Polityka wschodnia od blisko dekady pozostaje jednym ze znaków firmowych polskiej prawicy. Tym, którzy powyższe twierdzenie uznają za zbyt daleko idącą generalizację, warto przypomnieć, że od czasu pozytywnego zaangażowania Aleksandra Kwaśniewskiego w rozwiązanie kryzysu ukraińskiego w 2004 r. lewa strona sceny politycznej pozostaje w debacie tej nieobecna. To prawica od dekady generuje w tej tematyce najciekawsze koncepcje i inicjatywy, stale uczestnicząc mentalnie w polskich interakcjach ze Wschodem.

To środowiska prawicowe najmocniej wskazywały na niebezpieczeństwa związane z rosyjską polityką energetyczną; ostro piętnowały bierność Niemiec wobec agresywnej postawy Putina, kiedy najmniejsza krytyka pod adresem Rządu Federalnego uznawana była za przejaw skrajnej germanofobii; wskazywały na konieczność budowania sojuszy w regionie (częstokroć, przyznajmy, dość egzotycznych).

Kontynuując „pean” na cześć prawicy, trzeba z kronikarskiego obowiązku dodać, że większość inicjatyw rządu Platformy Obywatelskiej w sprawach wschodnich była reaktywna w stosunku do pomysłów prawicy. To PO należy także przypisać poważny błąd, jakim okazał się „reset” w stosunkach z Rosją. Przejęcie przez PO pisowskiej retoryki po grudniu 2013 r. obnażyło niestabilność polskiej polityki wschodniej w poprzednim okresie.

Zerwanie czy kontynuacja?

Niemniej jednak poprzedni okres się skończył – polityką zagraniczną naszego kraju kieruje obecnie Witold Waszczykowski, jeden z najostrzejszych krytyków „epoki Radosława Sikorskiego” w polskiej dyplomacji.

Mimo to idea polskiej polityki wschodniej pozostaje w znacznej mierze niezmieniona, czego dowodem są exposé premier Szydło czy późniejsze wypowiedzi ministra Waszczykowskiego. Jej celem jest zabezpieczenie Polski przed rozrostem mocarstwowych ambicji Moskwy oraz problemami, które może przynieść potencjalna destabilizacja Rosji, Ukrainy czy Białorusi. Wszelkie pozostałe cele można uznać za poboczne.

Opozycja przejęła teraz ulubione w ostatnich 5 latach pisowskie oskarżanie rządu o działanie na rzecz i w interesie Rosji poprzez rozbijanie europejskiej jedności. Pomijając już brak logiki obydwu stron polskiego konfliktu, które potrafią oskarżać drugą stronę jednocześnie o sprzyjanie Putinowi i zaognianie stosunków z nim – zauważyć trzeba, że PiS przejął „kwadraturę koła” swoich poprzedników, polegającą na niemożności zbudowania jakichkolwiek stosunków politycznych z Rosją. Widać wyraźnie, że jakiekolwiek „nowe otwarcie” na Rosję zostałoby rozegrane przez nią podobnie jak otwarcia Donalda Tuska i Radosława Sikorskiego z 2008 i 2010 r.

Pisząc wprost – dopóki Rosja nie będzie chciała kompromisu z Polską, szansa na takowy się nie pojawi. Polskę stać tylko i wyłącznie na reaktywną politykę obronną, polegają również na budowaniu buforów bezpieczeństwa pomiędzy Polską a Rosją (stąd znaczenie walki o niepodległość czy budowania relacji na wschodniej flance NATO) i przekonywaniu do polskiej racji na forum unijnym i atlantyckim.

Mit europejskiej i atlantyckiej solidarności

W sprawach związanych z polityką wschodnią polska dyplomacja od zawsze dążyła do zbudowania europejskiej i atlantyckiej solidarności w sprawach dla nas kluczowych, czyli przekonania naszych sojuszników do naszych racji. Ważnym argumentem przywoływanym na niekorzyść rządu PiS-u jest to, że jego działania zarówno na arenie międzynarodowej, jak i w polityce wewnętrznej mogą doprowadzić do niezrealizowania tego celu.

Tymczasem europejska i atlantycka solidarność w sprawach dla nas znaczących jest niestety fikcją. Polsce nie udało się przeforsować ważnych dla niej rozwiązań w kwestiach energetycznych również za rządów PO, czego koronnym przykładem są kolejne umowy w sprawie Gazociągu Północnego. Poza kurtuazyjnymi gestami Franka-Waltera Steinmeiera nie brano też specjalnie pod uwagę Polski jako partnera mocarstw w rozwiązywaniu konfliktu na Wschodzie i sytuacja w tej kwestii pod rządami PiS na pewno znacząco się nie poprawi. Głównymi rozgrywającymi polityki wschodniej pozostają Stany Zjednoczone i Niemcy. Obydwa mocarstwa nie oglądały się na Warszawę w roku 2015.

