Amerykańscy krytycy telewizyjni układający swoje podsumowania i rankingi najlepszych seriali mijającego roku zgadzali się co do jednego: było w nim zdecydowanie za dużo interesujących produkcji. Ich narzekania potwierdza przytłaczająca statystyka. W 2015 r. liczba seriali fabularnych, które można było oglądać w telewizji i na innych platformach medialnych, wzrosła do 409 tytułów (w ubiegłym roku było ich 376). Nikt nie jest w stanie przyswoić sobie takiej ogromnej ilości materiału audiowizualnego, nie mówiąc już o wyłonieniu jakiegoś wiarygodnego zestawu najbardziej wartościowych pozycji. Zarówno widzowie, jak i recenzenci znaleźli się w poważnym kryzysie egzystencjalnym: odpowiedź na pytanie „Co warto oglądać?” jeszcze nigdy nie była tak trudna.
Śmiałkiem, który zwrócił uwagę miłośników seriali na te niepokojące dane, był John Landgraf – trzymający rękę na pulsie szef stacji kablowej FX. Już w połowie roku Landgraf zapowiadał, że lata 2015–2016 przejdą do historii jako okres, w którym liczba nadawanych i udostępnianych seriali fabularnych przekroczy barierę 400 tytułów (nie wliczając w to programów typu talk show czy reality). Tym samym medium, które z braku lepszego określenia wciąż nazywamy telewizją, osiągnie coś w rodzaju kreatywnego zenitu (peak tv). Kiedy nowe modele dystrybucyjne i marketingowe zostaną wypracowane i wprowadzone w życie, sytuacja ma się nieco uspokoić.
Zanim jednak to nastąpi, znajdujemy się być może w jednym z najciekawszych momentów w historii telewizji. To właśnie teraz koegzystują ze sobą tak różnorodne pod względem tematu i formy produkcje, jak „Transparent”, „Documentary Now” czy „BoJack Horseman”, oferując widzom zupełnie różne rodzaje rozrywki na podobnym – bardzo wysokim – poziomie. Co więcej, po raz pierwszy rankingi oglądalności, które jeszcze niedawno, niczym wyrocznie, stanowiły o racji bytu poszczególnych seriali, usunęły się na dalszy plan. Dzięki temu oglądane jedynie przez garstkę oddanych widzów, ale za to doceniane przez publicystów i krytyków seriale, takie jak „Pozostawieni” , „The Americans” czy „Halt and Catch Fire”, mogą produkować kolejne odcinki bez większych obaw o przedwczesne zakończenie.
Istnieją tylko nisze
Kolejnym symptomem tzw. zenitu telewizji jest brak zdecydowanych liderów w wyścigu popularności. W powodzi nowych i powracających produkcji, rozproszonych po rozmaitych platformach (serwisy cyfrowe, stacje kablowe, telewizja ogólnodostępna) niezwykle trudno trafić na tytuł, który zdecydowanie dominowałby w publicznej dyskusji. Jeszcze niedawno wydawało się, że znaczna część publiczności śledzi na bieżąco co najmniej kilka rozpoznawalnych pozycji („Grę o tron”, „Żywe trupy”, „House of Cards”, „Breaking Bad” czy „Mad Men”), a następnie wymienia się opiniami na ich temat za pomocą mediów społecznościowych. Dzisiaj znalezienie serialu, który w podobny sposób jednoczyłby całe rzesze odbiorców, graniczy z cudem.
Ogromna liczba seriali, spośród których widzowie mogą wybierać w ciągu roku, skutecznie schlebia nawet specyficznym gustom. Jeśli kogoś interesują superbohaterowie, ma do dyspozycji takich komiksowych herosów jak „The Flash”, „Arrow”, „Supergirl”, „Daredevil” czy „Jessica Jones”. Opowieści o nowoczesnych technologiach i ich wpływie na nasze życie zapewniają „Silicon Valley”, „Mr. Robot” i „Halt and Catch Fire”. Amerykańska polityka? „House of Cards” i „Veep” eksplorują ten temat w dramatycznej i komediowej formie. Horror w kilku odsłonach? Mamy „American Horror Story”, „Ash vs. Evil Dead”, „Hannibala” lub „Penny Dreadful”. Ktoś chciałby obejrzeć serial przypominający amerykańskie kino niezależne? „Rectify”, „Togetherness” i „Looking” zaspokoją i tę potrzebę. Lista przykładów tego rodzaju nie ma końca.
