Zakończona we wtorek wizyta przewodniczącego Chińskiej Republiki Ludowej, Xi Jinpinga, przyniosła podpisanie ponad 40 porozumień międzyrządowych i handlowych. W mediach zaroiło się od wypowiedzi polityków, ekspertów i lobbystów, mówiących o konieczności ścisłej współpracy i o nowym otwarciu w stosunkach z Chinami. Wieszczą, że Polska stanie się najważniejszym w Europie Środkowo-Wschodniej partnerem Pekinu i chińską bramą do Europy, a nasz eksport poszybuje. Nieliczne głosy silące się na rzetelną analizę perspektyw stosunków polsko-chińskich i naszych możliwości znikły we wrzawie frazesów, banałów i pustych haseł.

Czy podniesienie rangi relacji RP z ChRL z poziomu „partnerstwa” do poziomu „wszechstronnego partnerstwa” sprawi, że polskie towary wleją się szeroką rzeką na chiński rynek, a nasz deficyt handlowy z Chinami stopnieje w oczach? Chińscy inwestorzy wyłożą gigantyczne pieniądze na budowę polskiej infrastruktury na korzystnych dla naszego kraju warunkach? Wątpię. Entuzjaści zwrotu na Daleki Wschód ignorują cele chińskiej polityki w Europie, nasze realne możliwości i to, z kim po drugiej stronie negocjacyjnego stołu mamy do czynienia. Xi Jinping to nie św. Mikołaj, który przyjeżdża z workiem umów, których celem jest podniesienie poziomu dobrostanu polskiego społeczeństwa. Jego zadaniem jest zagwarantowanie tego, że w Polsce będą realizowane gospodarcze i polityczne interesy Chin.

Ekscytując się możliwościami, jakie stają przed Polską w związku z Nowym Jedwabnym szlakiem i możliwościami eksportu do Chin, entuzjaści Pekinu zapominają, że jednym z głównych czynników podjęcia w 2013 r. tej inicjatywy przez Xi, była konieczność rozładowania nadprodukcji w wielu branżach chińskiej gospodarki, takich jak produkcja stali, przemysł stoczniowy, górnictwo, hutnictwo aluminium, branża materiałów budowlanych oraz przemysł tekstylny i odzieżowy itp. Zamiast borykać się z koniecznością zamykania nierentownych zakładów, zwalnianiem chińskich robotników i możliwymi niepokojami społecznymi, chiński przywódca postanowił w eleganckim opakowaniu wielkiego planu integracyjnego wyeksportować ten nadmiar, często po dumpingowych cenach, do Europy. Zwolnienia w europejskich przedsiębiorstwach to przecież już nie jego problem. Ciekawe, jakie ostatecznie stanowisko zaprezentuje polski rząd w kwestii uznania Chin, nowego przyjaciela, za gospodarkę rynkową, na czym bardzo zależy Pekinowi, a co może spowodować kilkadziesiąt do kilkuset tysięcy utraconych miejsc pracy w Polsce. Polski rząd powinien skoncentrować się na zapewnieniu ochrony polskim firmom przed agresywną i nieuczciwą chińską konkurencją.

Wzrost eksportu do Chin w najbliższym czasie nie wykreuje tylu miejsc pracy, żeby wyrównać straty. W dalszej perspektywie byłoby to możliwe, gdyby nasza oferta eksportowa dawała nadzieję na mocne wejście do Chin. Wypowiedzi wicepremiera Morawieckiego na temat szans branży meblarskiej i elektromaszynowej, „w których mamy przewagę”, świadczą, najdelikatniej mówiąc, o daleko idącym optymizmie, który żyje nadzieją, a nie zważa na fakty. Może Morawiecki pomylił rynek chiński z zachodnioeuropejskim? W 2015 r. wartość chińskiego eksportu mebli wzrosła o 2 punkty procentowe, do ponad 54 mld dolarów. Import, i tak kilkukrotnie mniejszy od eksportu, spadł o 11 punktów. W przemyśle meblarskim Chiny są konkurentem Polski, a nie gigantycznym i lukratywnym rynkiem.

W przemyśle elektromaszynowym nawet liderzy – Niemcy borykają się z trudnościami spowodowanymi słabnącym popytem i rosnącą chińską konkurencją, która korzysta z pomocy państwowej, na przykład przedsiębiorstw produkujących roboty i automatykę przemysłową. Chińczycy, zamiast kupować z Zachodu nowoczesne maszyny, próbują sami je produkować, korzystając z własnej lub zdobytej różnymi metodami technologii, albo kupują całe firmy, takie jak Kuka i Midea. Dolną i średnią półkę produkują już sami.

