Potężny huk

Wtorek w zeszłym tygodniu rozpoczął się jak każdy inny zwyczajny dzień. Zaprowadziłem dzieci do szkoły i pędziłem do metra. Po drodze zadzwoniła do mnie partnerka z informacją o zamachu na międzynarodowym lotnisku w Zaventem pod Brukselą. Zarejestrowałem wiadomość, ale byłem głównie skoncentrowany na tym, żeby zdążyć na pociąg do Paryża, gdzie co tydzień wykładam. Wszedłem do metra na stacji Schumann, dużej stacji tuż obok głównej siedziby Komisji Europejskiej. Nadjeżdżał pociąg. Było tłoczno. W pierwszej chwili pomyślałem, że lepiej będzie poczekać na następny, ale zaraz przypomniałem sobie o bombie na lotnisku i o tym, że stacja tuż obok Komisji Europejskiej nie jest dzisiaj najlepszym miejscem na dłuższy postój. Podbiegłem i wskoczyłem do zamykających się drzwi wagonu.

Wysiadłem dwie stacje dalej, aby przesiąść się w drugą linię. Zdążyłem pokonać parę kroków, kiedy usłyszałem potężny, głuchy huk, jakby jakaś stalowa blacha uderzyła o ziemię. Kobieta obok mnie zaczęła niezgrabnie biec przed siebie. A za nią druga z torebką obijającą się o nogi. W sekundę później biegła już cała grupa ludzi. W końcu żołnierz patrolujący stację metra biegł w kierunku, skąd dobiegł nas huk. Sprint żołnierza zapalił mi w głowę czerwoną lampkę. W tym momencie ktoś krzyknął: „Ewakuacja!” – i wszystko stało się jasne. Później pamiętam już tylko bieg po korytarzach, wyjście na świeże powietrze i paniczne próby połączenia telefonicznego z rodziną i przyjaciółmi i przekazania im, aby pod żadnym warunkiem nie korzystali z metra.

Cała grupa pasażerów skupiła się blisko wejścia do metra. Jakkolwiek mogliśmy cieszyć się z własnego szczęścia, wkrótce zapadła cisza i pojawiły się pytania: co wydarzyło się pod ziemią? Wszyscy zgromadzenia na chodniku wyjęli smartfony i szukali dostępnych w internecie informacji, bo sieć telefoniczna była już w tym momencie zbyt przeciążona. To co zobaczyliśmy, nie budziło już wątpliwości – wybuch, ofiary śmiertelne oraz kilka zdjęć stalowej plątaniny prętów i poręczy, z tego, co kiedyś było wagonem metra. Przemoc przestała być medialną abstrakcją. Dotknęła nas osobiście.

Choć od tej chwili minął już ponad tydzień, mój mózg wciąż pracuje na wzmożonych obrotach, próbując znaleźć odpowiedź na obsesyjnie powracające pytanie: jak mogło do tego dojść?

Filozof Alain Badiou w publicznym wykładzie wygłoszonym po zamachach w Paryżu powiedział, że celem terroru jest „doprowadzenie do zaciemnienia bytu, ponieważ zaciemniony byt nie potrafi już posługiwać się rozumem”. Nie możemy więc pozwolić sobie na to, by wpaść w ten bezrefleksyjny stan negatywnych emocji, byłoby to bowiem zwycięstwo zamachowców. Doświadczenie terroru nie zwalnia nas z posługiwania się rozumem, wręcz przeciwnie – zobowiązuje nas do tego podwójnie. Wróćmy więc do postawionego wyżej pytania: jak mogło do tego dojść?

Zacznijmy od tego, że według ustaleń śledczych wszyscy zamachowcy byli Belgami oraz że wszyscy pochodzili z Brukseli lub przynajmniej „przewinęli się” przez miasto. Jeśli mamy do czynienia z potworem, to powinniśmy sobie od razu jasno powiedzieć, że to potwór „nasz”. Jak to się stało, że stolica tego malutkiego, względnie zamożnego i wiecznie wilgotnego kraju wyhodowała krwiożerczych radykałów?

Bruksela – dziecko niczyje

Najczęściej odwiedzaną atrakcją turystyczną Brukseli jest „Mini Europe”, malutki park u stóp Atomium, gdzie turyści podziwiają miniaturowe reprodukcje wieży Eiffla lub katedry Sagrada Família. Zawsze myślałem, że imponujące wyniki frekwencji tego parku rozrywki kryją w sobie jakąś głębszą prawdę. Czym jest bowiem Belgia, jeżeli nie Europą w miniaturze? Stworzona trochę sztucznie, w tym samym czasie, gdy w Polsce wybuchło powstanie listopadowe (w 1830 r.). Mieszcząc pod jednym instytucjonalnym dachem kilka narodów (Flamandowie, Walonowie i mniejszość niemiecka), toczy nieustanną dyskusję na temat swojej tożsamości, co nie przeszkadzało jej dotąd w całkiem sprawnym funkcjonowaniu.

