………………………………………………………………………………………………………………………………….

Czytaj wywiad Jarosława Kuisza z Marci Shore „Polskość to tęsknota za czystością”.

………………………………………………………………………………………………………………………………….

Ideał przyziemny w podziemiu

Teza, jakoby pokolenie opozycjonistów miało poczucie, iż „gra o wielką stawkę, że zawsze chodzi o najwyższe wartości”, zaś „wychodząc od takiej postawy trudno się mierzyć z niedoskonałym życiem”, jest moim zdaniem twierdzeniem-trampoliną, które nijak ma się do rzeczywistości. Nie sądzę, żeby chodziło o najwyższe ideały. Kluczowe były raczej podstawowe wartości.

W tym miejscu mówię oczywiście za siebie i tylko trochę za środowisko, z którego wyrosłam. Kiedy zamykali moich przyjaciół do więzienia, nie mogłam jechać na wczasy. Chodziło o zwykłą przyzwoitość, zwykłe poczucie obowiązku. To było normalne życie, tylko w innej scenografii. I dlatego przemiany roku 1989 wcale nie były skokiem z klimatu tropikalnego w klimat arktyczny, to nie były dwie przeciwstawne sytuacje. Zwyczajnie żyliśmy, próbując zachowywać się w miarę uczciwie, i potem ten czas się zmieniał, a my zmienialiśmy się razem z nim.

Intelektualiści lubią kokietować siebie oraz swoich odbiorców, lecz ta kokieteria jest dość wsobnym sposobem na funkcjonowanie publiczne. Marci Shore przeczytała tekst Marcina Króla i na tej podstawie wyciągnęła wnioski. Tymczasem Marcin Król jest szczególną osobą ze szczególnego świata i jego sposób widzenia rzeczywistości, też szczególny, z pewnością nie jest jedyną prawdą. Takich prawd funkcjonuje w Polsce kilkadziesiąt, jeśli nie kilka tysięcy, a większość z nich jest dla intelektualistów całkowicie niezrozumiała. Świat za oknem to nie jest ich kanapowo-salonowy świat, który nie ma absolutnie nic wspólnego z codziennością.

Pamiętam, że po publikacji wywiadu z Marcinem Królem w „Gazecie Wyborczej” byłam w kawiarni MiTo na dużym spotkaniu z nim. I przyszli ludzie do inteligenta, do intelektualisty, do tego mądrego, który mądre rzeczy opowiada i mówi, że jest mu głupio, że jest taki odpowiedzialny za świat, że się wstydzi, że to tak kiepsko wyszło. Stała tam grupa Ukraińców, którzy jakieś pretensje do intelektualisty zgłosili, a on ich po prostu zbył, potraktował ich tak, że wyszli ze spuszczonymi głowami i z zażenowaniem. I ja z podobnym zażenowaniem stamtąd wyszłam.

Dobrze by było robić kolejną rewolucję, a nie kokietować się nic nieprzynoszącym gestem bicia we własne piersi. | Anka Grupińska

W rozmowie z Marci Shore są dwa zdania, które ukazują brak refleksji nad rzeczywistością, niewnikanie w nią z uwagą i trudem. Historyczka mówi: „Bardzo chciałam [pojechać do Kijowa], ale ze względu na moje malutkie dziecko uważałam, że mi nie wolno. Wstydzę się, że oglądałam Kijów za pośrednictwem mediów”. To po co my o tym rozmawiamy? Albo jesteśmy w czymś i coś robimy, albo przestajemy czarować. Takich powierzchownych spostrzeżeń nie ma sensu formułować. Krytyczne spojrzenie jest absolutnie konieczne, jednak warto patrzeć wnikliwie, uważnie, głęboko na to, co się dzieje tu i teraz. A przede wszystkim starać się patrzeć niekoniecznie i nie zawsze za pomocą swoich, wyuczonych metod badawczych.

Mamy (Polacy) wspaniałą tradycję oglądania się za siebie, robienia nieustającego rachunku sumienia, a nawet obwiniania siebie za niedoskonałości, bo wtedy jesteśmy tak strasznie szlachetni. Może ci intelektualiści, którzy ciągle podsumowują nasze doświadczenie, mogliby dać wskazówki, pomysły na teraz. Zgadzam się z Karolem Modzelewskim, że dobrze by było robić kolejną rewolucję, a nie kokietować się nic nieprzynoszącym gestem bicia we własne piersi.

Wielobarwność opozycji

Mam również inną niż Shore diagnozę dotyczącą doświadczeń biograficznych pokoleń opozycyjnych. Dla zdecydowanej większości przedstawicieli mojej generacji – aktywnej od połowy lat 70. – działalność opozycyjna nie była postrzegana przez pryzmat doświadczenia Holocaustu. Ta perspektywa wyraźnie doszła do głosu po 1989 r., kiedy doświadczenia żydowskie zaczęły być bardziej widoczne i ludzie sięgnęli po swoje tożsamości: nowe, pogłębione, inne. Wielokrotnie słyszałam zdanie, że to, czy ktoś był Żydem czy nie, nie miało wtedy znaczenia. Do niedawna znajdowałam w tym twierdzeniu jakąś ukrytą niechęć, negację, wypieranie. Dziś inaczej to zdanie słyszę. Bardzo bym życzyła sobie i nam, byśmy się uwalniali od podziałów, przestali postrzegać siebie w kategoriach inności w momencie, gdy to postrzeganie jest balastem, rozróżnianiem negatywnym.

W rozmowie z Shore ujawnia się również grzech warszawocentryczności. Doświadczenia Marca 1968 przekłada ona na doświadczenie pokoleniowe, chociaż rok 1968 nie dotyczył całej Polski. To jest osobne zdarzenie, z którego rzeczywiście wyrosło wielu opozycjonistów. Ale duża część opozycji, później „Solidarność”, działała także w różnych małych miasteczkach, które miały własną tożsamość. Między Warszawą a Krosnem jest ogromna różnica. Podporządkowanie jednej opowieści drugiej narracji to przejaw pychy historyków i intelektualistów różnego gatunku. Taką postawę można było zrozumieć w czasach, kiedy media były elitarne i objawiały „jedyną, słuszną prawdę”. Dzisiaj warszawocentryczność jest nie do zniesienia, szczególnie wtedy, gdy wpływa na nasze postrzeganie przeszłości. Każda centryczność w opowieściach generalizujących jest przecież zgubna.