Czytając takie wypowiedzi i porównując listę branż promowanych w „Planie na Rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju” jako polscy globalni czempioni, do pozycji, jaką mają w nich Chiny, można do koncepcji eksportowych wicepremiera przyłożyć ocenę, którą całemu jego planowi wystawił prof. Gomółka: „To nie jest program. To myślenie życzeniowe”. W programie jest analiza stanu i są wyznaczone cele, ale szwankują metody. W wymienionym w planie przemyśle stoczniowym Chiny i Korea są potęgami, oba kraje mają po ok. 30 proc. udziału w światowej produkcji. Trzecia jest Japonia z 17 proc. Jeszcze mniejsze szanse na wzrost eksportu do Chin są w branżach części samochodowych i zbrojeniowej. W tej ostatniej obowiązuje embargo na dostawy broni do Chin. W branży IT, jeśli chodzi o produkty masowe, nie mamy z czym konkurować. W usługach i aplikacjach ostatnie niekorzystne zmiany w przepisach i polityce władz, zmierzającej do przejęcia kontroli nad tajemnica handlową, np. kodem oprogramowania, również mocno zawężają możliwości.

Poważny sukces handlowy po wizycie Xi to otwarcie chińskiego rynku na polskie jabłka. Jest jednak pewne „ale”. List intencyjny, który podpisało konsorcjum Appolonia, to 40 tys. ton, czyli jakieś 15 mln dolarów, podczas gdy nasz deficyt to prawie 18 mld euro. Same jabłka więc niewiele zmienią. Mleko zresztą też nie. KGHM podpisał umowę ramową z Minmetals na kolejne 5 lat, ale miedź już eksportujemy. Postęp w kwestii eksportu wieprzowiny nie jest przełomem. Nie zapominajmy, że Chiny są jej największym producentem, a import stanowi zaledwie ok. 2 proc. ogółu spożycia i kierownictwo partii komunistycznej, które ma mocno zakodowane w umysłach bezpieczeństwo żywnościowe, pilnuje, żeby ten udział nie był zbyt wysoki. Zatem do Chin pojedzie żywność i surowce, podczas gdy produkty przetworzone i bardziej zaawansowane technologicznie przyjadą do Europy Zachodniej. To sumpt do przemyśleń dla tych, którzy nazywają Polskę „neokolonią Zachodu” i jednocześnie pieją peany o współpracy polsko-chińskiej.

Czy podniesienie rangi relacji Polski z Chinami sprawi, że polskie towary wleją się szeroką rzeką na chiński rynek, a nasz deficyt handlowy z Chinami stopnieje w oczach? Wątpię. | Łukasz Sarek

To nie znaczy, że polski eksport nie ma w ogóle szans. Przestawienie gospodarki chińskiej, jeśli się powiedzie, daje pewne możliwości wzrostu przez konsumpcję. Oprócz szerokiej gamy produktów spożywczych, polskie przedsiębiorstwa z innych mniej eksponowanych przez rząd branż, np. kosmetycznej, technologii ochrony środowiska, technologii stosowanych w rolnictwie i hodowli zwierząt, mogą mieć ofertę interesującą dla chińskich odbiorców. Tylko nie w takiej skali, jak to próbują przedstawić entuzjaści. Chiny nie zastąpią rynków europejskich. Problemem dla polskich firm walczących o chiński rynek są stwarzane przez chińskie władze formalne i nieformalne bariery administracyjne oraz wciąż słaba realna ochrona praw własności przemysłowej. Ile czasu potrzebują chińskie firmy, żeby skopiować polskie samoloty, silniki i uruchomić własną produkcję w Chinach? Udział i wygrana w przetargach publicznych w Chinach dla zagranicznych firm są znacząco utrudnione.

Tylko zmiany w chińskim środowisku prawnym i prawdziwe otwarcie rynku pozwoli na   ekspansję polskich firm z różnych branż. Polska nie jest tego w stanie wyegzekwować sama. Tylko wspólne działanie Unii Europejskiej jako bloku może zmusić chińskie władze do porzucenia faktycznego protekcjonizmu oraz do ochrony i poszanowania własności przemysłowej zagranicznych firm. Ale do takiej polityki trzeba rządu o szerokich horyzontach, który ma dobre stosunki z europejskimi partnerami.

