Szanowni Państwo,
Czy w III RP nawarzono piwa wartego 34 mld euro? Tyle warte są łącznie polskie kredyty we frankach szwajcarskich. Piwa jednak nie ma komu wypić, bo odpowiedzialność za sytuację przerzucają na siebie kredytobiorcy, banki i instytucje państwowe. Problem jednak nadal istnieje – i to całkiem duży. Około 700 tys. obywateli skusiło się z takich czy innych powodów na ryzykowny kredyt. Od tygodni nie mówi się o nich inaczej niż tylko „frankowicze”. Ta etykietka nie jest do końca neutralna, bo – być może w sposób niezamierzony – niesie w sobie nutkę ironii i prześmiewczego lekceważenia – jak „dorobkiewicze”, a przy tym jeszcze może sugestię pójścia na skróty – jak „wagarowicze” czy „gapowicze”. Ci, którzy kredytu nie mają albo zaciągnęli go w złotych, wzruszają obojętnie ramionami. Niektórzy zaś sądzą, że „frankowicze” sami są sobie winni: w istocie ulegli pokusie życia ponad stan. Rozdymając do granic wytrzymałości swoją zdolność kredytową, poszli za chwilowo mniejszymi ratami, zaryzykowali kredyt w walucie obcego państwa i (przynajmniej teraz) przegrali. A ponieważ mówimy o dorosłych, odpowiedzialnych za siebie ludziach – trudno się z tym nie zgodzić.
Z drugiej jednak strony banki, dziś zrzucające całą odpowiedzialność na swoich klientów, nie mają tak znów czystego sumienia. Kilka lat temu wiele z nich starało się za wszelką cenę namówić kredytobiorców do wybierania szwajcarskiej waluty, czasem w ogóle nie dając im innej możliwości. Dla wielu osób oznaczało to wybór: kupuj dziś we frankach albo mieszkaj z rodzicami do emerytury. Instytucje zarabiały na prowizjach, spekulacjach czy widełkach kursowych. Czy nie wycisnęły klientów jak cytryny? Czy naprawdę informowały ich o ryzyku? Teraz banki jeszcze utrzymują, że nie ponoszą za wybory dorosłych ludzi odpowiedzialności. „Frankowicze” zatem powoli organizują się, by wspólnie wykazywać, że zostali przez banki i całą machinę ekspertów ekonomicznych, popierających mętniejący sektor finansowy, wprowadzeni w błąd czy nawet oszukani. I z nimi też trudno się nie zgodzić.
Wreszcie obie strony sporu (a także część niezależnych obserwatorów) wskazują na instytucje państwa polskiego – jako częściowo winne sytuacji i zobowiązane, by przynajmniej część nawarzonego piwa wypić. Od czegoś przecież jest Komisja Nadzoru Finansowego, która w idealnym świecie powinna zapobiegać nadużywaniu zaufania wobec banków, monitorować je na bieżąco, a nie reagować po fakcie, kiedy liczba obywateli na krawędzi bankructwa (lub już pod kreską) może iść w tysiące. Teoretycznie państwo deklaruje się jako obrońca swoich obywateli przed nieprzewidywalnymi katastrofami. Jeśli jakiś czas temu pomagało powodzianom – nawet tym, którzy oszczędzili na ubezpieczeniu – to, myślą dziś „frankowicze”, czemu ma nie pomóc spłacającym własne M? Tu także jest trochę prawdy.
Czyżby nie było tutaj prostej odpowiedzi? Aż chciałoby się powiedzieć: witamy w rzeczywistości! W III RP edukacja prawna i ekonomiczna zwykłych obywateli leży odłogiem. W globalnym świecie państwo może nas chronić przed niebezpieczeństwem tylko do pewnego stopnia. Marzenia o kredycie przez dziesięciolecia wolnym od ryzyka mają zaś więcej wspólnego z dziecięcymi marzeniami niż z otaczającym nas światem…
Warto zapytać, czego dowiedzieliśmy się na przykładzie kłopotów polskich obywateli z frankiem szwajcarskim. O opinię pytamy komentatorów specjalizujących się w różnych dziedzinach i mających zupełnie różne spojrzenia na sprawę.
Filozof Jacek Hołówka twierdzi, że kredytobiorcy działali racjonalnie, musieli więc być świadomi ryzyka. Wskazuje jednocześnie, że państwo nie jest tu bez winy. W końcu do podejmowania racjonalnych rynkowych decyzji potrzebna jest pełna informacja dostępna dla wszystkich stron, i tego winien pilnować nadzór finansowy. Co nie znaczy wcale, że państwo powinno płacić za wszystkie błędy swoich obywateli.
Podobnie uważa ekonomista Ryszard Petru, który sam zaciągnął frankowy kredyt, bo kilka lat temu ta decyzja rzeczywiście wydawała się najlepsza z możliwych. Broni banków i ekonomistów, wskazując na ogromną liczbę niewiadomych, z jakimi muszą się mierzyć – ponosząc ryzyko nie mniejsze niż klienci.
Na kwestii ryzyka i pojęciu sprawiedliwości skupia się z kolei prawnik i polityk Jan Rokita, dochodząc jednak do zupełnie innych wniosków. W sprawie „frankowiczów” odwołuje się do klasyków filozofii, stwierdzając, że fundamentem zaufania, sprawiedliwości i spójności społeczeństw jest „proporcjonalność odpłaty”, czyli równomierny rozkład zysków i strat pomiędzy stronami umowy. Rokita dowodzi, że ta zasada została w przypadku kredytów frankowych zachwiana, banki nadużyły zaufania, a państwo ma dziś obowiązek przywrócić równowagę, wspierając kredytobiorców – i nie jest to w żadnym wypadku sprzeczne z liberalizmem.
Gorąco zapraszamy do lektury!
Jarosław Kuisz i Kacper Szulecki
Ilustracje: Magdalena Walkowiak [www.facebook.com/mwalkowiakillustration]