Adrian Bąk: Po otrzymaniu tytułu Człowieka Roku National Geographic z dnia na dzień zyskał pan ogromną sławę. Pewnie więcej pan teraz udziela wywiadów niż gwiazdy polskiej popkultury.
Aleksander Doba: Nie czuję się celebrytą czy kimś w tym rodzaju. Chociaż to prawda, że stałem się teraz bardziej rozpoznawalny, ciągle mnie ludzie zaczepiają na ulicy. Czasem bywa to uciążliwe. Ale zdaję sobie sprawę, że zrobiłem trochę zamieszania na tym Atlantyku i takie są tego konsekwencje. Żona się ze mnie śmieje, że jestem celebrytą, często tak na mnie mówi.
Celebryta to zwykle człowiek, który jest znany z tego, że jest znany. A pan jest znany z tego, że przepłynął pan dwa razy Ocean Atlantycki. Widziałby pan jakiegoś naszego celebrytę w tej roli?
Nie zaryzykuję odpowiedzi… Ale na pewno nie każdy może wejść do kajaka i przepłynąć ocean. Ludzie czasem mówią: „On ma 68 lat i mu się udało, to mi w wieku 25 lat się nie uda?”. Każdemu odradzałbym taką podróż. Trzeba spełnić wiele warunków, żeby czegoś takiego się podjąć.
No właśnie, co trzeba mieć, żeby zostać Aleksandrem Dobą? Z całym szacunkiem – pan nie wygląda na gladiatora. Słyszałem tutaj w hali głosy: „Boże, on jest mniejszy niż sobie wyobrażałem!”.
Bo tu nie tylko o siłę fizyczną chodzi. Psychikę też trzeba mieć mocną. Poza tym liczy się doświadczenie kajakowe i opanowanie sprzętu. Przed wyjazdem przez długi czas czytałem literaturę fachową na Akademii Morskiej w Szczecinie, bo przygotowanie teoretyczne także jest niezwykle istotne. Do tego dochodzi jeszcze wyobraźnia. Trzeba umieć przewidywać, co się może stać, żeby odpowiednio zareagować. Kajakarstwo to też praca twórcza.
Co jest zatem najważniejsze w takiej podróży?
Chyba psychika. A to dlatego, że wszystko, z czym musiałem walczyć – awarie sprzętu, złe warunki pogodowe, samotność – musiało przejść jednak przez głowę. Starałem się jednak wypierać złe myśli. Najważniejszy był cel. Ludzie często nie potrafią osiągnąć celu, bo wszystko inne zajmuje im za dużo miejsca. U mnie cel był tak duży, że cała reszta wydawała się nieistotna.
Wróćmy na chwilę do znaczenia kondycji fizycznej. Często pytają pana w wywiadach właśnie o psychikę, rzadziej o sprawność fizyczną. Bywało, że ciało odmawiało panu posłuszeństwa na oceanie? Chorował pan?
To może być zaskakujące, ale nie. Ani razu podczas moich wypraw morskich nie miałem poważnych problemów zdrowotnych. Oczywiście, dostałem wysypki skórnej od słonej wody, miałem też zapalenie spojówek, które mnie prześladuje także na lądzie, ale to nie są prawdziwe choroby.
W Formule 1 mówi się, że samochód to jakieś 70 proc. sukcesu, a reszta to umiejętności kierowcy. Jak to przełożyć na pana podróże? Co jest ważniejsze – kajak czy człowiek?
Tak procentowo się nie da, bo to chyba zbyt ekstremalne przedsięwzięcie. Mógłbym powiedzieć, że człowiek jest ważniejszy, bo przecież niewielu osobom udało się przepłynąć Atlantyk – ale to też byłoby nadużycie. Ja chciałem mieć kajak, który posłużyłby mi do bezpiecznego przepłynięcia oceanu. I on spełniał te warunki. Przede wszystkim był niezatapialny. Bo gdyby na przykład otworzyć włazy do kabiny i komór bagażowych, podziurawić go i wypełnić całkowicie wodą, on i tak nie mógłby zatonąć, ponieważ jego masa była mniejsza niż masa wody. Ten kajak nie miał też prawa płynąć do góry dnem, więc czułem się po prostu bezpieczny.
Ale chyba nie nieśmiertelny?
Skoro miałem tak dobry kajak, musiałem się do niego dostosować! On nie może zatonąć, to i ja nie mogę – tak sobie mówiłem. Na takiej wyprawie sprzęt i człowiek tworzą jedność. Inaczej źle by się to skończyło.
Ludzie często nie potrafią osiągnąć celu, bo wszystko inne zajmuje im za dużo miejsca. U mnie cel był tak duży, że cała reszta wydawała się nieistotna. | Aleksander Doba
A rozmawiał pan z kajakiem podczas podróży?
