Sezon na świeże, krajowe owoce i warzywa w pełni. Każdy stragan czy niewielki warzywniak wygląda jak ziemia obiecana, kipiąca pysznymi wspomnieniami dzieciństwa, witaminami i zdrowiem. Wielu pewnie daje się złapać na kilogramy truskawek, kalafiora, czereśni czy rabarbaru. I ja się dałam – zdziwiłam się jedynie, że to wszystko razem jest takie drogie.

Fot. lifeofpics.com
Fot. lifeofpics.com

Emocje i radość przy straganowych skrzynkach sprawiły, że w domu znalazło się za wiele. Czas na zrobienie przetworów trzeba bardzo skrupulatnie zaplanować… i tak – niestety, zanim zorientowałam się, że należałoby coś z tym zrobić, część owoców i warzyw, których nie jesteśmy w stanie zjeść od razu, zaczęła się psuć i tracić urok. W efekcie jakaś (na szczęście niewielka) część moich zakupów wylądowała w koszu. A powtarzam sobie, że przecież nie stać mnie na marnowanie jedzenia, że przecież lepiej podzielić się z kimś, kto go potrzebuje…

Ten sezon owocowy przypomniał mi o wielkich problemach, o których myślimy zdecydowanie za rzadko.

Po pierwsze – głód

„Inni nie mają co jeść, a ty tego nie chcesz?!” – każdy niejadek usłyszał kiedyś przy stole to sztampowe zdanie, w takiej lub innej formie. Jednak to, ile jedzenia marnujemy, jest faktycznie nieprzyzwoite. A produkty trafiające z naszych lodówek do śmietników to jedynie wierzchołek wielkiej góry jedzenia.

Wiele strat ma miejsce już na etapie uprawy, zbiorów, pakowania i przetwarzania. W obliczu walki z głodem, nie tylko w krajach tzw. Trzeciego Świata, lecz także w krajach rozwiniętych, ilości marnowanego codziennie jedzenia są po prostu ogromne. Dane ze Stanów Zjednoczonych, Kanady, Australii i Nowej Zelandii, pokazujące rozmiary marnotrawstwa, są zastraszające – wynika z nich, że na wszystkich etapach produkcji żywności do śmieci trafia ponad połowa warzyw rocznie! W trakcie samego pakowania marnuje się aż 4 proc. mięsa i 10 proc. produktów mącznych, w czasie transportu traci się zaś najwięcej warzyw i owoców – aż 12 proc. Jedzenie jest utylizowane, bo tego wymagają przepisy. A wiele z tych produktów można by odzyskać. To się jednak największym producentom nie opłaca.

W trakcie samego pakowania marnuje się aż 4 proc. mięsa i 10 proc. produktów mącznych, w czasie transportu traci się najwięcej warzyw i owoców – aż 12 proc. | Weronika Bulicz

W Polsce problemem zajęła się organizacja Polskie Banki Żywności. Dzięki ich raportom wiemy już, że gospodarstwa domowe w Polsce odpowiedzialne są za wytworzenie 42 proc. wszystkich odpadów żywnościowych.

Pewien poseł, słynący z kwiecistych, ekscentrycznych wypowiedzi, bodaj w zeszłym roku wypowiedział zdanie o szczawiu i mirabelkach. Jakkolwiek nie ma usprawiedliwienia dla jego słów w tamtym kontekście, to naprawdę coś się w tej materii zmieniło. I to nie na lepsze.

Po drugie – utracone dzieciństwo i brak witamin

Czy dzieci biegają dzisiaj po działkach, żeby uszczknąć czereśni z drzewa sąsiada? Czy wiedzą, jak rozpoznać jagody? Czy zbierają orzechy włoskie z dziko rosnących orzechowców, które ostały się jeszcze po działkach, ogrodach czy sadach? W dużych miastach rosną jabłonie, ponieważ tam, gdzie kiedyś były sady, dziś stoją osiedla. Czy pod koniec lata, gdy owocują, ludziom przychodzi do głowy, by zebrać jabłka? Nie – ci, których stać, kupią je w sklepie. A ci z ograniczonym budżetem domowym kupią je w wielkim markecie (w wielkiej paczce; część wyrzuci połowę). Ci zaś, którzy nie mają pieniędzy na jedzenie, często po prostu nie zjedzą owoców, w tym jabłek, które niemalże spadają im na głowy.

Tymczasem ludzie zatracili instynkt samozachowawczy. Nie zdobywają pożywienia, zdobywają jedynie pieniądze na pożywienie… | Weronika Bulicz

Nie uważam, że jabłkiem, czereśnią czy jagodą da się wykarmić ubogą rodzinę, ale nie uwierzę, że owoce nie są w takim przypadku pomocne (chociażby jako źródło witamin, których tani napój czy bułka nie są w stanie dostarczyć). Tymczasem ludzie zatracili instynkt samozachowawczy. Nie zdobywają pożywienia, zdobywają jedynie pieniądze na pożywienie… Rozumiem, że tłumaczymy dzieciom, by nie jadły rzeczy niewiadomego pochodzenia, ale z drugiej strony nie pokazujemy im, co jest jadalne, a co nie. Wiadomo, że od nadmiaru zdziczałych śliwek rozboli je brzuch, jednak zadaniem rodzica jest także pokazać dziecku świat za drzwiami i wytłumaczyć, że coś można zebrać, umyć i z powodzeniem zjeść, a czegoś innego nie. I tyle. Wspólne wyprawy band z podwórka na śliwki, jabłka – czy osławiony szczaw – mogą być też superzabawą. Dzisiejsze dzieciaki z paczkami czipsów w rękach po prostu tego nie wiedzą. I chyba rzadko już się widuje „bandy z podwórka”?

Po trzecie – freeganizm

Dziwne to pojęcie, które kojarzy nam się ze skrajną ekstrawagancją. I słusznie. Bo trzeba mieć szczególne cechy, by przeciwstawić się galopującej konsumpcji, by stwierdzić, że to nie wypchany po sufit wózek w supermarkecie jest wyznacznikiem dobrobytu. Że to wszystko bzdura. Wyznacznikiem dobrobytu jest dobre i zdrowe życie. Patologią jest nie tylko nieposiadanie, lecz także posiadanie w nadmiarze.

Freeganizm rozumiemy powierzchownie jako „jedzenie ze śmietników”, a jest on sumą zachowań, pewną filozofią, która każe korzystać z tego, co innym jest już niepotrzebne, i dobrze z tym żyć. Myślę, że zastosowany w odpowiednim, umiarkowanym stopniu, może być dobrą filozofią dla każdego – zarówno dla tego, komu nie brakuje do pierwszego, jak i dla tego, kto z trudnością wiąże koniec z końcem. Pewna równowaga, choć trudna do osiągnięcia, powinna być naszym dążeniem. Byśmy nie marnowali swoich zasobów. Byśmy żyli mądrzej i nie marnowali jedzenia. Ten tekst to nie apel, abyśmy zostali wszyscy freeganami; to apel o rozsądek, o to, żebyśmy zaczęli myśleć i planować. Róbmy listy zakupów, korzystajmy ze zdobyczy cywilizacji, takich jak poradniki sprytnego gotowania, dzięki którym nie tylko czas, lecz także produkty zostaną efektywnie wykorzystane.

Nie marnujmy jedzenia, a gdy mamy go za dużo, podzielmy się z potrzebującymi. To, co jest trudne lub kosztowne na etapie produkcji żywności na dużą skalę, może być proste na naszym podwórku. Dosłownie.