Wypełnianie kolejnych, coraz węższych nisz sprawia, że w natłoku nowych produkcji rozmywa się główny nurt. Widzowie zgłębiają interesujące ich seriale na własnych warunkach, we własnym tempie i na wybranej platformie medialnej. Efektem takiego stylu odbioru jest ograniczenie wspólnego doświadczenia i możliwości dyskusji – nawet śledząc wiele seriali, wskazywanych przez recenzentów jako istotne i warte obejrzenia, widzowie mogą zupełnie się rozminąć. Problem odpowiedniej selekcji dotyczy także krytyków i publicystów, dla których dokonywanie wyborów stanowi sedno ich pracy. Popularny serwis „The A.V. Club” opublikował telewizyjne podsumowanie 2015 roku, w którym znalazło się aż 40 pozycji. Pomimo tak długiej listy, zabrakło na niej jednak wielu interesujących produkcji, także zdaniem samych redaktorów tego portalu – stąd pojawiło się również zestawienie najlepszych seriali, które nie zmieściły się w głównym rankingu.
Ofensywa streamingowa
20 listopada 2015 r. to historyczny dzień, w którym najważniejsze serwisy streamingowe – Netflix i Amazon – zdecydowały się w końcu na bezpośrednią konfrontację. Dwa długo wyczekiwane seriale, „Jessica Jones” (Netflix) i „The Man In The High Castle” (Amazon), zostały równocześnie udostępnione użytkownikom. Zwycięzca tego starcia nie jest znany – oba serwisy utrzymują wyniki oglądalności w tajemnicy – jednak samo wydarzenie jest godne odnotowania. Oznacza ono bowiem, że liczba dni, w które nie odbywają się premiery nowych odcinków seriali, maleje z roku na rok.
Serwisy streamingowe stopniowo zagospodarowały terminy, które tradycyjna telewizja uznaje za nieatrakcyjne. Amazon, Netflix i pokrewni im dystrybutorzy (Hulu, Crackle, Yahoo) najczęściej planują premiery swoich oryginalnych produkcji na weekendy, święta i okresy pomiędzy sezonami, w których kanały ogólnodostępne nadają głównie powtórki. Ta strategia przybliża ich raczej do Hollywood niż do stacji telewizyjnych. W tym roku media strumieniowe udostępniły swoim użytkownikom 44 seriale fabularne (w 2014 było ich tylko 27), ale to dopiero początek. Netflix zapowiada, że w 2016 co najmniej podwoi liczbę swoich produkcji.
Wraz ze zwiększającą się liczbą premier wyłaniają się także zręby czegoś w rodzaju nowej estetyki. Niektórzy publicyści, tacy jak James Poniewozik z „The New York Times”, uważają wręcz, że seriale pokazywane w serwisach streamingowych to nie tylko nowy sposób odbioru, lecz także nowy gatunek. Tylko jego konwencje nie zostały jeszcze dobrze rozpoznane i skodyfikowane. Z pewnością zmieniło się pojmowanie odcinka jako podstawowej jednostki narracyjnej. W serialach takich jak „Bloodline”, „Narcos” czy „The Man in the High Castle”, pomyślanych do przyswajania w jak najkrótszym czasie, granice odcinka pozostają rozmyte. Produkcje tego rodzaju przypominają raczej bardzo długie filmy, których struktura ujawnia się dopiero na przestrzeni całości, a nie w pojedynczych odsłonach. Ted Sarandos, jeden z dyrektorów programowych Netflixa, twierdzi nawet, że współczesnym odpowiednikiem tzw. pilota z czasów tradycyjnej telewizji jest cały pierwszy sezon nowego serialu. Dane analizujące zachowania odbiorców wskazują, że widzowie zazwyczaj potrzebują kilku epizodów, żeby ostatecznie się wciągnąć i obejrzeć serię do końca. Pierwszy odcinek nigdy nie jest decydujący, chociaż wciąż poświęca mu się wiele uwagi.
Seriale w filmowym stylu
Szybki wzrost liczby produkowanych tytułów i kolejne platformy, na których można je oglądać, to istotne elementy układanki, jednak nie najważniejsze. Rezultaty peak tv są najlepiej widoczne na przykładzie samych seriali – różnorodnych, odważnie eksperymentujących i coraz doskonalszych formalnie. Wiele tegorocznych tytułów udowodniło, że produkcje telewizyjne to domena nie tylko scenarzystów, lecz także reżyserów, autorów zdjęć i montażystów. Krytyk filmowy i telewizyjny Matt Zoller Seitz przygotował na ten temat wideoesej, w którym definiuje on „filmową telewizję” (cinematic tv) – coraz powszechniejsze zjawisko występujące w serialach, których środki wizualne wykraczają poza kompetentne ilustrowanie scenariusza.
