Szef chińskiej dyplomacji Wang Yi podczas wizyty w Kanadzie wziął udział w konferencji prasowej. Razem z kanadyjskim ministrem spraw zagranicznych Stéphane’em Dionem zgodził się na rozmowę z prasą. Pierwsze pytanie, którego treść ustaliło wielu przedstawicieli kanadyjskich mediów, zadała reporterka Amanda Connolly reprezentująca portal informacyjny iPolitcs. Skierowane było ono do ministra Diona i brzmiało: „Istnieje wiele obaw dotyczących traktowania obrońców praw człowieka przez Chiny, m.in. księgarzy z Hongkongu czy zatrzymania państwa Garratt, nie wspominając już o destabilizujących rezultatach terytorialnych ambicji Chin na Morzu Południowochińskim. Biorąc to wszystko pod uwagę, dlaczego Kanada dąży do zacieśnienia kontaktów z Chinami, w jaki sposób planuje pan wykorzystać te relacje do poprawy praw człowieka i bezpieczeństwa w regionie i czy poruszył pan kwestię Garrattów podczas dzisiejszych rozmów z ministrem?”.

Zanim Stéphane Dion zdążył otworzyć usta, wyraźnie zdenerwowany minister Wang Yi rozpoczął gniewną tyradę: „Chcę odpowiedzieć na przed chwilą zadane pytanie dotyczące Chin. Pani pytanie było pełne uprzedzeń wobec Chin i arogancji, która nie wiem skąd się bierze. To jest całkowicie nieakceptowalne. Czy rozumie pani Chiny? Czy była pani w Chinach? Czy wie pani, że Chiny były biednym i zacofanym krajem, ale obecnie wyprowadziły z nędzy ponad 600 mln ludzi? Czy wie pani, że Chiny są teraz drugą gospodarką świata z 8 tys. dolarów na głowę mieszkańca? Czy Chiny osiągnęłyby tak wiele, gdybyśmy nie byli zdolni do przestrzegania praw człowieka? Czy wie pani, że Chiny wpisały ochronę praw człowieka do swojej konstytucji? Chcę pani powiedzieć, że sytuację chińskich praw człowieka najlepiej rozumieją Chińczycy – nie pani, ale sami Chińczycy. Nie ma pani prawa o nich mówić. Naród chiński ma do tego prawo. Dlatego proszę o niezadawanie ponownie tak nieodpowiedzialnych pytań. Chiny są przyjaźnie nastawione do wszystkich uwag wypowiadanych z dobrymi intencjami, ale odrzucają wszystkie bezpodstawne oskarżenia”.

Przytoczyłam w całości i pytanie, i odpowiedź, aby czytelnicy mogli sami ocenić poziom nieakceptowalności pytania dziennikarki i poziom trafności odpowiedzi ministra, który poczuł się wywołany do odpowiedzi (tu można podeprzeć się nieustannie modnym Lacanem twierdzącym, że list zawsze dociera do adresata). Kanadyjska dziennikarka dostała potężną burę, choć raczej nie za swoje pytanie. Chińscy wysocy urzędnicy podczas podróży zagranicznych muszą czasem (choć nie za często, bo albo odmawiają rozmów z mediami, albo wcześniej starannie selekcjonują pytania) stawić czoła odwiecznym zaczepkom o prawa człowieka. Standardowa reakcja obejmuje kamienną twarz i twierdzenie, że w Chinach są one przestrzegane w sposób wręcz modelowy. Dlatego można przypuszczać, że emocjonalna reakcja Wang Yi, wytrawnego dyplomaty i człowieka nietracącego publicznie flegmy, nie była spontanicznym wybuchem. Zresztą ciężko o taki u profesjonalnego polityka, którym zdecydowanie jest Wang Yi. Chodzi raczej o pokazanie siły i nowej asertywnej polityki chińskiego rządu coraz bardziej zdecydowanie odrzucającego zachodnie wartości i standardy. I narzucającego własne. W Chinach zadanie takiego pytania przez dziennikarza skończyłoby się dla niego co najmniej zwolnieniem, a dla jego gazety sporymi problemami. Oczywiście jest to sytuacja czysto hipotetyczna, bo przecież nikt nie jest na tyle szalony, żeby publicznie zadać takie pytanie…

Zachowanie chińskiego ministra kanadyjskie media przyjęły ze sporym zdziwieniem – „Hej! Jesteśmy w Kanadzie, u nas dziennikarz może zadawać takie pytania, jakie chce!” – a zachowanie własnego, który milczał podczas bury i w żaden sposób nie skomentował całej sytuacji, z irytacją. Przy okazji wzbudziło to falę dyskusji dotyczących planowanego zacieśnienia relacji obu krajów i wzmocnienia wymiany gospodarczej. Z jednej strony opozycja zarzuca rządowi, że dla chińskich srebrników zamyka oczy na łamanie (coraz dotkliwsze) praw człowieka w Państwie Środka, a z drugiej narzeka, że rząd nie stara się wystarczająco o poprawę bilansu handlowego.

Głosu nie zabrał również liberalny i modelowo postępowy premier Justin Trudeau. Mógłby iść śladami ojca i śmiało dać odpór zagranicznemu impertynentowi. Mam na myśli dyplomatyczny skandal, jaki wywołał Charles de Gaulle podczas swojej wizyty w Kanadzie w 1967 r. Podczas przemówienia wznosił okrzyki: „Vive Montréal! Vive le Québec!”, a potem dorzucił: „Vive le Québec… libre!”. „Libre”, czyli „wolny”, wymówił zaś ze specjalnym naciskiem. Przymiotnik ten wywołał całkiem pokaźny skandal dyplomatyczny – de Gaulle wrócił do Francji wcześniej niż planował, premier wygłosił orędzie w wieczornych wiadomościach, a ojciec obecnego premiera, Pierre Trudeau, ówczesny minister sprawiedliwości, publicznie się zastanawiał, co by było, gdyby kanadyjski premier w czasie zwiedzania pięknej Francji krzyknął z balkonu: „Bretania dla Bretończyków!”.

Oczywiście skala wydarzenia nie jest taka sama i nie ma co wytaczać ciężkich dział, ale warto zastanowić się na przyszłość nad konsekwencjami tego typu sytuacji. Gość brutalnie reaguje na pytanie miejscowego dziennikarza, które nie jest ani obraźliwe, ani niegrzeczne, lecz w którym jedynie stwierdza się pewne fakty i prosi o ustosunkowanie się do nich, a przysłuchujący się reprezentant narodu gospodarzy milczy i nie reaguje.

Czy tak będą w przyszłości wyglądać typowe zagraniczne konferencje prasowe chińskich polityków? Pytanie jest tym bardziej aktualne, że w czerwcu (choć wciąż nie ma oficjalnego potwierdzenia) prezydent Chińskiej Republiki Ludowej Xi Jinping ma odwiedzić Polskę. Czy MSZ przeprowadzi szkolenie dla dziennikarzy w kwestii zakresu pytań, jakie będzie można zadać? Czy raczej nie zorganizuje żadnej konferencji, oszczędzając sobie w ten sposób bólu głowy i stresu?

* Ikona wpisu: K. Annoyomous24 [Public domain]; Źródło: Wikimedia Commons