„Miasto Śniących Książek” Waltera Moersa jest bez wątpienia jedną z najwspanialszych książek o… książkach. To opowieść o tym, co – szczególnie młodym ludziom – może wydawać się nieciekawe: o rozterkach pisarzy i wydawców, o zawiłościach rynku książki, o potędze słowa pisanego i wreszcie o, jakże „niemodnej”, miłości do literatury. Moers to jednak nie tylko niebywały erudyta, ale i czarodziej liter – pisze z lekkością i urokiem, których może mu pozazdrościć wielu współczesnych twórców literatury fantastycznej. W najnowszej powieści niemieckiego pisarza, „Labiryncie Śniących Książek”, czytelnicy powracają do znanego właśnie z „Miasta…” Księgogrodu – miejsca przepełnionego księgarniami, antykwariatami, wydawnictwami i drukarniami. Miejsca, gdzie książki decydują, dosłownie i w przenośni, o czyimś życiu lub czyjejś śmierci.
Akcja „Labiryntu Śniących Książek” rozgrywa się ponad 200 lat po wydarzeniach opisanych w „Mieście…”. Bohater poprzedniej powieści, smok-literat Hildegunst Rzeźbiarz Mitów, wiedzie bardzo wygodne, ale niesłychanie nudne życie. Wszystko ulega zmianie, gdy otrzymuje tajemniczą wiadomość o powrocie Króla Cieni – władcy katakumb, który miał zginąć w wywołanym przez samego siebie pożarze Księgogrodu. Hildegunst rusza zatem w nostalgiczną podróż do odbudowanej z gruzów metropolii, niejako powtarzając swą wyprawę sprzed lat.
Księgogród w „Labiryncie…” to na pierwszy rzut oka miejsce całkiem inne niż to z pierwszej powieści o przygodach Hildegunsta. Na każdym kroku można się natknąć na reklamy i rozrywkę dla turystów, a ze średniowiecznej, gotyckiej atmosfery tego miasta niewiele pozostało. Nawet niegdyś przerażające katakumby udostępniono zwiedzającym. Nic nie wydaje się tu takie jak dawniej, a sam Rzeźbiarz Mitów często odnosi się do zmian z irytacją, smutkiem czy rozczarowaniem.
To jednak tylko pozory. Hildegunst bowiem dostrzega fragmenty starych budynków przykryte nowoczesnymi gmachami; współczesne ulice sąsiadują z zaułkami dawnego Księgogrodu, a w podziemiach miasta wciąż zdaje się czyhać niebezpieczeństwo. Czytając powieść, stale odczuwa się napięcie między nowym i starym. Żyjąca codziennością metropolia to zatem jedynie nadbudowa. Pod nią skrywają się zapomniane sekrety, które w każdej chwili mogą zburzyć spokój mieszkańców miasta. Tę niepokojącą atmosferę świetnie podkreślają klimatyczne, czarno-białe ilustracje autorstwa samego Moersa. Podobnie zresztą jak w przypadku poprzednich dzieł niemieckiego twórcy, stanowią one integralną część książki: doskonale uzupełniają narrację i pokazują różne nachodzące na siebie warstwy Księgogrodu.
Miasto jest w ten sposób – i dla Hildegunsta, i dla czytelników – jednocześnie znane i nieznane, zaskakujące i przywołujące wspomnienia. Jedno się nie zmieniło – to książki wciąż są obiektem pragnień i fascynacji Księgogrodzian. Hildegunst dowiaduje się, że wprowadzili oni nawet naukowy termin na określenie wszystkiego, co wiąże się ze słowem pisanym – biblionizm.
Coraz większą popularność zdobywa jednak całkiem nowe zjawisko, czyli lalaizm – fenomen miejscowych teatrów lalek. Czytelnicy wraz z Rzeźbiarzem Mitów osiągają kolejne stopnie wtajemniczenia w tej dziedzinie. W Księgogrodzie bowiem istnieją niezliczone formy widowisk teatralnych – od przedstawień „dramatów ornitologicznych”, przez „ballady wegetariańskie” (śpiewają najróżniejsze odmiany warzyw!), po tajemniczy „Niewidzialny Teatr”. Wszystko, jak to u Moersa bywa, zostaje opisane z dbałością o najdrobniejszy nawet szczegół.
Wędrując po mieście tropem teatrów lalek, Hildegunst trafia do zadziwiającego gmachu zwanego Lalacircus Maximum. A tam ogląda… inscenizację sztuki na podstawie swoich własnych przygód, opisanych w „Mieście Śniących Książek”! I tu, niestety, opowieść się psuje. Okazuje się, że Moers nie zawsze potrafi zaprezentować w świeży i oryginalny sposób to, co czytelnicy dobrze znają. Zajmująca mnóstwo stron relacja z przedstawienia to w zasadzie dość szczegółowe, opatrzone komentarzem streszczenie „Miasta…”. Dla osób znających tę powieść cały fragment okazuje się zwyczajnie nudny, a dla tych, którzy jej nie czytali – niemal nic nie będzie zrozumiałe. „Labirynt…”, nie dość, że staje się swoistą „powtórką z rozrywki”, to jeszcze toczy się od pewnego momentu niemiłosiernie wolno. A kiedy wreszcie akcja posuwa się do przodu… powieść nagle się kończy.
Mimo wszystko ufam Moersowi, który tłumaczy, że „Labirynt…” to jedynie uwertura. Tu, zgodnie z powracającym w powieściach o Hildegunście cytatem, „dopiero rozpoczyna się historia”, która zostanie dalej opowiedziana w kolejnej, jeszcze nienapisanej odsłonie serii o Camonii. Pozostaje mieć nadzieję, że będzie to prawdziwa uczta na miarę „Miasta Śniących Książek”. „Labirynt…” traktuję zatem jako przystawkę czy drobną przekąskę – całkiem smaczną, ale pozostawiającą spory niedosyt.
Książka:
Walter Moers, „Labirynt Śniących Książek”, tłum. Katarzyna Bena, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2014.
Rubrykę redaguje Katarzyna Sarek.