W mijającym roku genialnie wyreżyserowane seriale nie były rzadkością. Cały szereg scen zapamiętany zostanie ze względu na ich walory wizualne, a nie fabularne. | Karol Kućmierz
Przykłady analizowane przez Seitza to nic innego jak wyznaczniki dobrej reżyserii, czyli takiej, która wykorzystuje liczne filmowe techniki nie tylko do posuwania akcji do przodu, lecz także do aranżowania po prostu pięknych, poetyckich scen. Momentów, będących świadectwem przemyślanej wizji i wyobraźni jej autora, które spełniałyby swoją funkcję także z wyłączonym dźwiękiem. Dobrze wyreżyserowana sekwencja nie tylko jest atrakcyjna wizualnie, ale też użyte w niej środki wyrazu mają swój konkretny cel. Wiadomo bez słów, czego dotyczy i kto jest jej centralną postacią. Inscenizacja, montaż i umiejscowienie kamery tylko to podkreślają.
>W mijającym roku genialnie wyreżyserowane seriale nie były rzadkością. Można wyróżnić cały szereg filmowych scen, które zostaną zapamiętane ze względu na ich walory wizualne, a nie fabularne. „Pozostawieni” zahipnotyzowali widzów sekwencją otwierającą pierwszy odcinek drugiego sezonu, w której przez dziewięć minut nie pada ani jedno słowo dialogu. W debiutującym „Mr. Robot” wykorzystano czysto filmowe narzędzia, żeby za pomocą sposobu kadrowania i inscenizacji pokazać alienację głównego bohatera. Ekscentryczny i zaskakujący „Documentary Now” z wielkim przywiązaniem do audiowizualnych detali parodiował klasyki kina dokumentalnego takie jak „Nanuk z Północy” czy „Cienka niebieska linia”. Autorom „Jessiki Jones” udało się z kolei doskonale pogodzić przygody komiksowej superbohaterki z gramatyką znaną z kina noir.
Twórcy „Hannibala” w trzecim i prawdopodobnie ostatnim sezonie podkręcili barokowość wizualnego stylu do granic możliwości. W efekcie powstała cała seria nieprawdopodobnych kadrów, których nie sposób wyrzucić z pamięci. Ponadto całość wieńczy zupełnie odrealniony finał, stanowiący kwintesencję romantycznej przesady ciasno splecionej z groteską, która charakteryzowała cały serial.
„Fargo” powróciło z jeszcze lepszym drugim sezonem, który dogłębnie przereorganizował większość elementów serialu, z estetyką włącznie. Oprócz perfekcyjnie zainscenizowanych scen łączących fantazyjną przemoc z absurdalną komedią, uwagę widza zwracało także innowacyjne zastosowanie podzielonego ekranu. Wykorzystano go zarówno w tradycyjnym celu, pokazując kilka wydarzeń rozgrywających się jednocześnie w oddalonych od siebie miejscach akcji, jak również do obserwowania jednego bohatera z dwóch nieco odmiennych perspektyw. Podzielony kadr często sprawiał wrażenie wyrwy, która powstała w tkance rzeczywistości serialu, jakby w reakcji na traumatyczne i pełne bezsensownej przemocy wydarzenia.
„Transparent”, serial platformy Amazon, w drugim sezonie odnalazł zaskakujące w swojej prostocie środki, obrazujące problematykę dotyczącą płynnej i niezwykle trudnej do zdefiniowania ludzkiej tożsamości. Ujęcia skomponowane przez autorkę i reżyserkę, Jill Soloway, łączą i dzielą bohaterów, w zależności od aktualnie panujących relacji między nimi. Pierwszy odcinek nowego sezonu rozpoczyna się statyczną, czterominutową sekwencją bez cięć, w której cała rodzina Pfeffermanów pozuje razem do weselnego zdjęcia. Odcinek wieńczy jednak wymowny rewers początkowego ujęcia – długa jazda kamery, która pokazuje poszczególnych członków rodziny w oddzielnych, choć przylegających do siebie pokojach hotelowych.
Powyższe zestawienie nie mogłoby się oczywiście obyć bez Stevena Soderbergha, reżysera, autora zdjęć i montażysty wszystkich odcinków „The Knick”. W drugim sezonie serial wciąż może się pochwalić najbardziej oszałamiającą warstwą audiowizualną w telewizji. Tym razem filmowiec, zainspirowany dokonaniami Orsona Wellesa w takich dziełach jak „Proces” (1962) i „Falstaff” (1965), skupia się przede wszystkim na planowaniu długich, złożonych ujęć, w których kamera lawiruje pośród bohaterów z gracją baletnicy. Nie bez przyczyny pochłonięty reżyserowaniem Soderbergh jest porównywany przez swoich współpracowników do tancerza.
