Emilia Kaczmarek: Jest pani dyrektorką demokratycznego przedszkola i szkoły podstawowej w Łodzi. Dlaczego odwróciła się pani od edukacji tradycyjnej?

Aleksandra Matyska: Jako dziecko zostałam wyrzucona ze szkoły podstawowej. Nie ze względu na oceny – byłam bardzo dobrą uczennicą – ale za „zbuntowane zachowanie”. Jako nauczyciel od początku wiedziałam, że nie chcę uczyć w tradycyjnej szkole. Etykietka „edukacja demokratyczna”, choć nasza szkoła z pewnością należy do tego nurtu, może być trochę myląca – wolę mówić o nauczaniu wolnościowym, podmiotowym czy przyjaznym dziecku.

W 1994 r. założyliśmy w Łodzi pierwszą eksperymentalną szkołę w Polsce. W naszym liceum nie stawiano ocen, uczniowie i nauczyciele zwracali się do siebie po imieniu. Po trzech latach kuratorium zmusiło nas do zamknięcia eksperymentu. Stwierdziłam, że czas otworzyć coś swojego. Z moich doświadczeń wynikało, że najlepiej zacząć od najmłodszych dzieci.

Dlaczego?

Żeby nie miały naleciałości systemu tradycyjnego, żeby od razu podejmowały decyzje, żeby nie były traktowane jak „mali ludzie bez mózgu”. To nieprawda, że dziecko jest za małe na wolność, ale funkcjonowania w wolności też trzeba się nauczyć.

Dorośli są od tego, żeby wiedzieć, co jest dla dziecka bezpieczne. | Aleksandra Matyska

Kiedy w naszej szkole pojawia się siedmiolatek po tradycyjnym przedszkolu – na początku jest mu bardzo ciężko. Nigdy wcześniej nikt go o nic nie pytał. Takie dziecko oczekuje, że dorośli powiedzą mu co, kiedy i jak ma robić. Ten okres przejścia nazywamy „detoksem“. Mózg człowieka nie jest jak komputer, który można oczyścić z plików i z miejsca zaprogramować od nowa. Dziecko musi się najpierw oduczyć tego, że jest zewnętrznie sterowane. Im później przechodzi z systemu tradycyjnego do placówki takiej, jak nasza, tym jest mu trudniej.

W tradycyjnym modelu wychowania rzadko pyta się dzieci o zdanie, ale czy rodzic lub wychowawca powinien każdą swoją decyzję uzgadniać z dzieckiem?

Oczywiście nikt nie będzie dyskutował z kilkulatkiem na temat tego, czy może wyjść z domu w mróz w kąpielówkach albo na boso. Dorośli są od tego, żeby wiedzieć, co jest dla dziecka bezpieczne. Relacje dorosłych z dziećmi to zawsze spotkanie człowieka z człowiekiem. Każdy z nich ma swoje potrzeby. Możemy umówić się z dzieckiem – jednego dnia zrezygnuję z mojej potrzeby dla ciebie, ale drugiego dnia oczekuję, że ty też tak postąpisz.

Na czym w takim razie polega wolność dziecka, skoro i tak to dorosły wyznacza granice?

Każda szkoła demokratyczna opiera się na pracy ze społecznością. U nas społeczność, czyli zebranie wszystkich uczniów i nauczycieli, odbywa się raz w tygodniu – chyba że nagle zdarzy się coś bardzo ważnego. W czasie społeczności dzieci podają tematy, nad którymi chcą pracować w przyszłym tygodniu. W taki sposób ustalany jest plan lekcji, to dzieci wybierają, w jakich zajęciach danego dnia będą brały udział.

Czy dzieci mogą zaproponować wszystko, co chcą i na przykład zamiast zajęć grać na komputerze? Gdzie stawiacie granice?

Wychowanie – i to, na ile chcemy dziecku pozwolić – to rzecz bardzo osobista. Ja na przykład, wiedząc, że siedzenie przed komputerem jest dla małego dziecka bardzo szkodliwe, zwyczajnie się na to nie zgadzam. Mówię do dziecka: „Nie ma takiej możliwości, żebyś spędzał dwie, trzy godziny dziennie przy komputerze, szanuję cię, a z tego szacunku wynika, że dbam o twoje zdrowie i rozwój“.

O czym chcą się uczyć pięciolatki?

Na przykład – o genach. Dzieci są ciekawe, czym są geny, jak to się dzieje, że jesteśmy podobni do rodziców. Oczywiście nie dostają pełnej informacji akademickiej na temat genów, ale podstawowe informacje już tak – choć tego nie ma w podstawie programowej dla pięciolatków. Dorośli uważają, że genetyka jest zbyt skomplikowana dla małego dziecka, ale to guzik prawda, wszystko zależy od tego, w jaki sposób przekazujemy informacje.