Najważniejszym celem Polski na forum NATO jest podjęcie istotnej decyzji o wzmocnieniu wschodniej flanki Sojuszu – czyli również zwiększenia obecności wojskowej Paktu na terenie Polski. Nie sprzyjało temu jak dotąd średnie zainteresowanie kwestią ze strony Stanów Zjednoczonych oraz silny sprzeciw Niemiec. Niemieckiej solidarności z odczuwającą zagrożenie Polską nie wzmocniły ani wydarzenia na Ukrainie i ewolucja części przedstawicieli niemieckich elit politycznych, ani poprawne stosunki z poprzednio urzędującym rządem.

Nie widać w tej chwili argumentów, które mogłyby skłonić Niemców do zrewidowania oporu w tej sprawie. Nawet zdobycie poparcia innych „dużych” członków NATO – Turcji, Francji czy Wielkiej Brytanii – sprawy nie załatwia, bo niemieckie weto jest czynnikiem stymulującym dalsze decyzje Stanów Zjednoczonych. Te natomiast od deklaracji prezydenta Obamy z ubiegłorocznego szczytu NATO w Bawarii uznają „niemieckie przywództwo” w Europie. Oczywiście Angela Merkel i inni przywódcy Niemiec mogliby sami przełamać impas i zgodzić się na polskie propozycje – poszerzające w gruncie rzeczy niemiecką strefę bezpieczeństwa w Europie – ale faktem ogólnie znanym jest mała elastyczność niemieckiej elity w tych sprawach.

Premier Beata Szydło nie wspomniała w swoim exposé o Ukrainie, co zadziwiło wielu analityków w Polsce – choć na samej Ukrainie nie wywołało aż tak wielkiego poruszenia. Z punktu widzenia polityka-realisty oznacza to jednak kontynuację. Kolejne deklaracje premier Szydło nie wniosłyby bowiem do relacji polsko-ukraińskich niczego nowego. Szydło i Waszczykowski kontynuują w tej sprawie linię Lecha Kaczyńskiego, przyjętą również przez Platformę (zwłaszcza po kryzysie ukraińskim). Wizyta prezydenta Dudy w Kijowie przebiegła poprawnie, Polska nadal deklaracjami wspiera Ukrainę na forach europejskich i światowych, a prowadzone rozmowy mogą doprowadzić do intensyfikacji stosunków gospodarczych. Podobnie jednak jak poprzednicy, nowa ekipa boryka się z problemem niepewności partnera. Destabilizacja ukraińskiego życia politycznego i problemy z reformami, przy ciągłym zamrożeniu konfliktu na Wschodzie, to realne i poważne zagrożenie w roku 2016.

Nic nie zapowiada również „nowego otwarcia” w stosunkach z Białorusią, choć paradoksalnie mamy w tym wypadku lepszą sytuację niż przez kilka ostatnich lat. Gesty Aleksandra Łukaszenki i prowadzony przez niego dialog z krajami Unii Europejskiej oraz z Polską nie ustał po wyborach prezydenckich. Europejsko-białoruska polityka „uśmiechów” trwa i Polska winna się do niej dołączyć. Waszczykowskiemu nie grozi w tej sprawie upokorzenie podobne do tego, jakiemu poddano w Mińsku Sikorskiego i Westerwellego w roku 2010. Angela Merkel przetarła mu szlak.

W poszukiwaniu partnerów

Polską dyplomację na Wschodzie w ciągu najbliższych lat z pozoru nie stać na wiele – nie mamy tam partnerów do rozmowy. Najlepszy z nich – Ukraina – może najbliższych pięciu lat nie przetrwać w obecnej formie geopolitycznej. Białoruś wykonuje pod naszym adresem gesty, ale niełatwo buduje się wzajemne zaufanie. Jak jest z Rosją – wiadomo.

Nie mamy również zbyt wielu partnerów na Zachodzie. Główny rozgrywający europejskiej polityki – Niemcy – dąży do skupienia się na innych frontach europejskiego kryzysu i posiada własną koncepcję unijnej polityki wschodniej, w której nie ma wiele miejsca dla polskich pomysłów. Nie wiadomo jak zachowają się Stany Zjednoczone, choć tam nawet zmiana rządzących nie przyniesie rewolucji w geopolitycznych rachubach Waszyngtonu dotyczących terenów na wschód od Polski. Projekty związane z budowaniem relacji choćby z Rumunią czy Bułgarią mogą, ale nie muszą się udać.

Na początku 2016 r. trudno jest być optymistą. Obecna sytuacja nie jest co prawda winą ani polskiego rządu, ani Polski jako państwa. To jednak marne pocieszenie, oznacza bowiem, że na wydarzenia za naszą wschodnią granicą nie mamy wielkiego wpływu.