiała Amerykanów latynoskiego pochodzenia w zbyt negatywnym świetle. Autor bronił się przed takim uproszczonym czytaniem swoich historii. I trzeba mu przyznać rację. Poprzez przystępny język i proste historie, bez mędrkowania i zgorzknienia, Steinbeck uczy nas wiary w ludzkie dobro i potęgę przyjaźni wbrew temu, co wokół.
Hubert Czyżewski
Książka:
John Steinbeck, „Tortilla Flat”, przeł. Jan Zakrzewski, Wyd. Czytelnik, Warszawa 1957.
„Wierny Rusłan” Gieorgija Władimowa, czyli żelazna logika systemu
W 1820 r. powstał słynny poemat „Rusłan i Ludmiła” Aleksandra Puszkina – baśniowa opowieść o porwaniu córki Włodzimierza I Wielkiego przez podstępnego czarownika oraz o jej wyzwolicielu, dzielnym rycerzu Jerusłanie Łazariewiczu. Ponad półtora wieku później pojawia się nowy bohater o tym samym imieniu – imieniu znaczącym, gdyż ewokującym skojarzenia z samą Rusią i Rosją: pies, strażnik z łagru, będący zarazem tragicznym i wstrząsającym „produktem” systemu komunistycznej opresji.
Gieorgij Władimow, wybitny rosyjski pisarz i dysydent, zmuszony do emigracji przez władze ZSRR w połowie lat 80. XX wieku, dokonał w swej powieści zderzenia tradycji etosu rycerskiego z rzeczywistością totalitarną epoki Breżniewa. To rodzaj „ekologicznej paraboli”, w której wynaturzenia systemu politycznego zyskują wyrazistość poprzez bezpośrednie zetknięcie ze szlachetną w swej prostocie głębią naturalnej, źródłowej niewinności, upostaciowionej przez zwierzę.
„Wierny Rusłan” ukazuje proces „długiego trwania” totalitaryzmu, który zaszczepiony w duszach „ludzi sowieckich” rozwija się w najlepsze, pomimo pęknięcia czy rozpadu samego systemu. Syndrom homo sovieticus chyba nigdy nie zyskał bardziej przejmującej analizy. Paradoksalnie – i jest to może największa tajemnica sowieckiego komunizmu – dobro tkwiące w Rusłanie sankcjonuje logikę systemu. Zimna, bezosobowa struktura posiada zdolność do ukształtowania swych gorących zwolenników.
Z tego właśnie powodu w pieśni każdego tragicznego idealisty wcześniej czy później jak memento wybrzmiewać będzie, znana skądinąd, fraza „Horror, horror!”.
Jacek Głażewski
Książka:
Gieorgij Władimow, „Wierny Rusłan”, tłum. Andrzej Drawicz, Wydawnictwo ARCANA, Kraków 1999.
„Dom Radziwiłłów” Stanisława „Cata” Mackiewicza, czyli chaos po polsku
Nie jestem pewny, czy do Stanisława „Cata” Mackiewicza można się dziś przyznawać, ale kiedy miałem dziesięć lat, był on dla mnie pisarzem ważnym. Oczywiście jako dziesięciolatek nie wiedziałem nic o wileńskim „Słowie”, Berezie, w której „Cat” wylądował, jego walkach z każdym i uwikłaniu się w związki z bezpieką. Nie wiedziałem też o tym, że Mackiewicz, opisując swoją polityczną drogę, łgał w żywe oczy. Co więcej, swoją przygodę z twórczością „litewskiego żubra” rozpocząłem od chyba najgorszej jego książki. Był nią wydany dopiero w 1990 roku „Dom Radziwiłłów” – książczyna przez wiele lat zaginiona i odnaleziona dopiero dzięki wspólnym staraniom Jerzego Jaruzelskiego i Tadeusza Nowakowskiego.
„Dom Radziwiłłów” nosi wszelkie cechy twórczości jego autora. Napisany jest w jednocześnie nieznośnym i fascynującym stylu – pełnym pompatyczności, subiektywizmu i fascynacji samym sobą. Narracja się rwie, jest kompletnie zaburzona chronologicznie, a do tego wszystkiego w pewnym momencie nie wiadomo, o kim właściwie Mackiewicz pisze – czy o Radziwiłłach, czy o swoim nimi zainteresowaniu, czy też może o wielkiej, europejskiej historii. Autor rozpościera przed nami gigantyczną mapę swojej pamięci, z której wyłaniają się co chwilę nowe królestwa.