To nie przepisy są największym problemem, ale postawa ludzi, którzy je interpretują. | Aleksandra Matyska

Dzisiaj z kolei dzieciaki postanowiły oczyścić piaskownicę ze starego piasku, właśnie ładują go do worków. To był pomysł dzieci ze szkoły, pomoc dla dzieci z przedszkola. Długo już rozmawiamy, a nie zauważyłam ani jednej sytuacji konfliktowej między dzieciakami.

A w jaki sposób w szkole demokratycznej rozwiązuje się spory?

W naszym statucie nie ma kar i nagród, jest zapis mówiący o tym, że to społeczność ustala zasady, którym dziecko musi się podporządkować. W tym wieku dzieci często zgłaszają, że ktoś komuś dokucza, ktoś komuś coś zabiera, przeszkadza, nie chce sprzątać. Dzieciaki uczą się rozwiązywania tego typu sporów wspólnie – same też wymyślają, co zrobić w sytuacji, kiedy ktoś mówi, że się poprawi, a potem robi znowu to samo.

Jak rodzice reagują na zasady panujące w demokratycznej szkole?

Do naszej szkoły nikt nie trafia przypadkowo. Rodzice, którzy posyłają do nas swoje dzieci, chcą, żeby były wychowywane w tym nurcie. Oczywiście, kiedy dziecko zaczyna mieć poczucie coraz większej wolności, częściej buntuje się w domu. Rodzice muszą się nauczyć reagowania na takie sytuacje. Przecież my wszyscy, łącznie ze mną, nie byliśmy wychowywani w systemie wolnościowym.

W trakcie nauki każdy powinien wynaleźć koło na nowo, odkrywać świat samodzielnie. | Aleksandra Matyska

Najważniejsza jest konsekwencja. Jeśli rodzice tak naprawdę nie są w pełni przekonani, to nie warto posyłać dziecka do demokratycznej szkoły. Jeśli w domu dziecko ma być grzeczne, robić to, czego chcą rodzice, a potem idzie do szkoły, która daje możliwość dokonywania wyborów – to przecież może zwariować. Rodzice mają prawo nie być gotowi do takiej edukacji. Mogą wychowywać swoje dzieci w zgodzie z taką tradycją, jaką sami wybrali.

Czy trudno jest prowadzić demokratyczną szkołę w Polsce?

Nasza szkoła, w klasach I-III, funkcjonuje jako „normalna” szkoła, dlatego uczniowie nie muszą na koniec roku zdawać egzaminów z podstawy programowej. Tak jak w każdej innej szkole, kryterium oceny dzieci w tym wieku jest opis ich umiejętności. Natomiast dzieci w klasach IV-VI uczymy w trybie edukacji pozaszkolnej, a zatem co roku muszą zdawać egzamin z podstawy programowej.

To dla dziecka coroczny stres…

Dzieci od początku wiedzą, że taki test je czeka, nie widzą w tym nic strasznego.

Ilustracja: Magdalena MArcinkowska
Ilustracja: Magdalena Marcinkowska

Co najbardziej utrudnia prowadzenie takiej szkoły? Prawo?

To nie przepisy są największym problemem, ale ludzie, którzy je interpretują. Przykładowo – co oznacza zapis mówiący, że w klasach I-III dziecko ma prawo do uczenia się we własnym tempie? Dla osoby, która jest mocno zakorzeniona w starym systemie, to oznacza tylko tyle, że jeśli dziecko nie opanuje w tym wieku dobrze czytania, to pani ma się nie czepiać. Natomiast dla mnie to znaczy zupełnie co innego. Jeśli dziecko jednego dnia nie chce, to znaczy, że nie może wziąć się do roboty. Można z nim wtedy pracować inaczej, np. poprzez gry edukacyjne czy doświadczenia. Dlatego w szkole demokratycznej musi pracować więcej osób niż w zwykłej szkole. Bez tego nie jest możliwe indywidualne podejście do ucznia.

System wczesnej edukacji nie potrzebuje zmian? Naprawdę tak pani sądzi?

Jeśli coś bym zmieniła w prawie, to zakazałabym stawiania ocen. To, co się obecnie robi w szkołach podstawowych, zastępowanie ocen punktami albo literkami – to nic nie zmienia. Zwiększając stopniowo obszar decyzyjności dziecka, powodujemy, że ma ono większe poczucie sprawczości oraz własnej wartości – takie dziecko nie potrzebuje nagrody czy oceny, samo ma satysfakcję z tego, czego się nauczyło.

Czy szkoła demokratyczna nie wychowuje ludzi społecznie nieprzystosowanych? W końcu w dorosłym życiu nikt nas nie pyta, czy mamy dziś ochotę iść do pracy. Od pracowników wymaga się posłuszeństwa wobec przełożonych. Nie możemy też powiedzieć szefowi „Proszę nie oceniać mojej pracy”.