Nie, nie zdarzyło mi się. Ale rozmawiałem ze stworami morskimi, które napotykałem na oceanie. Z rybami, ptakami. Czasem nawet śpiewałem, chociaż głosu nie mam. Człowiekowi się nudziło…
O czym pan myślał podczas podróży? Tylko niech pan nie mówi, że o życiu, bo życie to można przemyśleć w podróży z Warszawy do Gdańska, a pan płynął ponad siedem miesięcy!
Myślałem o wszystkim. O tym, co było i o tym, co będzie. Ale chyba częściej o przyszłości niż przeszłości. Mnie zawsze zajmowało bardziej to, co przede mną, niż to, co za mną. I to były niekoniecznie wielkie przemyślenia. Na przykład mamy z żoną działkę. No to myślałem, co można w ogrodzie zmienić, co przesadzić itd. Oczywiście, przeszłość też przerobiłem, ale starałem się myśleć głównie o tym, co było w niej przyjemne.
Skąd ten upór w dążeniu do celu?
To chyba nie jest kwestia uporu, ale bardziej ciekawości świata. Ja to rozbudzenie ciekawości świata zawdzięczam rodzicom. Oni mnie tego nauczyli. Pochodzę ze Swarzędza, którego granice wyznaczały mój pierwszy świat. Także Jezioro Swarzędzkie, gdzie chodziłem, kąpałem się, pływałem kajakami. Później odkryłem las, zacząłem chodzić na grzyby. A później, na tych grzybach, za lasem zobaczyłem lotnisko Aeroklubu Poznańskiego, gdzie latały szybowce i samoloty. I tak ten mój świat się powiększał, a ciekawość rosła razem z nim.
No właśnie, bo pana interesowały nie tylko kajaki…
Tak, szybowce to też była moja wspaniała pasja. Oprócz tego były też skoki spadochronowe, turystyka rowerowa, żeglarstwo, górska turystyka piesza… Byłem bardzo aktywny przez całe życie. W kajaki wpadłem, kiedy miałem 34 lata. Wówczas wyprowadziłem się ze Swarzędza do Polic, a tam już nie dało się uprawiać szybownictwa. Ale były warunki na kajaki. Dostałem pracę w Zakładach Chemicznych „Police”, zapisałem się też do Klubu Kajakowego „Alchemik”. Pierwszy spływ miałem w 1980 r. na rzece Drawie. Zauroczyłem się.
A skąd pomysł na pływanie samemu? Ryszard Kapuściński pisał kiedyś, że im wyżej sobie człowiek stawia poprzeczkę w życiu, tym bardziej jest samotny. W pana przypadku to twierdzenie sprawdza się dosłownie.
To się chyba wzięło z niedosytu. Gdy inni uczestnicy spływu kajakowego byli wyczerpani, mieli dość, ja brałem za wiosło i płynąłem w górę rzeki raz jeszcze. I często zostawałem sam. Później też, jak otworzyli kajakarzom morze – bo Morze Bałtyckie nie zawsze było dostępne dla kajakarzy – to również byłem pierwszy, żeby tego spróbować. Oczywiście starałem się namawiać kolegów na te wyprawy, ale zwykle nie wychodziło. Miałem za duże wymagania. Potrzebowałem partnera, a nie kogoś, dla kogo będę niańką.
I tu dochodzimy do roku 2004. Już wtedy podjął pan próbę przepłynięcia Oceanu Atlantyckiego. Z kolegą. Nie wyszło.
Tak, ciekawa para: Paweł Napierała, magister filozofii i pracownik Uniwersytetu w Zielonej Górze i ja – inżynier mechanik. Na początku argumenty filozofa przewyższyły racjonalność inżyniera, więc wyruszyliśmy. Ale potem, kiedy zaczęliśmy płynąć, koncepcje Pawła niestety się nie sprawdzały. Wyprawa zakończyła się po kilkudziesięciu godzinach, nie wypłynęliśmy nawet dobrze z Afryki.
A później były już dwie samotne wyprawy. Udane.
Miałem dwa wyjścia. Albo w ogóle zrezygnować z kajakarstwa oceanicznego, albo spróbować samemu. Doszedłem do wniosku, że sobie poradzę. Że może to i lepiej, jak wszystko zorganizuję sam i jak sam będę płynął. Było warto.
Jakby pan teraz zamknął oczy i pomyślał o tej drugiej wyprawie, to co by pan zobaczył?
Po tym, jak urwał mi się ster i przez 40 dni i nocy pałętałem się po Trójkącie Bermudzkim, miałem cel dopłynąć do najbliższego lądu, czyli na Bermudy. Stamtąd wypłynęła w moją stronę łódź z dziennikarzami z Telewizji Polskiej, którzy chcieli zrobić ze mną wywiad. A ja przecież kilka miesięcy ludzi nie widziałem! Wyczyściłem więc kajak najlepiej jak się dało, posprzątałem, sam też się wykąpałem – no pełna kulturka. Cieszyłem się jak nigdy. Spotkanie z nimi to były najlepsze trzy godziny tej wyprawy. To mi bardzo zapadło w pamięć.
A burze? Jak wyglądają burze na oceanie?