I tutaj być może dotykamy sedna problemu. Niechęć do Unii Europejskiej, odwracanie się od dotychczasowych sojuszników i dążenie do zastąpienia ich nowymi, w szczególności Chinami, to schemat polityki PiS-u. Jest to na rękę chińskim władzom, które od kilku lat zmieniają front w polityce wobec Unii Europejskiej i tworzą wyłomy w unijnej jedności, nęcąc poszczególne kraje obietnicami specjalnego traktowania. Polska jest za mała, żeby prowadzić partnerska politykę z Chinami. Może się do nich co najwyżej przykleić. A łaska pańska na pstrym koniu jeździ i taki doklejony element, kiedy przestanie być potrzebny, chińscy włodarze strzepną bez wahania. Dobrze by było, żeby polscy politycy przyjrzeli się i wyciągnęli wnioski z tego, jak kształtuje się chińska polityka wobec ASEAN i poszczególnych państw wchodzących w skład tego bloku.

Zamiast otwierania i tak już szeroko otwartych wrót dla chińskich eksporterów do Polski i do Europy, polski rząd mógłby zająć się tworzeniem realnego, w miejsce istniejącej obecnie atrapy, systemu wsparcia polskich przedsiębiorców. Jednym z elementów mogłaby być sieć wyspecjalizowanych biur z fachowym personelem na terenie Chin, powiązanych organizacyjnie z i koordynowanych z Polski. Gdzie polscy importerzy i eksporterzy mogliby dostać rzetelną wiedzę o lokalnych warunkach i poradę, od czego zacząć, jakie są możliwości biznesowe, jak postępować w sporach, jakie organy administracji są właściwe w poszczególnych sprawach itd., tak aby polskie firmy wiedziały, że nie są pozostawione same sobie i mają za sobą polskie państwo.

Zasługą między innymi wiceministra infrastruktury, Radosława Domagalskiego, jest to, że wreszcie tworzy się jakiś kompleksowy plan współpracy z Chinami. Jednak Domagalski, którego doświadczenia z Chinami związane są przede wszystkim z organizowaniem i obsługą handlu między polskimi a chińskimi przedsiębiorstwami, powinien znać bolączki polskich przedsiębiorców i wiedzieć, jak im zaradzić. Niestety rozwiązania, które tworzą realne codzienne wsparcie, są dużo bardziej wymagające organizacyjnie i koncepcyjnie niż podpisanie kilku memorandów. Zwłaszcza takich, które wychodzą w znacznym stopniu naprzeciw chińskim potrzebom i oczekiwaniom. A to mamy zaserwowane po wizycie Xi.

Jeszcze chyba większy entuzjazm niż sznury pociągów do Chin sunące po Nowym Jedwabnym Szlaku budzi w polskim społeczeństwie, i niestety u części polityków, lobbystów i różnej maści ekspertów, wizja gigantycznych chińskich inwestycji w polską infrastrukturę. Oto przyjadą chińskie firmy i za chińskie pieniądze zbudują nam koleje, elektrownie atomowe, autostrady i całą resztę. Ależ będzie pięknie.

Trzeba tylko rozróżnić inwestycje od kontraktów na budowę infrastruktury. Jedno z memorandów podpisanych w trakcie wizyty Xi z Export-Import Bank of China dotyczy wsparcia finansowego banku dla projektów infrastrukturalnych w Polsce. Sama w sobie pożyczka udzielona na korzystnych warunkach to dobry interes, który rozruszałby przy okazji polską branżę budowlaną. Problem tylko w tym, że Exim Bank zajmuje się wspieraniem chińskiego eksportu i zazwyczaj udziela pożyczek dla kontraktów, w których wykonawcami są chińskie firmy. Co oznacza, że za chińskie pieniądze chińskie firmy wybudują nam kolej, dostaną zapłatę, a Polska te pieniądze, jak każdą pożyczkę, będzie musiała oddać. Koniec końców pieniądze wrócą do Chin, a nie zostaną w Polsce. Chińskiemu gensekowi bardzo zależy na takich projektach. W związku ze spowolnionym wzrostem gospodarczym, chińskie firmy budowlane i dostawcy materiałów mają problemy. Firmom grożą bankructwa, a pracownikom zwolnienia.