Dlaczego więc o „Domu Radziwiłłów” warto sobie przypomnieć? Oczywiście są powody czysto merytoryczne. Mimo chaosu czytelnik odkryje w tym dziełku olbrzymią porcję wiedzy o familii książęcej, a poprzez nią – o dziejach Europy. I to nie tylko środkowo-wschodniej. Momentami lektura książki „Cata” jest ciekawsza niż lekko przeintelektualizowana „Rodzinna Europa” Czesława Miłosza czy przeplotkowana „Europa w rodzinie” Marii Czapskiej. Po książkę warto jednak sięgnąć również dla jej z pozoru skomplikowanej konstrukcji. Bo czyż można odmówić sobie przyjemności czytania opowieści, w której po historii nieślubnego syna Radziwiłłów, zajmującego się ciosaniem rzeźb z nieregularnie ukształtowanych konarów drzewnych, następuje plastyczny opis tysięcy świec rozświetlających wnętrze Zamku w Nieświeżu, zaś po anegdocie o Barbarze Radziwiłłównie, uwodzącej Zygmunta Augusta, następują dzieje „Sierotki” Radziwiłła pielgrzymującego do Jerozolimy, Janusza Radziwiłła zupełnie innego niż ten z „Trylogii”, Karola Stanisława Radziwiłła „Panie Kochanku” z jego gawędami oraz błędnego rycerza, ordynata Dominika, który doprowadził do tego, że napoleońskie armie forsowały Berezynę w należącej do niego wiosce?
„Dom Radziwiłłów” opisuje naszą historię i w pewnym sensie ją naśladuje. W końcu była ona potwornie chaotyczna i dziwna. Lecz przez to ciekawa.
Łukasz Jasina
Książka:
Stanisław Mackiewicz, „Dom Radziwiłłów”, wstęp Jerzy Jaruzelski; wybór il. i sporządzenie genealogii Radziwiłłów Jolanta Grala, Wyd. Czytelnik, Warszawa 1990.
„Maria i Magdalena” Magdaleny Samozwaniec, czyli subiektywnie o XX-leciu międzywojennym
Mój pierwszy egzemplarz „Marii i Magdaleny” po prostu się rozpadł, ponieważ został zaczytany „na śmierć”. Cytaty z tej książki przypominają się w najmniej oczekiwanych momentach, czasami najmniej stosownych zresztą. Cięty humor Magdaleny Samozwaniec, jej połączony z sympatią dystans wobec świata, ironiczne uwagi, przeplatające się z autentyczną życiową mądrością – w ogromnym stopniu ukształtowały sposób, w jaki postrzegam rzeczywistość.
„Maria i Magdalena” to autobiograficzna powieść o losach dwóch panien z domu Kossak: Lilki, która do historii literatury przeszła jako Maria Pawlikowska-Jasnorzewska i Madzi, która sama nadała sobie pseudonim. Wszystko zaczyna się w Krakowie w 1897 r., kiedy trzyletnia podówczas autorka poznaje swoją starszą siostrę. To wydarzenie staje się punktem wyjścia szalonej opowieści o człowieku i historii, nie tylko tej dobrze znanej z podręczników, ale przede wszystkim codziennej, zwyczajnej, uwzględniającej zarówno przemiany zachodzące w świecie mody (od obowiązkowego gorsetu i długich majtek po spódnice mini), higieny osobistej (od kąpieli dwa razy do roku po codzienny prysznic) oraz w moralności, kulturze, a przede wszystkim w świecie sztuki.
Kiedy dziewczynki są małe, panuje jeszcze secesja – uczą się wówczas haftować łabędzie i irysy, pobierają lekcje gry na pianinie oraz języków obcych (ale w domu, bo ze szkoły przynosi się choroby). Jako podlotki bawią się na krakowskich balach. Przeżywają razem z całą rodziną I wojnę światową i odzyskanie niepodległości. Uwięzione w warszawskim hotelu Bristol obserwują przewrót majowy. Ze swoimi mężami podróżują po całym świecie, ale nigdzie nie doświadczają wzruszeń tak głębokich jak w Zakopanem. Przyjaźnią się z Witkacym, Fiszerem, Skamandrytami (największym przyjacielem Magdaleny jest Słonimski), Boyem, Malczewskim, Szyfmanem, Zelwerowiczem, Chełmońskim… Biorą udział w seansach spirytystycznych – Madzia z przejęciem opisuje ektoplazmę wydzielaną przez medium. Robią zakupy na arabskich targach i u krakowskich kupców, przeżywają miłosne wzloty i upadki, borykają się z problemami finansowymi i jak lwice walczą o pieniądze za swoją twórczość. W różnych okolicznościach doświadczają niedostatku, ale na Kossakówce czekają na nie zawsze Mamidło i Tatko. W tle, toczy się wielka historia, nieubłaganie prowadząca do wybuchu II wojny światowej „o wiele mniej europejskiej niż poprzednia”. Książka kończy się w momencie, kiedy siostry widzą się po raz ostatni w sierpniu 1939 r.
