Harirę wynaleźli prawdopodobnie Berberowie – zislamizowany, rdzenny lud afrykański, żyjący na pograniczu kilku państw Maghrebu: głównie Maroka, Algierii, Libii i Tunezji. Wśród muzułmanów danie to jest niezwykle popularne w czasie ramadanu – gorąca polewka ma przywracać siły po poście, spożywa się ją tradycyjnie jako pierwszy posiłek po zachodzie słońca. Do Europy harira (w Tunezji nazywana „lablabi”) dotarła wraz z migrantami i wpisała się na stałe w menu restauracji z kuchnią afrykańską i arabską.

Przygotowanie hariry zajmuje około godziny. Większość składników dostaniemy w każdym sklepiku osiedlowym. Podstawowe to ciecierzyca, pomidory i kolendra. Najpierw ucieramy pół pęczka kolendry – najlepszy do tego będzie oczywiście moździerz z brązu zakupiony na marokańskim suku. W tym samym czasie w garnku rozpuszczamy masło, do którego dodajemy posiekaną dużą cebulę, ząbek czosnku, szczyptę soli, po łyżeczce pieprzu, kurkumy, kminu rzymskiego, ostrej papryczki, pół łyżeczki cynamonu, imbiru, szafranu oraz – opcjonalnie – garść świeżej pietruszki i poszatkowaną marchewkę lub posiekanego pora.

Po kilku minutach dodajemy pół kilograma mięsa pokrojonego w kostkę – jagnięcinę i kurczaka. Gdy mięso się zarumieni, do garnka wlewamy pół litra wody. Całość dusimy na wolnym ogniu nieco ponad pół godziny. (Wegetarianie mogą śmiało pominąć ten akapit i przygotować harirę bezmięsną).

Harira_fyldig_marrokansk_suppe

Na koniec dodajemy cztery pokrojone pomidory oraz podgotowaną ciecierzycę (w Maroku – wariant bardziej wiejski) lub soczewicę (wariant bardziej miejski). Uwaga – gdy decydujemy się na zakup świeżej ciecierzycy (nie w puszcze), dobrze namoczyć ją i zostawić na noc. W przypadku soczewicy warto nabyć kilka jej rodzajów – połączenie nasion brązowych, czerwonych, zielonych i żółtych uczyni przygotowaną przez nas potrawę milszą dla oka.

Gdy czerwono-brązowy wywar zgęstnieje, dolewamy trzy, cztery szklanki wody i doprowadzamy do wrzenia. Na koniec dorzucamy do zupy garść ugotowanego wcześniej cienkiego makaronu, najlepiej vermicelli lub fidelini, albo po prostu zwykłego połamanego spaghetti. Aby zagęścić wywar, dodajemy dwie łyżki semoliny. Po chwili danie jest gotowe. Zupę wlewamy do głębokich talerzy, najlepiej ozdabiając je kilkoma liśćmi mięty, różnobarwnymi oliwkami, bądź – w wersji na słodko – daktylami i migdałami. Delikatnie skrapiamy sokiem z limonki.

Harirę jemy – jak sama nazwa wskazuje – na gorąco, zagryzając ciepłym pieczywem. Danie idealne na mroźne nadwiślańskie wieczory. A jak ktoś powie, że harira nie rozgrzewa, każmy mu  – zgodnie z marokańskim przysłowiem – włożyć ręce do garnka z zupą.