Zagraniczne kontrakty infrastrukturalne to doskonała metoda na rozwiązanie chińskich problemów cudzym kosztem, a kilka zostało w ostatnim czasie skasowanych, np. koleje. Tak jak linia Las Vegas–Los Angeles z powodu niemożności chińskiej strony do wypełnienia wymogu, że pociągi będą zbudowane w USA. W przyjaznej Chinom Tajlandii junta stwierdziła, że warunki chińskiej pomocy są na tyle dotkliwe, że kolej wybuduje samodzielnie. Nawet mały Laos, wierny chiński satelita, ociąga się z otwarciem inwestycji. Chińscy decydenci szukają więc kolejnych chętnych na chińskie „inwestycje”, Polska na własne życzenie jest jednym z kandydatów.

Korzystne dla Polski mogą być natomiast bezpośrednie chińskie inwestycje, zakładanie nowych firm i tworzenie nowych miejsc pracy. Tylko z tym Chińczycy się niestety ociągają. W Polsce jest wiele chińskich firm, ale łączna wartość inwestycji jest poniżej 500 mln dolarów. Większość z tych inwestycji to firmy handlowe zajmujące importem z Chin. Zatrudniają po kilka osób, często samych Chińczyków i zajmują się głównie sprowadzaniem towarów z Chin.

Polski rząd powinien skoncentrować się na zapewnieniu ochrony polskim firmom przed agresywną i nieuczciwą chińską konkurencją. | Łukasz Sarek

Przekonanie chińskich inwestorów do zakładania nowych dużych przedsiębiorstw tworzących miejsca pracy, a jednocześnie nieprowadzące do likwidacji już istniejących firm, nie jest łatwym zadaniem i jak na razie te plany polskiego rządu są na etapie wizji i życzeń. W Europie Chińczycy zasadniczo niewiele inwestują w projekty od postaw, wolą kupować już funkcjonujące przedsiębiorstwa. Polskie firmy nie były do tej pory atrakcyjnym kąskiem, a historie nielicznych przejęć różnie się potoczyły.

Niepokojące jest natomiast to, że polski rząd, licząc na napływ chińskich inwestycji, nie zadaje sobie pytania, czy ten napływ może również nieść zagrożenia polityczne, gospodarcze. W wielu krajach europejskich, Stanach Zjednoczonych, Kanadzie czy Australii na chińskie inwestycje, zwłaszcza dokonywane przez chińskie przedsiębiorstwa państwowe, patrzy się coraz uważniejszym okiem i wiele inwestycji jest odrzucanych na gruncie zagrożenia bezpieczeństwa narodowego, uzyskania dominującej pozycji na rynku, możliwości utraty kontroli nad kluczowymi dla państwa technologiami. Polska była do tej pory głównie polem dla inwestycji z krajów rozwiniętych demokracji.

Chińskie inwestycje to nowa jakość na którą polskie państwo nie jest przygotowane instytucjonalnie. Bardzo ograniczone lub szczątkowe kompetencje do oceny inwestycji zależnie od ich rodzaju są rozrzucone po wielu instytucjach, jak np. Ministerstwo Gospodarki, ABW, BBN, UKNF, ale nie ma instytucji, która miałaby takie kompetencje jak amerykański CFIUS czy australijski FIRB, i brak głosów z kręgów rządowych o konieczności powołania takiej jednostki, co oznacza, że Polska bardziej niż inne kraje jest narażona na wprowadzenie inwestycji naruszających interesy państwa.

Taki organ byłby w Polsce przydatny, gdyż niestety jak do tej pory działania polskich organów administracji i instytucji odpowiedzialnych za przyciąganie chińskich inwestycji były nakierowane głównie na chińskie przedsiębiorstwa państwowe, które mogą być większym potencjalnym zagrożeniem niż prywatne firmy. Przyciągnięcie inwestycji prywatnych firm wymaga większego zaangażowania, przygotowania organizacyjnego oraz obecności na miejscu w Chinach, tak jak to czynią inne kraje europejskie. Obecny polski rząd nie kwapi się też do stworzenia takiej infrastruktury, którą można by przecież połączyć ze wsparciem dla polskich przedsiębiorstw w Chinach. Łatwiej i wygodniej będzie wziąć to, co podadzą chińskie władze na talerzu.

Co z kolei cieszy po wizycie Xi Jinpinga, to szansa na rozwinięcie współpracy kulturalnej. Będzie więcej wystaw, koncertów i wizyt studyjnych. To daje szansę na promocję Polski wśród części chińskich elit i miejmy nadzieję będzie kontynuacją tego, co od kilku lat jest skutecznie realizowane między innymi przez Instytut Adama Mickiewicza, gdzie promocją Polski w Chinach skutecznie zajmuje się Marcin Jacoby. Miejmy nadzieję, że zmiany w ofercie artystycznej, które chce wprowadzić PiS, nie doprowadzą do wypaczenia obrazu Polski. Korzystna dla polskich uniwersytetów może być umowa o uznawalności wykształcenia, dzięki czemu chińscy maturzyści będą mieli ułatwiony dostęp do płatnych studiów na polskich uczelniach i zasilą ich budżety.

