John Stuart Mill, patron współczesnego liberalizmu, był zwolennikiem demokracji, ale obawiał się despotycznej większości oraz konformistycznego przeciętniactwa [1]. Sejm z większością PO–PSL oraz rząd Ewy Kopacz słuszność tych obaw potwierdzają. Najnowszym sprawdzianem instytucji prawodawczej oraz wykonawczej stała się kwestia uchodźców (z terenów objętych wojną) oraz emigrantów (z krajów biednych), w której pewną rolę odgrywają poszczególne państwa członkowskie Unii Europejskiej (Niemcy, Szwecja oraz Wielka Brytania jako kraje docelowe; Węgry oraz Chorwacja jako nowe kraje przejściowe; Francja, Hiszpania, Grecja oraz Włochy jako kraje częściowo docelowe, a częściowo przejściowe). Sytuacja uległa zaognieniu, głównie na skutek działań rosyjskiej mafii handlarzy ludźmi – którzy współdziałają z władzami Federacji Rosyjskiej, destabilizując południową flankę NATO – oraz nieprzewidywalnej polityki Turcji wobec Syrii, Kurdów oraz ponad miliona uchodźców.
Socjologiczno-ekonomiczna diagnoza sytuacji została postawiona już dość dawno. Ester Barinaga z duńskiej Copenhagen Business School opublikowała studium pewnego przedmieścia Sztokholmu, zwanego dumnie przez Szwedów ich własną Krzemową Doliną, czyli „Kista Science City” [2]. Codziennie rano w dni robocze z eleganckich mieszkań w centrum Sztokholmu albo z bogatych suburbiów kolejka przywozi wykształconych skandynawskich yuppies, którzy udają się do klimatyzowanych biurowców Googli, Microsoftów, Nokii, Ericssonów, Inteli, Amazonów i IBM-ów. W czasie gdy w pocie czoła pomnażają dochód narodowy Szwecji, Stanów Zjednoczonych, Japonii oraz niektórych innych krajów świata, do opuszczonych przez nich wagonów wsiadają etnicznie obcy, kolorowi, religijnie niezasymilowani oraz nisko wykształceni mieszkańcy tanich mieszkań w socjalnych blokowiskach, dyskretnie rozproszonych na peryferiach wielkiego Sztokholmu. Jadą do centrum, do mieszkań wykształconych autochtonów, w których sprzątają, gotują oraz zajmują się pozostawionymi w nich dziećmi. Po południu, pod wieczór, te dwa ludy odbywają wędrówkę w odwrotnych kierunkach.
Integracja? Tylko w pewnym, nieco ironicznym sensie, w jakim robotnicy fabryk integrowali się w czasie strajku albo manifestacji na ulicach miast brytyjskich, francuskich albo niemieckich po pierwszej rewolucji przemysłowej, albo murzyńskie niańki integrowały się z białymi paniczami albo panienkami, którymi opiekowały się na plantacjach południowych stanów USA przed wojną secesyjną.
Zaskoczenie instytucjonalne Unii Europejskiej przyjmuje postać dość przewidywalną: kraje Grupy Wyszehradzkiej wraz z Albanią, Bułgarią oraz Rumunią, postkomunistycznymi Bałkanami oraz krajami bałtyckimi uznane zostały za zacofane bastiony rasistowskiego nacjonalizmu, podczas gdy kraje najbogatsze, takie jak Niemcy, Szwecja albo Wielka Brytania, świecą przykładem dobrego serduszka. Zgoda na takie medialne widowiska świadczy o braku krytycznego nurtu wśród intelektualistów kształtujących opinię publiczną. Nikt nie próbował nawet odpowiedzieć na pytanie o to, co by się stało, gdyby na Oktoberfest w Monachium stawiło się nagle kilkadziesiąt tysięcy muzułmanów, a potem festyn odwołało, zaś Angela Merkel bynajmniej Węgrom za obronę niemieckiego stylu życia nie podziękowała. Polska przyjęła niedawno, jak wynika z orędzia premier Kopacz, 80 tys. uchodźców z Czeczenii oraz zatrudnia ok. 700 tys. emigrantów zarobkowych z Ukrainy. Dlaczego pani premier uznała za stosowne poinformować o tym Polaków, którzy może zdają sobie z tego sprawę, a nie Niemców, którzy nas oskarżają o niewdzięczność?
Polacy nie są w Unii Europejskiej odosobnieni. Dwie trzecie Holendrów nie są zachwycone perspektywą przyjęcia nowych emigrantów. Uchodźcy owszem – ale bez przesady. Gdy piszę te słowa, sale gimnastyczne mojego kampusu uniwersyteckiego w Rotterdamie są zajęte przez 200 uchodźców z syryjskimi paszportami, którzy czekają aż prowincjonalne miasteczka znajdą dla nich miejsce, w którym mogliby zamieszkać na dłuższy czas. Burmistrz Rotterdamu, marokański działacz partii pracy, Ahmed Aboutaleb, powiedział jasno: przyjmiemy uchodźców, ale muszą stosować się do praw obowiązujących w demokratycznej monarchii Niderlandów. Jeśli nie zechcą, powinno się ich deportować. Nie chciał powtórki z muzułmańskiej samowoli w dzielnicach Sztokholmu albo Marsylii, na przedmieściach Paryża albo Londynu.
Czy to wystarczy? Nie, nie wystarczy. Nasi pradziadkowie emigrowali do USA po początku XX wieku, gdy różnica między tym, co mogli zarobić na Starym Kontynencie, a tym, ile płacono w Ameryce, była dwu- albo trzykrotna. Teraz jest ona kilkakrotnie większa, a represyjna działalność państw narodowych, postawiona pod pręgierzem multimediów, parokrotnie mniejsza. Co można zrobić? Przede wszystkim przestać udawać, że do manifestacji skrajnej nierówności można się przyzwyczaić. Klasy niższe już się nie dostosują. Gdybyśmy zapytali Johna Stuarta Milla, pewnie by odpowiedział, że wobec tego trzeba być moralnym oraz kulturalnym arystokratą, natomiast w polityce oraz obywatelskich odruchach – demokratą.
Niestety, ani Niemcy, ani Polska nie wysłały do Brukseli najszlachetniejszych, a nawet najmądrzejszych polityków. Ci, którzy tam nadają ton, są moralnymi populistami i politycznymi oligarchami. Jako obywatele Unii Europejskiej nie powinniśmy na to pozwalać. Na przykład dlatego, że nie potrafią oni dać sobie rady z problemem uchodźców i emigrantów, a winę zrzucają na ciemne masy podatników, najchętniej jak najdalej od zachodnio-północnego serduszka najbogatszych krajów Unii Europejskiej.
Przypisy:
[1] John Skorupski, „Why Read Mill Today”, Oxon i Nowy Jork, Routledge, 2006.
[2] Ester Barinaga, „Powerful Dichotomies. Inclusion and Exclusion in the Information Society”, Ekonomiska forskningsinstitutet (EFI), Sztokholm, 2010.