Wiele amerykańskich gazet pisze o nominacji dla Hillary Clinton jako o „wydarzeniu historycznym”, zburzeniu „ostatniego szklanego sufitu” czy „znaczącym momencie dla amerykańskich kobiet”. A jednak w roku, w którym zarówno radykalna lewica, jak i prawica domaga się rewolucji, żadna ze stron nie chce uznać, że rewolucja właśnie się dokonała.
Chcemy Berniego, nawet bez Berniego
Pierwszy dzień konwencji Partii Demokratycznej upłynął inaczej, niż zaplanowali organizatorzy, dla których najważniejszym celem było pokazanie jedności partii oraz przekonanie sympatyków Berniego Sandersa do poparcia Hillary Clinton. I choć statystyki pokazują, że mniej więcej 9 na 10 wyborców Berniego jest gotowych poprzeć byłą sekretarz stanu, to na sali, w której odbywa się konwencja, grupy najzagorzalszych zwolenników senatora z Vermont nie kryły swojej złości, bucząc i gwiżdżąc na kolejnych mówców zachęcających do głosowania na Clinton – w tym na… samego Sandersa, który już jakiś czas temu pogodził się z porażką.
Jak to możliwe? „Porwały mnie idee, które głosi Sanders, a nie on sam. On jest jedynie ich wyrazicielem”, tłumaczył na antenie radiowej jeden z wyborców. Tym samym „rewolucja”, którą zapowiadał Bernie, może trwać, nawet jeśli on sam nie będzie w niej uczestniczył. Zarówno w centrum Filadelfii, jak i na samej konwencji można spotkać ludzi z tabliczkami „Bernie or Bust” („Bernie albo nic”). Ale siła protestu wyraźnie spada.
Już drugiego dnia, kiedy każdy ze stanów oficjalnie ogłaszał, ile głosów uzyskał każdy z kandydatów, reakcje publiczności zarówno na nazwisko Sandersa, jak i Clinton były pozytywne. A fakt, że to właśnie Sanders, na zakończenie procesu liczenia głosów, złożył wniosek o nominację Clinton, był symbolicznym pokazem jedności, po którym publiczność wpadła niemal w ekstazę.
W zażegnaniu kryzysu bardzo pomogło też poniedziałkowe wystąpienie Michelle Obamy. Jak powiedział jeden z dziennikarzy, Obama lepiej wyraziła argumenty na rzecz kandydatury Hillary, niż kiedykolwiek zrobiła to sama Clinton. Wystąpienie pierwszej damy, choć trwało niewiele ponad kwadrans, było niezwykle poruszające, znakomicie wygłoszone i raz po raz przerywane oklaskami.
„Codziennie budzę się w domu zbudowanym przez niewolników i widzę jak moje córki, dwie piękne, inteligentne czarnoskóre kobiety, bawią się z psem na trawniku przed Białym Domem”, mówiła Obama, by pokazać, do jak wielkich i pozytywnych zmian zdolne są Stany Zjednoczone. „A dzięki Hillary Clinton moje córki, a także córki i synowie nas wszystkich, wiedzą dziś, że kobieta może być prezydentem Stanów Zjednoczonych”.
Wystąpienie Obamy nie tylko porwało delegatów, lecz także uwypukliło różnice pomiędzy konwencją Demokratów a zebraniem Partii Republikańskiej sprzed tygodnia. W Cleveland skupiano się przede wszystkim na przedstawianiu Stanów Zjednoczonych jako państwa w ruinie oraz straszeniu zebranych imigrantami i terrorystami – a to wszystko angielskim na poziomie trzeciej klasy szkoły podstawowej. Oczywiście partia będąca w danym momencie opozycją, zawsze musi malować świat w czarnych barwach, ale jakość używanych argumentów („Hillary do więzienia”, „Zamknąć ją”, „Krętaczka Hillary”) i język, jakim się posługiwano, nie ma w ostatnich latach precedensu. Przemówienie Michelle Obamy przypomniało, że rozmowa z wyborcami może wyglądać inaczej i jeszcze kilka lat temu tak wyglądała. Nie musi też pociągać za sobą głupich zarzutów o elityzm czy pogardę dla „zwykłego człowieka”.
Oczywiście, postać Trumpa jest na konwencji Demokratów obecna nieustannie – kolejne wystąpienia przerywają krótkie filmy z wypowiedziami miliardera na rozmaite tematy, np. ciąży („z punktu widzenia biznesowego to niedogodność”) czy amerykańskich weteranów („jeśli ktoś daje się złapać, nie jest bohaterem”). Ale kandydat Republikanów jest tu raczej wyśmiewany jako niekompetentny bufon, który może być zagrożeniem praw kobiet i mniejszości oraz bezpieczeństwa Amerykanów. Nikt jednak nie chce wsadzać go do więzienia.
