To była pierwsza taka wizyta, choć niepierwsze spotkanie amerykańskiego prezydenta Baracka Obamy z Indiami. W tym roku – 26 stycznia – Obama był gościem honorowym jednego z dwóch największych świąt państwowych Indii – Dnia Republiki. Jest pierwszym amerykańskim prezydentem, który dostąpił tego zaszczytu. Co interesujące, przywódcy Związku Sowieckiego oraz Rosji byli gośćmi honorowymi tej malowniczej uroczystości i towarzyszącej im barwnej parady cywilno-wojskowej już trzykrotnie w dziejach niepodległych Indii. Fakt ten dobrze obrazuje złożoność relacji indyjsko-amerykańskich na tle dotychczasowych stosunków New Delhi z Moskwą.

Ale Obama był w Indiach jako prezydent już kilka lat temu. Przebywał nad Gangesem na zaproszenie ówczesnych władz indyjskich, wywodzących się z szeregów Indyjskiego Kongresu Narodowego. Wielu ekspertów już wówczas uważało rozmowy prowadzone przez Obamę w New Delhi za zwiastun przełomu w relacjach amerykańsko-indyjskich. Trzeba bowiem pamiętać, że stosunki pomiędzy Indiami i USA były przez dziesięciolecia, delikatnie mówiąc, nacechowane ostrożnością, by nie powiedzieć – nieufnością.

Na delikatność relacji indyjsko-amerykańskich wpływ zasadniczy miały stosunki Indii z innym mocarstwem, czyli z nieisteniejącym już Związkiem Radzieckim oraz jego spadkobierczynią, czyli Rosją. New Delhi uważane było przez Waszyngton przez lata za swoisty przyczółek sowieckich, a następnie rosyjskich wpływów w Azji Południowej. Rola, jaką Indie odgrywały w tak zwanym ruchu państw niezaangażowanych, umiejscowiała ten kraj w kręgu satelitów sowieckiej polityki zagranicznej. Miało to oczywiście wpływ na ścisłe związki Indii z Sowietami, na przykład w sferze zbrojeniowej. Właściwie do dziś siły zbrojne Republiki Indyjskiej wyposażone są w ogromnej mierze w sprzęt produkcji sowieckiej lub rosyjskiej. Jednocześnie w samych Indiach, po części w wyniku sowieckiej propagandy lansowanej przez silne w tym kraju ugrupowania komunistyczne, utrzymywał się przez lata obraz Stanów Zjednoczonych jako kraju imperialistycznego zła, który to zmierza ku podbojowi innych państw oraz ograniczaniu ich suwerenności i niezależności. Wytworzyło to stosunkowo silny nurt antyamerykanizmu – zarówno w indyjskiej polityce zagranicznej, jak i w nastrojach społeczeństwa.

Sytuacja zaczęła się zmieniać wraz z upadkiem Związku Radzieckiego i coraz szerszym otwieraniem się Indii na świat Zachodu, także na USA. Warto przy tym pamiętać, że liczna diaspora indyjska w Stanach Zjednoczonych przez dziesięciolecia miała w gruncie rzeczy niewielki wpływ na przestawienie zwrotnicy w indyjskiej polityce zagranicznej z kierunku rosyjskiego na bardziej prozachodni i proamerykański. Ale rozpad Sowietów – jak już wspomniałem – stworzył nową sytuację. Waszyngton powoli przestaje być postrzegany nad Gangesem jako rozsadnik wszelkiego światowego zła. Przemiana ta zaowocowała intensyfikacją kontaktów amerykańsko-indyjskich. Co ciekawe, w działaniach na rzecz zbliżenia obu krajów i wypracowania reguł współpracy odegrały pozytywną rolę obie czołowe, ale i zwalczajace się zaciekle na wewnętrznej scenie politycznej, ugrupowania – Indyjski Kongres Narodowy oraz Indyjska Partia Ludowa (BJP).

Proces zbliżenia indyjsko-amerykańskiego zaczął się jeszcze w latach, kiedy Indiami kierowała Indyjska Partia Ludowa. Istotną rolę odegrał w tym procesie ówczesny przywódca BJP Atal Bihari Vajpayee. Wysiłki na rzecz zbliżenia Indii i USA kontynuował następnie rząd kierowany przez Manmohana Singha utworzony przez Indyjski Kongres Narodowy. Ale Kongres przegrał ostatnie wybory i władzę przejęła BJP. Premierem został jej przywódca – charyzmatyczny, ale i kontrowrsyjny polityk z Gudżaratu – Narendra Modi. Polityk, który w zachodnich demokracjach postrzegany był jako indyjski nacjonalista i hinduistyczny radykał, być może nawet współodpowiedzialny za pogromy muzułmanów przed kilkunastoma laty. Wśród komentatorów i analityków zaczęły pojawiać się wątpliwości – czy polityk taki jak Modi będzie kontynuował przestawianie zwrotnic indyjskiej polityki zagranicznej.

Okazało się, że tak. Jedną z pierwszych wizyt zagranicznych Modi złożył w Waszyngtonie, gdzie został przyjęty z największymi honorami. Odwdzięczył się zaproszeniem prezydenta Baracka Obamy na obchody tegorocznego Dnia Republiki w New Delhi. To oczywiście gest, ale znaczący – skoro polityka to także sztuka gestów, za którą podążają realne działania. I te działania w relacjach indyjsko-amerykańskich już widać. W wyniku rozmów przywódców otwarta została bowiem droga do współpracy obu krajów w sferze cywilnego wykorzystania energii jądrowej; Indie zaczynają kupować coraz więcej komponentów wyposażenia swych sił zbrojnych od Stanów Zjednoczonych; rozwija się współpraca sektorów państwowych i prywatnych obu krajów.

Komentatorzy w Indiach nie mają wątpliwości – pomoc w modernizacji Indii mogą okazać wyłącznie Stany Zjednoczone. To ten kraj dysponuje technologiami, które mogą zmienić oblicze Indii, mogą wyrównać nierówności społeczne w tym kraju, mogą wesprzeć proces unowocześnienia Indii. Żaden inny kraj nie dysponuje takimi możliwościami. I – jak twierdzą indyjscy analitycy – Narendra Modi ma tego pełną świadomość.

Jednocześnie współpraca obu państw odpowiada ich interesom. Waszyngton chętnie widziałby w Indiach przeciwwagę dla wpływów Chin w regionie pacyficzno-azjatyckim, z kolei Indie, szukając sojusznika w rywalizacji z Chinami, właśnie w USA mogą takiego sojusznika odnaleźć. Innym z czynników zbliżających interesy obu krajów jest bezpieczeństwo szlaków wodnych na Oceanie Indyjskim. Dla Indii to sprawa kluczowa biorąc pod uwagę, że ok. 80 proc. indyjskiego importu i eksportu odbywa się drogą morską. Stany Zjednoczone mają z kolei świadomość, jak ważne jest bezpieczeństwo tych szlaków dla całej światowej wymiany handlowej. To tylko dwa przykłady interesów geopolitycznych, które zbliżają do siebie Waszyngton i New Delhi. W rzeczywistości bowiem powodów, dla których Narendra Modi zaprosił amerykańskiego prezydenta w charakterze gościa honorowego na obchody Dnia Republiki, a Barack Obama zaproszebie to przyjął, jest znacznie więcej.