Wraz z upływającym rokiem 2015 w świecie seriali kilka rzeczy stało się jasnych. Po pierwsze, określenie „telewizja” okazuje się coraz bardziej nieadekwatne w stosunku do stale rosnącej liczby różnorodnych pod każdym względem produkcji, które opierają się wszelkim klasyfikacjom. Znalezienie odpowiedniego języka i narzędzi opisu pozostaje istotnym zadaniem na najbliższe lata. Po drugie, wartych uwagi pozycji jest po prostu zbyt dużo, żeby jedna osoba mogła być z nimi na bieżąco, a i tak każdy widz podąża wyłącznie własną, indywidualną ścieżką. Po trzecie, jeśli ten pełen nadmiaru rok mógł czegoś nauczyć miłośników seriali, to tego, że wszelkie podsumowania, próbujące jednym hojnym gestem wyciągnąć esencję z minionych 12 miesięcy w telewizji, są z góry skazane na porażkę. Wobec tego zapraszam do zapoznania się z kolejnym zestawieniem tego rodzaju.
Subiektywne zestawienie najlepszych seriali 2015 roku:
1. „Pozostawieni”
Po obiecującym, ale nieco zbyt pretensjonalnym i depresyjnym pierwszym sezonie, „Pozostawieni” narodzili się na nowo jako najbardziej zaskakujący i oryginalny serial w telewizji. Dzięki zmianie miejsca akcji i odświeżającej dawce samoświadomego humoru, w metafizycznych przygodach bohaterów pojawił się promyk nadziei, a wizja świata przedstawionego, w którym 2 proc. populacji nagle zniknęło bez śladu, stała się niezwykle wiarygodna i namacalna.
2. „Transparent”
Najbardziej rewolucyjną cechą „Transparent” jest to, w jaki sposób serial ten nie obnosi się ze swoją rewolucyjnością, traktując kontrowersyjne i ważkie tematy, jakby były czymś najzwyklejszym na świecie. (Serial opowiada o amerykańskiej rodzinie, w której ojciec ujawnia się przed swoimi dorosłymi dziećmi jako osoba transgenderowa).
3. „Fargo”
Sukces świetnego pierwszego sezonu nie zniechęcił twórców serialu do rozwoju – kolejna odsłona „Fargo” podnosi poprzeczkę na każdym poziomie: od obsady, przez atrakcje wizualne, po błyskotliwe nawiązania do dorobku braci Coen.
4. „Hannibal”
W trzecim sezonie „Hannibala” dostajemy w zasadzie dwie zazębiające się miniserie w jednym: osobliwą wariację na temat włoskiego kryminału giallo i najlepszą jak do tej pory adaptację „Czerwonego smoka”.
Twórcy „Breaking Bad” powracają ze spin-offem o Saulu Goodmanie, który zrodził się z żartu, ale jest tak dobry (narracyjnie, estetycznie i aktorsko), że nikomu nie będzie do śmiechu.
6. „The Knick”
W drugim sezonie „The Knick” Steven Soderbergh pozostaje jednym z najwybitniejszych amerykańskich reżyserów u szczytu swoich możliwości, a scenarzyści wreszcie przestają mu w tym przeszkadzać.
7. „Jessica Jones”
Serial o superbohaterce dla widzów, którzy mają dość wszechobecności komiksów w kinie i telewizji – postępowy pod względem przekazu, niejednoznaczny i otwarcie krytykujący zastane konwencje.
8. „BoJack Horseman”
Twierdząca odpowiedź na pytanie, czy można zrobić animowany serial komediowy, będący jednocześnie satyrą na Hollywood i zniuansowanym portretem bohatera w depresji. Dodatkowo należy wspomnieć, że rzeczony bohater jest koniem.
9. „Mad Men”
Jeden z najlepszych seriali w historii telewizji kończy swój bieg na własnych warunkach i we własnym tempie, zupełnie się nie przejmując jakimikolwiek oczekiwaniami widzów.
10. „Last Week Tonight with John Oliver”
Technicznie rzecz biorąc, nie jest to serial fabularny, tylko talk show, ale perspektywa kolejnego odcinka programu Johna Olivera ekscytuje dużo bardziej niż szokujące zwroty akcji w wielu prestiżowych dramatach.