Powieści Samozwaniec zawdzięczam zainteresowanie historią, przede wszystkim XX-lecia międzywojennego. Opisy pierwszego wieczoru autorskiego Juliana Tuwima czy performansów Witkacego przywracają mi wiarę w kreatywny potencjał ludzkości. Ale za najcenniejsze uważam to, że autorka ani przez moment nie stara się być obiektywna – jej narracja odpowiada życiu, które czasem bywa zabawne, czasem trudne, a nawet trochę żenujące, ale nade wszystko jest ciekawe.
Katarzyna Kasia
Książka:
Magdalena Samozwaniec, „Maria i Magdalena”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1956.
„Kornel Esti” Dezső Kosztolányiego, czyli węgierski humor i melancholia
Czy może być coś bardziej odstręczającego dla bibliofila, niż szorstki, kruchy papier, na którym w latach 80. drukowano w Polsce książki? Wolumin taki otwiera się z obawą, by grzbiet okładki nie odkleił się od razu od zszytych stron, a kartki, których faktura przypomina nieco papier toaletowy, nie rozdarły się przy nazbyt zapamiętałej lekturze. Niestety, w ten właśnie sposób przyszło mi czytać przed paroma laty jedyne polskie wydanie znakomitego zbioru opowiadań „Kornel Esti” Dezső Kosztolányiego. Robiłem to zachłannie i jednocześnie z pietyzmem – tak, by wycofany ze zbiorów bibliotecznych egzemplarz służył mi jak najdłużej. Proza Węgra była bowiem jak objawienie.
Kim jest Kosztolányi? Na Węgrzech klasykiem. W Europie zresztą też, dzięki licznym tłumaczeniom. Z tych ostatnich Kosztolányi sam będzie potem słynął. Jest jednym z najbardziej płodnych węgierskich pisarzy-tłumaczy. Po latach jego nazwisko będzie patronowało na Węgrzech francuskiemu programowi translatorskiemu, tak jak w Polsce nazwisko Boya-Żeleńskiego. Ale to nie przekładowy dorobek przyniesie Kosztolányiemu popularność. Sławę zdobędzie jako autor wierszy i opowiadań, pisanych m.in. do założonego w 1908 r. „Nyugatu” – pisma, które wychowało trzy pokolenia madziarskiej inteligencji i było jednym z najważniejszych miejsc dla XX-wiecznej węgierskiej literatury.
Młody Kosztolányi uchodził za dandysa, zaś pod koniec życia stał się żarliwym czytelnikiem stoików. Te dwie twarze pisarza widać również w jego opowiadaniach. Są wysmakowane, pisane eleganckim stylem, lekkie w formie i treści. Jednocześnie kryją w sobie nutę melancholii, olbrzymie pokłady ciepłej ironii i pobłażliwości wobec świata. Ich bohater, tytułowy Kornel Esti (w angielskim przekładzie nazywa się on Cornelius Nightly), to niepoprawny marzyciel, niespokojny duch i kawiarniany awanturnik, który opowiada narratorowi swoje historie, umieszczone następnie w książce. Dzięki temu w kolejnych rozdziałach poznajemy całą plejadę fantazyjnych postaci z międzywojennych Węgier: profesora, który opanował trudną sztukę zasypiania zaraz po otwarciu obrad i budzenia się tuż przed ich końcem, dziennikarza Pála Magyoróssyego, który dostał w kawiarni pomieszania zmysłów, Kücsük, czyli turecką dziewczynę podobną do miodowego pierniczka, wreszcie – samego Kornela Estiego, który wyjaśnia Kosztolányiemu, czym ma być książka pod tytułem „Kornel Esti”: „To wszystko naraz. Dziennik podróży, w którym opowiem, dokąd chciałbym pojechać, biografia pełna przygód, w której opiszę także, ile razy mój bohater umarł we śnie. Jedno sobie jednak zastrzegam. Nie zlepiaj tego w byle jaką, głupkowatą opowiastkę. Niech wszystko pozostanie tym, co było godne poety – fragmentem”.