Prawdziwe burze tropikalne to jest fascynujące zjawisko. Szczególne wrażenie robią ogromne chmury cumulonimbus. Sięgają kilkunastu kilometrów, a ich podstawa znajduje się czasem nawet poniżej kilometra. Tworzą kształt takiego olbrzymiego kołnierza z buzującą energią w środku. Jednak nie sama burza robi największe wrażenie, a cisza przed burzą. Widzisz, że ta ogromna siła zbliża się do ciebie, choć jeszcze jest cicho, spokojnie, nie ma fal. Ale wiesz, że to jest nieuniknione. I to jest wspaniałe uczucie – chyba najwspanialsze na oceanie – zobaczyć tę potęgę żywiołu, z którą będziesz musiał się zmierzyć.
Co się wtedy czuje?
I słabość, i siłę. Nie możesz wygrać z żywiołem, co nie znaczy, że musisz z nim przegrać. Ja nie obawiałem się, że mogę zginąć, bo wiedziałem, że mam dobry kajak. Ale też jednak trudno czuć w takiej sytuacji odwagę. Gdybym miał wybrać podróż z burzami albo bez, to wybrałbym tę po spokojnym morzu.
Czy pana kajakowe podróże można nazwać w ogóle turystyką? Turystyką ekstremalną?
Myślę, że to dobre określenie. Turystykę uprawia się po to, żeby coś poznać. Ja też poznaję kawałek świata podczas swoich podróży, choć może w bardziej niestandardowy sposób. Do obu Ameryk dotarłem właśnie kajakiem. Wcześniej tam nie byłem. A tak, proszę, udało mi się.
A był pan kiedyś na jakiejś wycieczce all inclusive?
Byłem kiedyś na takich wczasach. Trochę przypadkowo, bo raptem musiałem wykorzystać dwa miesiące urlopu. Tak z marszu. Pojechałem więc do Łukęcina nad morze. Tryb: śniadania, obiady, kolacje. Nad morze, do hotelu, nad morze, do hotelu… Nudno było. To nie dla mnie. Ludzie są różni i mają różne potrzeby. Model all inclusive to nie moja bajka.
I to jest wspaniałe uczucie – chyba najwspanialsze na oceanie – zobaczyć tę potęgę żywiołu, z którą będziesz musiał się zmierzyć. | Aleksander Doba
Czym jest dla pana pasja?
Pasja to jest coś, czym się żyje. W tym się zawiera i chęć, i czas. A także to, że pasja musi się nieustannie rozwijać. Dla mnie ważne jest też dzielenie się pasją z innymi, co staram się ciągle robić. Wszędzie, gdzie mogę, tą moją wiedzę i doświadczenie przekazuję.
Ale pana pasja trochę nie przystaje do dzisiejszego świata. Dziś bardziej opłaca się osiągnąć sukces, zakładając własną firmę niż przepływając Atlantyk. Pan też trochę jako mężczyzna nie przystaje do dzisiejszych czasów, w których męskość i odwaga, często przegrywają z pieniądzem i blichtrem. Zgadza się pan ze stwierdzeniem, że coraz mniej dziś „prawdziwych mężczyzn”?
Na pewno coś w tym jest, ale to chyba kwestia czasów, w jakich żyjemy. Dziś także kobieta musi mieć cechy tradycyjnie przypisywane mężczyźnie. Musi być silna i niezależna, żeby sobie poradzić. Mamy równouprawnienie i to się wszystko wyrównuje. Nie widzę w tym jednak czegoś złego. Kobiety też potrafią dokonywać niezwykłych rzeczy, nie tylko mężczyźni.
Skoro pan mówi o kobietach – żona podobno nie jest zbyt szczęśliwa z powodu pana pasji.
Żona akceptuje moje pasje, choć na początku – nie ukrywam – lekko nie było. Przed moją pierwszą podróżą żona robiła wszystko, żeby tę wyprawę storpedować. No ale jak już wypłynąłem, to oczywiście mnie wspierała. Podobnie przy drugiej podróży. Zresztą ja żonę też zaraziłem moją pasją, bo już sama pływa kajakiem od jakiegoś czasu.
Jest pan człowiekiem wierzącym?
Staram się unikać odpowiedzi na to pytanie, bo chyba nie to jest istotą rzeczy.
Mówi się, że jak trwoga, to do Boga. Pana też mogłoby to dotyczyć.
Podobne pytanie zadał mi kiedyś brat prezydenta Szczecina, który jest księdzem. Odpowiedziałem mu wtedy, że dar wiary nie został mi udzielony.
Ale w coś chyba trzeba wierzyć, choćby to było szczęście.
Ja jestem realistą. Wierzę w to, że się dobrze przygotowałem i że dopłynę do końca.
A tęskni pan bardziej za morzem na lądzie, czy za lądem na morzu?
Tęskni się zwykle za tym, czego w danej chwili brakuje.
To kiedy następna wyprawa?
Najprawdopodobniej 14 maja 2016 r. Tym razem z kontynentalnej części Ameryki Północnej do Europy.