Szkoła demokratyczna uczy samodzielności, kreatywności, umiejętności współpracy. To są cechy, których potrzebuje współczesne społeczeństwo. Absolwent szkoły demokratycznej może nie chcieć iść do korporacji, w której będzie tylko trybikiem. A jeśli jednak zechce tam iść, to podejmie tę decyzję świadomie i będzie dzięki temu lepiej pracował.

W filmie „Whiplash”, jednym z tegorocznych kandydatów do Oscara, Terence Fletcher, sadystyczny i wymagający nauczyciel, mówi do swojego ucznia: „Nie ma dwóch bardziej szkodliwych słów niż «dobra robota»”. Czy nie jest tak, że krytyka z zewnątrz może być także świetnym motywatorem?

W naszej szkole staramy się nie oceniać uczniów. Jeśli dziecko np. źle rozwiąże jakieś matematyczne zadanie, mówimy mu: „Zobacz, zastanów się jeszcze raz, czy czegoś nie trzeba poprawić“. Nie mówimy: „Zrobiłeś to źle i dostajesz dwójkę“.

A na, powiedzmy, plastyce?

Celem plastyki jest rozwój małej motoryki i niehamowanie wyobraźni – efekty nie mają żadnego znaczenia. Chyba że dziecko zaczyna lubić plastykę i samo ma ochotę wystartować w jakimś pozaszkolnym konkursie. Wtedy proszę bardzo – praca zostanie wysłana. Ale często jest tak, że dziecko ma poczucie, że świetnie rysuje, startuje w na konkursie i… nie zdobywa żadnej nagrody. W ten sposób dostaje informację, że nie jest wcale takie dobre.

To nie musi być takie złe. Może dzięki porażce następnym razem postara się bardziej…

Wszystko zależy od tego, jak dziecko przyjmuje porażki; albo chce dalej pracować, albo nie, bo się zniechęci na stałe.

A co z potrzebą rywalizacji uczniów? Czy szkoła nie rozwija ich ambicji?

Potrzebę rywalizacji wynosi się z domu. Jeśli dziecko ciągle słyszy, że ma być lepsze od innych, to potem do tego dąży. Kiedy na WF-ie nauczyciel dawał chłopcom zadania oparte na rywalizacji, zauważyliśmy, że dzieciaki wracały z zajęć tak rozemocjonowane i nakręcone, że trudno im było potem w ogóle się uczyć. Musieliśmy porozmawiać z nauczycielem, aby zmienił taktykę. To nie rywalizacja ma być sensem zajęć, ale współpraca i rozwój poszczególnych uczniów.

Kilka lat temu w Polsce wydano głośną książkę pt. „Bojowa pieśń tygrysicy”, której autorka jest przeciwniczką zachodniego modelu bezstresowego wychowywania dzieci. „Chińscy rodzice rozumieją, że nic nie daje frajdy, dopóki nie osiągnie się w tym biegłości, a żeby tego dokonać, trzeba pracować w pocie czoła. Pokażcie mi dziecko, które zrobi to z własnej woli. Dlatego przymus bywa w tej kwestii nieodzowny”. Nie zgadza się pani?

Żeby osiągnąć sukces, potrzeba dużo pracy. Ale dziecko musi chcieć pracować. Jeśli doszło do pewnego etapu, np. nauki gry na skrzypcach i nagle chce przerwać ćwiczenie, nie ma nic lepszego niż rozmowa. Można mu na przykład wytłumaczyć: „Jeśli teraz będziesz rzadziej grać, to twoje palce staną się mniej sprawne i stracisz to, czego już się nauczyłeś”.

Dzieci, które osiągnęły sportowy lub muzyczny sukces, mówią czasem, że są wdzięczne rodzicom, za to, że były przymuszane do pracy.

A co mają powiedzieć? Nie mają już innego wyjścia. Rodzic jest od tego, żeby dziecko inspirować. Jeśli matka mówi: „Wiem, że moje dziecko w głębi duszy chce zostać wirtuozem, będzie mi kiedyś wdzięczne za to, że dziś płacze” – to kłamie. Nikt nie czyta w myślach drugiego człowieka. Rodzice, tresując dziecko, realizują często własne niespełnione marzenia.

W trakcie nauki każdy powinien wynaleźć koło na nowo, odkrywać świat samodzielnie. Przecież w życiu to nie jest tak, że mamy do wykonania jakąś gotową instrukcję, której musimy się tylko nauczyć na pamięć.

Jak wyobraża sobie pani swoich uczniów w dorosłym życiu?

Chciałabym, żeby wszystkie nasze dzieci zmieniały świat i na pewno będą go zmieniały. Nie wyobrażam sobie, że po takim systemie edukacji będą inaczej wychowywały własne dzieci. Wyłom w ogólnokrajowej społeczności stale rośnie.