Piotr Kieżun
Książka:
Dezső Kosztolányi, „Kornel Esti”, przeł. Magdalena Schweinitz-Kulisiewicz, PIW, Warszawa 1981.
„Jakiej cywilizacji Polacy potrzebują” Jerzego Jedlickiego, czyli proklatyje woprosy polskiego inteligenta
Książka Jerzego Jedlickiego ukazała się w roku 1988, w przededniu polskiej transformacji. Można się dziwić, że po odzyskaniu suwerenności nie zapoczątkowała ona wielkiej debaty o kierunku polskiej transformacji, czego można było się spodziewać po takim przedsięwzięciu. Oczywiście, dostrzeżono ją od razu, obdarzono ją wielkim uznaniem, poświęcono jej wiele dyskusji. Funkcjonuje jednak w inteligenckiej świadomości raczej jako kolejne dzieło historyczne traktujące o dawnych sporach dotyczących modernizacji. A przecież esej Jedlickiego był czymś więcej niż pracą z dziejów idei i wyobraźni w XIX wieku, jak głosi jego podtytuł. Stanowił uzasadnienie idei pracy u podstaw, zakorzeniał w zbiorowej wyobraźni liberalną wizję postępu. Sugerował, że modernizacja to szukanie kompromisu między obcością a swojskością.
W rok po wydaniu książki nadeszło „nowe”. Mało kto chciał oglądać się wtedy do tyłu, szukając podobieństw do rodzącego się kapitalizmu w odległym wieku XIX. Zdawano sobie sprawę, że był to okres, który dostarczał wzorów grupie niepokornych w czasie PRL-u. Jednak większość inteligentów (potencjalnych odbiorców książki Jedlickiego) bardziej interesowała się tym, co dzieje się „tu i teraz”. Transformacja niosła ze sobą zbyt wiele obietnic, stąd przewidywań, które Jedlicki wysnuwał na podstawie historycznej analizy, można było początkowo nie dostrzec. Już wkrótce problemy, które trapiły XIX-wiecznego inteligenta miały okazać się niezwykle aktualne. Jedlicki pisał m.in. o dylematach rozwoju i zapóźnienia, inteligenckiej demagogii, kulturowych sprzeczności kapitalizmu, obciążeniach wynikających z polskiej tradycji, o strukturze wykształcenia, która nie odpowiada wymogom rynku pracy, wreszcie analizował wielką debatę na temat, czy wykształcenie jest warunkiem rozwoju moralnego. Były to „przeklęte pytania” XIX-wiecznej inteligencji, które wróciły w III RP ze zdwojoną siłą.
Nazwa „przeklęte pytania” pochodzi z tradycji rosyjskiej. Tamtejsza inteligencja zadawała je sobie w przełomowych momentach historii. W różnych okresach, oddzielonych często dziesięcioleciami, pytania te brzmiały zaskakująco podobnie, czasem wręcz tak samo. Leszek Kołakowski przedstawił je tak: „czy do Europy po naukę chodzić, haseł demokratycznych się uczyć, Woltera czytać, Boga się zaprzeć, pieniądz czcić, w handlu się kształcić, czy raczej na rdzennej tradycji narodowej się wesprzeć, ludowej mądrości zaufać?” Nigdy nie udało się znaleźć na nie zadowalającej odpowiedzi, która mogłaby zadowolić wszystkich uczestników sporu. „Ta łacina i ten Zachód – pisał dalej Kołakowski – nie całkiem nam oszczędziły dylematów, nie tych samych zapewne, ale podobnych do rosyjskich. (…) A konfuzja nasza jest większa przez to, że nigdy nie jest nam jasne, czy jesteśmy Wschodem Zachodu, czy Zachodem Wschodu”.
Powyższy cytat wskazuje na nieprzemijającą wartość książki Jedlickiego. Jest ona nie tylko przypomnieniem wspomnianych dylematów i pytań, ale też świadectwem, że na ogół zdawano sobie z nich w Polsce sprawę. Słabe to pocieszenie, ale jednak.
Piotr Kulas
Książka:
Jerzy Jedlicki, „Jakiej cywilizacji Polacy potrzebują. Studia z dziejów idei i wyobraźni XIX wieku”, PWN, Warszawa 1988.