Jednak ta nieco sielankowa wizja Belgii zaczęła być podawana w wątpliwość już w latach 80. XX w. Wtedy to dojrzewający ruch flamandzki postanowił wziąć odwet za wcześniejsze złe traktowanie Flamandów przez francuskojęzyczną arystokrację i zaczął domagać się większej niezależności w zarządzaniu własnym terytorium. Silna tendencja autonomiczna uruchomiła powolny proces majstrowania przy federalnych instytucjach kraju. Skutkiem tego długotrwałego działania było przekształcenie państwa w pustą skorupę wspólnotowych państewek oraz niezwykłe skomplikowanie belgijskiego systemu politycznego, co z umiłowaniem przywołują zagraniczni dziennikarze, kiedy przychodzi im komentować kolejny paraliż naszego państwa.

W ciągu ostatnich dekad wyraźnie zaostrzyły się nastroje między Flamandami a Walonami. Kryzys instytucjonalny stał się na tyle poważny, że zaczęliśmy już otwarcie mówić o możliwości rozwodu. A co z Brukselą? Ano właśnie – Bruksela w tym rosnącym napięciu to zaniedbane dziecko skłóconych rodziców. Niby każdy rości sobie do niej prawa, gdy dochodzi do poważniejszego sporu, ale z chwilą wyciszenia konfliktu każdy o niej zapomina, pochłonięty swoimi sprawami.

Bruksela jest de facto niczyja, a nasz system polityczny tę „niczyjość” sankcjonuje. Stolica ma więc znacznie mniejszą reprezentację polityczną niż skłócone wspólnoty, przez co uzyskuje z budżetu państwa dofinansowanie znacznie poniżej swoich potrzeb. Liczby mówią same za siebie: choć w Brukseli wytwarza się 20 proc. belgijskiego PKB, miasto otrzymuje jedynie 10 proc. budżetu federalnego.

Ponadto Bruksela jest enklawą terytorialną na pograniczu Flandrii i Walonii. Każdy region na jej obrzeżach, zarówno po stronie flamandzkiej, jak i walońskiej, to najbogatszy region danej wspólnoty. Powód jest prosty. Bruksela to miasto o odwróconym układzie urbanistycznym: biedni utknęli w centrum, kiedy zamożni wycofali się na peryferie lub na jej obrzeża należące do sąsiednich regionów. Prawnicy, dyplomaci i urzędnicy europejscy czy belgijscy dojeżdżają do Brukseli do pracy w międzynarodowych korporacjach i instytucjach, ale swoje podatki płacą we Flandrii lub w Walonii. Bruksela z kolei z nikłych podatków swojej dużo uboższej populacji utrzymuje komunikację miejską, szkolnictwo i porządek publiczny.

Biedota z „półksiężyca”

W chronicznie niedofinansowanej Brukseli jest strefa, w której czas stanął w miejscu. To tak zwany „półksiężyc biedoty”, obszar obejmujący kilka dzielnic wzdłuż kanału, jeszcze w XIX w. tętniących życiem z powodu pierwszej rewolucji przemysłowej. Jednakże z upływem czasu i wzrostem konkurencji, fabryki znajdujące się na tym terenie zamknięto i nie stworzono żadnych alternatywnych miejsc pracy.

Po roku 1956, kiedy w największej kopalni kraju doszło do katastrofy, w której zginęło kilkuset górników, rządy Włoch, Portugalii i Polski odmówiły dalszej współpracy w zachęcaniu własnych obywateli do emigracji do Królestwa Belgii. Tymczasem Belgia nadal potrzebowała taniej siły roboczej, aby zaspokoić ogromne potrzeby lokalnego hutnictwa. Zaczęła więc kusić imigrantów z bardziej odległych miejsc, przede wszystkim z Turcji i Maroka. Tyle że już w latach 70. pierwszy kryzys naftowy rzucił gospodarkę światową na kolana, zahamował rozwój europejskiego przemysłu i gwałtownie zmniejszył zapotrzebowanie na produkcję stali. Wielu przedstawicieli świeżej i mniej zintegrowanej emigracji znalazło się bez pracy. Duża część tych bezrobotnych utkwiła w brukselskim „półksiężycu biedoty”, gdzie mieszkania czynszowe były dostępne i tanie. Według dzisiejszych szacunków bezrobocie przekracza tam 30 proc., a wśród ludzi młodych ta liczba jest jeszcze większa.

Nie jest więc przypadkiem, że przytłaczająca większość zamachowców z 22 marca urodziła się lub wychowywała właśnie w tym rejonie Brukseli.

Źródła radykalizacji

Nie oznacza to jednak jeszcze, że każdy młody bezrobotny z tej strefy to przyszły zamachowiec. Dlatego nadal pozostaje pytanie, co mogło skłonić tych młodych Belgów drugiego czy trzeciego pokolenia do tak skrajnego gestu wobec swoich współobywateli?