Zdecydowanie smuci natomiast zachowanie polskiego rządu w kwestii przestrzegania w Chinach praw człowieka, prześladowań dysydentów, Tybetańczyków i Ujgurów, przymusowego pobierania organów od więźniów. Czy to nie dziwne, że dla takich zdeklarowanych katolików, jak Andrzej Duda i Beata Szydło, nie jest problemem przemilczanie tych spraw? Na hipokryzję zakrawa postępowanie PiS-owskich polityków, którzy na domowym podwórku krytykują porozumienie Okrągłego Stołu i kompromis z PZPR, głoszą przywiązanie do wartości chrześcijańskich i wspierają aktywnie Kościół katolicki, a jednocześnie bez mrugnięcia okiem przyjmują z honorami generalnego sekretarza partii komunistycznej i głowę państwa, które ogranicza swobodę kultu i represjonuje rzymskich katolików i innych chrześcijan.

Jak wskazuje Jarosław Guzy, członek Stowarzyszenia Wolnego Słowa, polski rząd powinien prowadzić dialog z chińskimi władzami i jednocześnie, tak jak robią to inne rządy, wspierać ludzi prześladowanych przez reżim. „Uciekanie od wartości zawsze się źle kończy i źle wpływa na język komunikacji z takimi krajami jak Chiny, które uważają się za centrum cywilizacji”. Absurdalne jest wpisanie do porozumienia o strategicznym partnerstwie stwierdzenia, że obie strony, czyli również Chiny, są przywiązane do promowania demokracji. Odkąd to porywanie i torturowanie przez autorytarny reżim dysydentów, przedstawicieli mniejszości narodowych i dziennikarzy zalicza się do działań wspierających demokrację?

Niestety uległość, jaką zaprezentował rząd, odmawiając akredytacji dziennikarce „Gazety Polskiej Codziennej” Hannie Shen, zakrawa na serwilizm. Nie jest to najlepsza prognoza na przyszłość. Chiński aparat propagandy i chińska dyplomacja prowadzą poza granicami Chin intensywne działania lobbystyczne i propagandowe. Warto zwrócić uwagę na to, co się dzieje w Australii, gdzie chińskie firmy oferują darowizny partiom politycznym, a media, w tym stacja radiowa ABC, są oskarżane (niestety niebezpodstawnie) o stosowanie autocenzury i przekłamań dla zachowania dobrych relacji z Chinami. Ilu polskich dziennikarzy, ekspertów i naukowców związanych z Chinami, widząc, co robi rząd, zacznie stosować autocenzurę albo milczeć, skoro po polskich władzach nie może spodziewać się wsparcia?

Obserwując falę entuzjazmu związaną z wizytą Xi i połączoną z niechęcią do Unii Europejskiej, przy jednoczesnym przymilnym i usłużnym zachowaniu się przedstawicieli polskiego rządu i relatywnie niewielkich korzyściach, jakie osiągnęli, nasuwa się refleksja, że chyba nie do końca zdajemy sobie sprawę, lub chcemy się przyznać, z kim mamy do czynienia i o co powinniśmy dbać. Xi Jinping to nie jakiś tam prezydent, to gensek 70-milionowej reżimowej partii, która silną ręką sprawuje władzę nad społeczeństwem i gospodarką Chin, oraz głowa autorytarnego państwa, które otwarcie grozi sąsiadom użyciem siły. Celnie podsumował to ekspert od energetyki i redaktor BiznesAlert.pl, Wojciech Jakóbik, który pisze, że „zdrowy realizm wobec ofert kraju, który dławi ruchy niepodległościowe i prowadzi rozwinięty wywiad gospodarczy na Zachodzie jest wskazany” i słusznie, choć używając przejaskrawionej terminologii, przestrzega przed uległością wobec Chin i „mentalnością prekolonialną, czyli nastawieniem na jak najszerszą współpracę za wszelką cenę, z bezpieczeństwem kraju włącznie, w celu przyciągnięcia uwagi silniejszego partnera z potencjałem do zdominowania relacji”. Tylko czy konstruktorzy polityki wobec Chin i entuzjaści Państwa Środka są zdolni do takiej refleksji i wyciągnięcia odpowiednich wniosków?