„Profesor Tutka” Jerzego Szaniawskiego, czyli Odyseusz przy kawiarnianym stoliku
Książka ta jest źródłem rozkoszy intensywnej i różnorakiej. Zacznijmy od stylu o cudownie staroświeckiej elegancji. Jest skrajnie oszczędny, a przecież tak niesamowicie zgrabny. Króciutkie zdania wynikają jedne z drugich jak frazy Mozartowskiej melodii. Są lekkie i wpadające w ucho. Czasami nawracają jak w muzycznej kompozycji, w finałowej klamrze. Bo też zakończenia, zawierające swego rodzaju autointerpretację i morał, są w misternym obramowaniu Tutkowych opowiastek elementem szczególnie smakowitym.
Spójrzmy na samego Tutkę. Dla miłośników tej prozy jest on ukochanym superbohaterem, uosabia ich osobiste fantazje i tęsknoty, chociaż – a może właśnie dlatego – ma on w sobie więcej z roztargnionego profesora niż Agent 007 czy Zorro. Ach, te niezliczone miłostki i egzotyczne podróże, niewiarygodne zdarzenia, przemiany losu. Gawędzący przy kawiarnianym stoliku Tutka jest jak Odyseusz na uczcie u Feaków. Wszystkie te niezwykłe historie znamy w końcu, podobnie jak w przypadku władcy Itaki, tylko z relacji samego bohatera. Obaj tułacze zapewne zmyślają, ale co z tego?
Na końcu – humor. Najlepszej próby, subtelny, inteligentny. I nierzadko złośliwy, bo nie brak w tej książce zaskakująco trzeźwych obserwacji psychologicznych. Szaniawskiemu w niczym nie przeszkadza sztywny gorset stylistyczny. W opowiadaniu pt. „O miłości dwóch mistrzów” mowa o pewnym niemłodym już ślusarzu, który zakochał się i podobnie jak Goethe „chciał parę ostatnich lat życia spędzić przy boku, no bo tak się mówi – przy boku młodziutkiego dziewczęcia”.
Wdzięk tej książki można porównać tylko z fenomenem Kabaretu Starszych Panów. Co ciekawe „Tutka” zaczął być drukowany w Przekroju już w roku 1954, kilka lat przed pierwszymi produkcjami Przybory i Wasowskiego. Mniejsza o wzajemne inspiracje, taki pewnie był duch tych czasów, który wydał tak cudowne eskapistyczne owoce.
Paweł Masłowski
Książka:
Jerzy Szaniawski, „Profesor Tutka i inne opowiadania”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1954.
Poezja Jana Brzękowskiego, czyli surrealizm po polsku
Kto oprócz studentów filologii polskiej czyta dziś Jana Brzękowskiego? Wielbicieli tej lektury jest pewnie niewielu. A szkoda, bo Brzękowski to jeden z ciekawszych polskich poetów. Znał Witkacego i od niego dowiedział się, jak działają meskalina i peyotl, a także – jaki jest idealny system mycia rąk „na wizycie”. Korespondował ze Zbigniewem Herbertem, który w jednym z listów nazwał się „zaprzysiężonym amatorem” jego wierszy. Autor cyklu o Panu Cogito próbował nawet opublikować w Polsce lat 60. garść utworów starszego kolegi po fachu. Niestety, jego starania natrafiły na „idiotyczne sprzeciwy” ze strony władz. Powód był prosty – Jan Brzękowski od 1928 r. mieszkał na stałe we Francji. Zresztą, całkiem nieźle odnalazł się w tamtejszym artystycznym światku. Założył na przykład „L’Art Contemporain”, pismo o charakterze awangardowym, ale w pewnym sensie eklektyczne, jak sam je określił. Z tym ostatnim wyrażeniem wiąże się anegdota. Brzękowski zdecydował się listownie zaprosić do współpracy André Bretona, który z pewną nonszalancją odesłał polskiemu poecie jego własny list ze słówkiem „eklektyczne” podkreślonym czerwonym ołówkiem i z dopiskiem: „Non, Monsieur – André Breton”. Jan postanowił odpowiedzieć w tym samym tonie. Odciął więc nożyczkami słowa nadrealisty i zapisał: „Désolé, Monsieur – Jan Brzękowski”.
