Niezależnie od ostatecznych wyników wyborów jedno jest pewne. Potencjalni wyborcy Bronisława Komorowskiego – osoby, które w wielu poprzednich wyborach głosowały na przedstawicieli PO – w przeważającej mierze zostali dziś w domu lub z premedytacją oddali głosy nieważne. W deszczowy dzień tylko połowa z nas pofatygowała się do urn. Pozostali zlekceważyli wybór głowy państwa.

Przekonanie o utracie słuchu wyborczego przez PO stało się powszechne wśród pokolenia młodych Polaków. I nie mam na myśli dwudziestolatków, których komentatorzy chętnie oskarżają o charakterystyczną dla wieku antysystemowość. Zmęczenie, rozczarowanie i zwyczajna złość za tanią antypisowską pedagogikę składają się dziś na stan ducha wysoko wykształconych trzydziesto- i czterdziestolatków. Kto wie – być może tych samych ludzi, którzy siedem lat temu w długich kolejkach stali pod konsulatami RP w całej Europie, by zagłosować na PO. Dziś nikt z tych wyborców nie chce być traktowany jak dziecko.

Ten kryzys można jednak przekuć w szansę polskiej polityki. I w zasadzie – po sukcesie niepokornego, ale pracowitego Pawła Kukiza czy wcześniej pozasystemowych ruchów miejskich – widać tylko jedno wiarygodne rozwiązanie. Najbardziej operatywni przedstawiciele młodego pokolenia nie powinni siedzieć w domach – ale umieścić swoje własne nazwiska na listach wyborczych. Co piąty Polak deklarował dziś, że głosował na niepokornego muzyka. Zabetonowanie sceny politycznej po raz kolejny okazało się wymysłem.