To, co jemy, służy nie tylko zaspokojeniu potrzeb fizjologicznych, lecz ma także funkcje społeczne. Jedzenie pełni z socjologicznego punktu widzenia ważną rolę jako czynnik umacniający naszą tożsamość, poczucie ciągłości i zakorzenienia. Buduje nie tylko związki z „małą ojczyzną”, czyli kuchnią miejsca i czasów, w których dorastaliśmy. Poprzez to, co jemy i czego nie jemy, pokazujemy też swój status i miejsce w strukturze społecznej.

Słoiki prosto z Belgii

Francuski socjolog Pierre Bourdieu w badaniach prowadzonych w latach 60. XX w. pokazał, że istnieją wyraźne różnice między tym, co jedzą ludzie z różnych klas społecznych: klasy niższe preferują jedzenie tłuste, wysokokaloryczne, oparte na mięsie, demonstracyjne drwią z diet, przewagi formy nad treścią i wegetarianizmu, natomiast klasy wyższe demonstracyjne spożywają jedzenie wyrafinowane, wymagające wiedzy i wyrobienia, żeby właściwie je docenić, równocześnie nie stroniąc od czasu do czasu od posiłków klasy robotniczej, aby poprzez pokazanie, że mogą jeść to, na co mają ochotę, zamanifestować swoją dominującą pozycję.

Z tych względów praktyki jedzeniowe są bardzo konserwatywną i trudno poddającą się zmianom sferą życia. Kuchnia domowa definiuje nasze upodobania na całe życie, nawet jeżeli później poznajemy nowe smaki. Trudno „odlubić” to, co się polubiło w dzieciństwie. We współczesnej Polsce świetną ilustracją tego jest np. zjawisko „słoików”, którzy z wsi i małych miasteczek przyjeżdżają do dużych miast do pracy, ale zachowują łączność z rodzinnymi stronami, jedząc posiłki przygotowane przez matkę i zapakowane w słoiki. Oczywiście ma to przede wszystkim wymiar ekonomiczny – taniej jest gotować dla dzieci, niż przesyłać im pieniądze na jedzenie – jednak jak wynika z badań, aspekt emocjonalny także odgrywa niezwykle ważną rolę.

Czasem ta relacja działa także w drugą stronę. Jak pisała Sylwia Urbańska w książce „Matka Polka na odległość”, kobiety ze wschodniej Polski wyjeżdżające do pracy w Belgii w wolne dni robią zakupy i gotują posiłki, które następnie mrożą, pakują w termoizolacyjne pojemniki i wysyłają za pośrednictwem regularnie kursujących busików swoim pozostawionym w kraju rodzinom. Ojciec z dziećmi jedzą później przez cały tydzień odmrażane dania tradycyjnej kuchni polskiej, które mama ugotowała w Antwerpii z tanich produktów kupionych na tureckim bazarze.

Ten kolektywny charakter nawyków żywieniowych sprawia, że niełatwo je zmienić na poziomie kuchni domowej, która zawsze stanowi kompromis między gustami wszystkich domowników. Ten kompromis jest formą presji. Wyłamanie się z niego, np. poprzez odmowę jedzenia mięsa, jest źródłem konfliktów i napięć. Sytuacja wygląda inaczej, gdy jada się poza domem. Do niedawna taką możliwość miała w praktyce tylko wielkomiejska klasa średnia, jednak to się w ostatnich latach zmieniło. Także poza centrami dużych miast pojawiły się miejsca, gdzie można zjeść albo z których można zamówić dowóz posiłku.

Sieć zmienia nawyki

Nie stało się tak za sprawą mody, tylko w wyniku głębszych przemian ekonomicznych zachodzących w polskim społeczeństwie. W praktyce oznacza to, że coraz większa część społeczeństwa ma możliwość indywidualnego wyboru tego, co będzie jadła, kierując się modami i trendami. To początek jedzeniowej rewolucji, która właśnie dzieje się na naszych oczach.

Trudno dokładnie przewidzieć, jaki będzie miała ona przebieg. Podobny proces w Wielkiej Brytanii doprowadził do głębokiej przebudowy zwyczajów jedzeniowych, otwarcia się na kuchnie etniczne i nowe produkty, na rozkwit sceny restauracyjnej i kultury tzw. foodies, czyli fanów jedzenia i gotowania. Wielokrotnie powtarza się opinię, że stało się tak za sprawą programów kulinarnych prowadzonych przez takie gwiazdy jak Jamie Olivier, jednak moim zdaniem jest to w dużym stopniu marketingowy mit. Popularność programów o gotowaniu nie jest przyczyną zmian, a tylko jednym z efektów, do tego efektów ubocznych. Telewizja jest medium „zimnym”, nieaktywizującym odbiorców. Do tego w polskich warunkach z nielicznymi wyjątkami (świetny Robert Makłowicz), programy telewizyjne o gotowaniu opierają się na zagranicznych formatach, kopiowanych z minimalnym uwzględnieniem lokalnej specyfiki.

Dużo bardziej wpływowym medium jest internet, zwłaszcza w warstwie społecznościowej (Facebook, Instagram i inne serwisy), która relacjonuje to, co się odbywa realnie w życiu użytkowników, ich prawdziwe aktywności wokół jedzenia, a nie, jak w przypadku programów telewizyjnych, wyreżyserowane, często w kompletnym oderwaniu od polskich realiów, spektakle.

I to się w Polsce dzieje, już nie tylko w dużych miastach. Za sprawą aktywistów, posługujących się serwisami społecznościowymi jako wsparciem, powstaje mnóstwo ciekawych oddolnych inicjatyw, niejednokrotnie bardzo oryginalnych. I przyciągają one coraz szerszą publiczność. Przykładem może być Nocny Market, odbywający się w każdy weekend na terenie nieczynnego Dworca Głównego w Warszawie festiwal jedzenia, który stał się imprezowym hitem tego lata i przyciąga tłumy. Jedzenie w restauracjach, na targach, ulicznych stoiskach, wspólne gotowanie z przyjaciółmi, uczestnictwo w warsztatach jedzeniowych stają się coraz bardziej popularnymi formami spędzania wolnego czasu. Właśnie za pośrednictwem takich kanałów komunikacji rośnie świadomość i zmieniają się nawyki, dlatego warto je obserwować, jeśli chce się śledzić na bieżąco przebieg jedzeniowej rewolucji. Rewolucji, której nie dostrzegły moim zdaniem badania prof. Henryka Domańskiego, pomijające dynamikę zmiany praktyk jedzeniowych.

Niekoniecznie muszą to być zmiany w kierunku jedzenia zdrowszego, ale na pewno w kierunku jedzenia lepszego. Zachodzi tu zmiana jakościowa, która jest częścią większej zmiany społecznej dokonującej się w polskim społeczeństwie. Przez pryzmat jedzenia można spojrzeć na te zmiany z nowej perspektywy i lepiej je zrozumieć.