Emigracyjny tomik Brzękowskiego z 1929 r. „na katodzie” z ilustracjami Fernanda Légera Julian Przyboś nazwał pierwszym dokumentem surrealizmu w Polsce. To właśnie surrealistyczne inspiracje, czyli wpływy francuskie, wydają się w twórczości Brzękowskiego najciekawsze – szczególnie że potraktowane są z dystansem i doprawione szczyptą humoru. Utwory poety to przeważnie zapis jego codziennych przemyśleń. Brzękowski najczęściej pisze o ludziach, zwłaszcza kobietach, pracy i odpoczynku, a także – o przemijalności rzeczy. Inaczej mówiąc – o zwykłym życiu, w którego cieniu czai się śmierć. Prostotę treści równoważy nagromadzenie językowych gier, które angażują czytelnika w rozszyfrowywanie międzysłownych zagadek. Odnajdywanie ukrytych znaczeń najprzyjemniej zacząć ćwiczyć na znakomitych erotykach poety, na przykład na takiej frazie:
[…] w żeńską rozwartość krateru
ogienno
opada ciężki popiół słów.
Anna Olmińska
Książka:
Jan Brzękowski, „Wiersze wybrane”, Wyd. Czytelnik, Warszawa 1980.
„Smakosz wina palmowego” Amosa Tutuoli, czyli emancypacja na peryferiach
Kto dziś pamięta w Polsce o Amosie Tutuoli? Z wyjątkiem literaturoznawców zapewne niewiele osób. A postać to ze wszech miar nietuzinkowa. Urodził się prawie sto lat temu w Abeokucie – jednym z centrów kultury miejskiej Yorubalandu (Yoruba to jedna z głównych grup etnicznych Nigerii). To stamtąd wywodzą się między innymi twórca afrobeatu Fela Kuti czy laureat literackiej Nagrody Nobla Wole Soyinka.
Tutuola pochodził z rodziny ubogich plantatorów kakao. Nie ukończył szkoły podstawowej, za młodu imał się kowalstwa i ślusarki. Pierwszą powieść ukończył w wieku 26 lat. Pisał – jak to sam określił – z nudów i dla zabawy. Dopiero po wydaniu „Smakosza wina palmowego” w 1952 r. Tutola zaczął uważać siebie za pisarza. Zyskał międzynarodową sławę. Na Wyspach Brytyjskich wydawał go Faber&Faber, entuzjastyczne recenzje pisał z jego książek Dylan Thomas, we Francji tłumaczył go Raymond Queneau – niestety, w stołecznym wówczas Lagos nie można było znaleźć żadnej jego książki. Wszystko przez niepoprawną politycznie treść i formę. Dla nigeryjskich intelektualistów, którzy preferowali sztuczne odtwarzanie akademickiego języka byłej metropolii, prosty, miejscami wręcz prymitywny i nasycony afrykanizmami język Tutuoli był nie do przyjęcia.
Większość z jego książek – w tym przetłumaczone na polski – uznać można za powieści drogi. Bohaterowie błądzą, tułają się po świecie zamieszkałym przez upiory. Są wystawiani na ciężkie próby. Wreszcie wracają do oswojonego świata zamieszkałego przez pobratymców. Antropolog taką narrację nazwałby zapewne intrygującym obrazem rite de passage, obrzędem przejścia. Czytelnik, który sięga po literaturę w celach stricte ludycznych, dostrzeże koloryt narracji, ironię i dystans. Swobodnie zatopi się w poszukiwaniu zmarłego dostawcy wina w świecie pełnym stworzeń z nigeryjskich legend.
Z okazji Nowego Roku warto udać się na strych czy do osiedlowej biblioteki i poszukać Tutuoli tudzież poświęcić kwadrans na kwerendę w świecie wirtualnym (można znaleźć powieści nigeryjskiego samouka już za kilkanaście złotych na aukcjach internetowych). W Polsce ponad trzy dekady temu ukazał się przekład jego dwóch powieści – „Smakosz wina palmowego” („The Palm-Wine Drinkard”, 1952) oraz „Moje życie w Puszczy Upiorów” („My Life in the Bush of Ghosts”, 1954). Wydawnictwo Iskry wydało je wówczas w sposób nowatorski – w jednym tomie, oprawiając w kierunku przeciwstawnym. Tłumaczyła zaś afrykanistka Ernestyna Skurjat, a o ilustracje zadbał jeden z najbardziej znanych polskich grafików specjalizujących się w projektowaniu książek – Maciej Buszewicz. Jeśli mamy szansę przekonać wydawców, by wznowili utwory Tutuoli, to czyńmy to jak najusilniej. Afryka Zachodnia to nie tylko terroryści z Boko Haram i pandemia Eboli!
Błażej Popławski
Książka:
Amos Tutuola, „Smakosz wina palmowego”, przeł. Ernestyna Skurjat, Wyd. Iskry, Warszawa 1978.