Jest pewne, że społeczeństwo belgijskie – w tym niżej podpisany – było przekonane, że samoorganizacja mniejszości etnicznych przyczynia się do ich szybszej integracji. To przekonanie stało się fundamentem do nieingerowania w sprawy wyznaniowe, traktowano je bowiem jako swoisty element tej samoorganizacji. Brak ingerencji w kult religijny był równoznaczny z brakiem jego publicznego finansowania. Powstała więc pustka, szybko zapełniona przez państwa trzecie, wśród których najhojniejsza okazała się Arabia Saudyjska. Pieniądze Saudów utrzymywały główne ośrodki islamskie w zamian za postawienie na ich czele saudyjskich imamów, często reprezentujących radykalne, salafickie, a nierzadko wahabickie odłamy islamu. Ten integryzm religijny na pewno nie ułatwił integracji mniejszości wyznania muzułmańskiego, sprzyjał też surowemu przestrzeganiu konserwatywnie interpretowanych zasad islamu, ale sam w sobie jeszcze nie wystarcza, by w pełni zrozumieć skalę agresji, z jaką mieliśmy do czynienia.

Przegapiliśmy znacznie groźniejsze zjawisko, lokujące się w cieniu rygoryzmu religijnego. Okazało się, że część muzułmańskiej młodzieży miała już serdecznie dosyć saudyjskich starców niemających pojęcia o belgijskich realiach i zakazujących im korzystania z nielicznych przyziemnych przyjemności, które pozostały jeszcze w zasięgu ręki. Młodzi oddalili się od meczetów i zasad islamu. Nadal cierpieli jednak na upiorny brak tożsamości, nieuznani przez Belgów za pełnoprawnych rodaków, ale przez rodaków rodziców czy dziadków właśnie za Belgów uznawani. Nieokreśloną tożsamość jeszcze pogorszył brak perspektyw życiowych.

Jednak dopiero wojna w Syrii i krucjata Państwa Islamskiego przeciw światu zachodniemu pozwoliły nadać tej frustracji ostateczny kształt i znaleźć dla niej ujście. Zradykalizowani byli więźniowie, „śpiący” weterani wojny w Afganistanie i inni zwolennicy wojowniczego islamu zaczęli krążyć po biednych dzielnicach z odświeżonym komunikatem o konieczności obrony współwyznawców. Łowcy głów Państwa Islamskiego poczęli wyszukiwać frustratów w internecie. Wezwanie do walki w obronie ofiar konfliktu uskrzydliło samozwańczych kaznodziejów, zarysowało przed zagubioną młodzieżą świetlistą perspektywę awansu społecznego do roli rycerza jakiegoś ideału i stworzyło możliwość nie tylko akceptacji wypartej muzułmańskiej tożsamości, ale uczynienia z niej przedmiotu dumy. Poza ścianami meczetów i w zawrotnym tempie, doszło w Belgii do nadania istniejącej radykalizacji formy religijnej. Koło się zamknęło, a my to przeoczyliśmy.

***

Belgia to Europa w miniaturze. Nasze narodowe hasło brzmi: „W jedności siła”. Tak samo jak w przypadku Unii Europejskiej, różnorodność i kosmopolityzm nie są dla nas wartościami nabytymi „po drodze” – leżały u samych podstaw tworzenia naszej wspólnoty narodowej. Ta niezwykła geneza nauczyła nas trudnej sztuki wykuwania kompromisów, mozolnej pracy godzenia stanowisk oraz konieczności wyciągania pragmatycznych wniosków z przeżywanych kryzysów. Z dala od wielkich eksperymentów historycznych, budowaliśmy państwo za pomocą długich rozmów i drobnych reform.

Po zamachach część Belgów zastanawia się, czy ten model funkcjonowania państwa nadal pasuje do współczesnego świata? W pierwszych publicznych wypowiedziach po ataku można dostrzec napięcia, które odzwierciadlają w mniejszej skali te obecne w dyskusjach o Unii Europejskiej. We Flandrii coraz wyraźniej słychać głosy, że zapewne sama dałaby sobie lepiej radę z tym problemem, z daleka od tych wszystkich komplikacji, które wzmaga Belgia federalna. Z drugiej strony – atak na państwo przysporzył mu sympatii ze strony obywateli i zdaje się, że belgijscy politycy mają obecnie wyjątkową szansę, by przekonać Belgów do ściślejszej integracji poszczególnych wspólnot i regionów. Trudno znaleźć kogokolwiek, kto by stwierdził, że nie ma tu nic do poprawienia.

Ja sam dochodzę do wniosku, że zamachowcy chcieli poprzez terror przede wszystkim osłabić naszą demokrację, nie tylko poprzez zaburzenie jej funkcjonowania w samej Belgii, lecz również poprzez doprowadzenie do powolnego rozkładu Unii Europejskiej. Niepokoi mnie to tym bardziej, że część europejskich liderów zdaje się nie tyle nie sprzeciwiać temu celowi, co wręcz wykorzystuje terror, aby na własną rękę nasze demokracje demontować.