„Jestem kobietą”
To hasło było motywem przewodnim drugiego dnia konwencji, już podczas publicznego podliczania głosów poszczególnych delegacji. Sam proces wygląda następująco: każdy kolejny stan jest wywoływany w porządku alfabetycznym, a jego reprezentant zaczyna od krótkiego przedstawienie stanu i kilku jego charakterystyk, będących przedmiotem dumy mieszkańców – od najlepszych żeberek z grilla (Karolina Północna), przez mnogość plemion indiańskich (Nowy Meksyk), wielkie firmy mające tam swoją siedzibę (Rhode Island), mistrzostwo NBA (Ohio), aż po początki ruchu feministycznego (Nowy Jork).
I właśnie nawiązania do różnych etapów emancypacji kobiet pojawiały się najczęściej. A jeśli dany stan nie miał się w tym kontekście czym pochwalić, większość zgodnie podkreślała, że prezydentura kobiety będzie przełomem w historii Stanów Zjednoczonych. Mówiła o tym chociażby delegatka z Arizony, urodzona 102 lata temu, zanim kobietom w Stanach Zjednoczonych przyznano prawa wyborcze. Wielu delegatów porównywało historyczny charakter ewentualnej prezydentury Clinton z wyborem Baracka Obamy sprzed 8 lat.
Ale tak jak Obama nie byłby w stanie wygrać wyborów, licząc na głosy jedynie czarnoskórych Amerykanów, tak i Clinton nie ma najmniejszych szans, odwołując się jedynie do kobiet. To dlatego w kolejnych wystąpieniach podkreślano jej zaangażowanie w rozszerzenie dostępu do opieki zdrowotnej oraz w pomoc ofiarom zamachów z 11 września 2001 r., kiedy była senatorem ze stanu Nowy Jork. Na scenę zaproszono strażaków i polityków z tego stanu, a także Lauren Manning, kobietę, która przeżyła atak mimo bardzo poważnych obrażeń. Cały ten segment w połączeniu z wystąpieniem Madeleine Albright – pierwszej w historii sekretarz stanu, nominowanej przez Billa Clintona – miał pokazać nie tylko zaangażowanie Clinton w sprawy „zwykłych ludzi”, ale również jej doświadczenie w polityce międzynarodowej.
Kulminacją wieczoru był występ Billa Clintona. Były prezydent został przyjęty entuzjastycznie, lecz samo przemówienie zawiodło. Clinton jest świetnym mówcą i potrafi porwać publiczność. Tym razem mówił zbyt długo, próbując łączyć kompletnie nieprzystające wątki – od swoich nieporadnych zalotów i trzykrotnych oświadczyn, przez radość z wychowania córki, aż po kolejne inicjatywy polityczne, które udało się zrealizować dzięki Hillary. Najlepszym punktem wystąpienia było zestawienie kandydatury Hillary jako polityka, który potrafi znaleźć realne rozwiązania, z Trumpem, który żadnego programu nie ma. Niestety zamiast zakończyć na zestawieniu kandydatury poważnej z kompletnie absurdalną, Clinton ciągnął dalej. Chciał przedstawić żonę jako osobę ambitną i zdolną do wprowadzania realnych zmian w życiu ludzi. „She’s a real change maker”, mówił były prezydent, a delegaci machali specjalnie przygotowanymi na ten moment tabliczkami z hasłem „Change Maker” właśnie.
Czy Clintonowi udało się przekonać wielu niezdecydowanych? Wątpię. Wątpię też, by – mimo nieustannie powtarzanych haseł – udało się przekonać Amerykanów do przełomowości prezydentury Hillary. Choć Stany Zjednoczone nigdy nie były rządzone przez kobietę, to prezydentura Clinton będzie raczej – o ile na świecie nie wydarzy się coś dramatycznego – kontynuacją niż rewolucją. Wielu Amerykanom – sfrustrowanym nierównościami, biedą czy spadającymi dochodami i żądającym natychmiastowych zmian – trudno się z tym pogodzić. Rzecz jednak w tym, że obecnie, po wyborze dokonanym przez Partię Republikańską, naprawdę nie mają alternatywy.
A jeśli ktoś twierdzi, że to porażka demokracji, niech wytłumaczy to niemal 16 mln Amerykanów, którzy w prawyborach swój głos oddali właśnie na Hillary Clinton.
* Powyższy tekst powstał w czasie wyjazdu studyjnego do Stanów Zjednoczonych współfinansowanego przez Fundację Towarzystwa Dziennikarskiego „Fundusz Mediów”.