Faktyczny duopol na amerykańskiej scenie politycznej, kontrowersje związane z wypowiedziami Donalda Trumpa oraz okoliczność, że po raz pierwszy w wyścigu o fotel prezydenta Stanów Zjednoczonych szansę na zwycięstwo ma kobieta, sprawiają, że w relacjach prasowych w Polsce stosunkowo mało uwagi poświęcono kandydatowi Partii Libertariańskiej, Gary’emu Johnsonowi. Chociaż nie ma on szans na zwycięstwo, to w przedwyborczych sondażach notuje nawet dziesięcioprocentowe poparcie – największe, jakie uzyskał pretendent spoza dwóch największych partii od przeszło dwudziestu lat. Tym samym Partia Libertariańska wyrasta na pełnoprawną trzecią siłę, która, stanowiąc języczek u wagi, może nadawać ton debacie publicznej. Warto zatem przyjrzeć się temu ugrupowaniu oraz jego kandydatowi.
Kim są libertarianie?
Omówienie najważniejszych nurtów libertarianizmu wykracza oczywiście poza zakres niniejszego tekstu, warto jednak wskazać, że Stany Zjednoczone są światową ojczyzną tej ideologii. Ściśle związana z klasycznym amerykańskim liberalizmem i sprzeciwiająca się jego XX-wiecznej transformacji, opowiada się za poszanowaniem prawa własności (często uznając wręcz jego absolutny status), wolnością gospodarczą oraz autonomią jednostki. Jeżeli istnienie państwa jest przez dany nurt w ogóle dopuszczane, to jest to państwo minimalne i neutralne. Charakterystyczny jest tu silny rozdział pomiędzy prawem i moralnością. Rolę fundamentu ustrojowego pełni tzw. aksjomat nieagresji – bezwzględny zakaz inicjowania przemocy fizycznej.
Celebrowany przez libertarian indywidualizm bez wątpienia sprzyja różnorodności stanowisk i dalszym podziałom. Dość przypomnieć, że formacje wolnościowe nie wypracowały spójnego poglądu na nawet tak zasadnicze dla amerykańskiej polityki kwestie jak zimna wojna, aborcja, czy kara śmierci. Stąd też ruch libertariański dzieli się na odłam radykalny oraz związane z konserwatystami skrzydło umiarkowane (m.in. środowisko wpływowego Cato Institute).
Pomimo opisywanego pluralizmu jeszcze na początku lat 70. ubiegłego wieku podjęto próbę instytucjonalizacji ruchu. Wówczas to aktywiści, publicyści i filozofowie (m.in. Murray Rothbard, Ed Crane oraz republikański polityk David Nolan) powołali Partię Libertariańską. Często podkreśla się, że katalizatorem tego przedsięwzięcia były reformy gospodarcze (m.in. odejście od standardu złota) oraz ograniczenie swobód obywatelskich (np. powszechny pobór w czasie wojny w Wietnamie) przez administrację Richarda Nixona. Nowe ugrupowanie miało strzec idei leseferyzmu, wolności słowa, neutralności światopoglądowej państwa, a także nieinterwencjonizmu w polityce międzynarodowej.
Już rok po rozpoczęciu działalności odnotowano mały sukces – reprezentujący partię John Hospers uzyskał jeden głos elektorski w wyborach prezydenckich. Kolejne dekady przyniosły stopniowy rozwój formacji – rosła liczba członków i, chociaż nigdy nie udało się wprowadzić żadnego przedstawiciela do Kongresu, wielu libertarian uzyskiwało mandaty we władzach samorządowych i stanowych. Oczywiście różnorodność postaw utrudniała skonstruowanie spójnego programu, a także ustalenie strategii (ortodoksyjna obrona idei czy polityczny pragmatyzm). Ze zmiennym szczęściem układała się także współpraca z libertarianami poza partią – działającymi w think-tankach czy politykami z Partii Republikańskiej. Nie lada problemem okazał się nawet wybór symbolu partii – proponowano grzechotnika (ze słynnej flagi Christophera Gadsdena z czasu amerykańskiej rewolucji), przez jakiś czas posługiwano się logo ze Statuą Wolności, by ostatecznie zdecydować się na… jeżozwierza. Jak to gorzko ujął Fred Smith, założyciel libertariańskiego think-tanku Competitive Enterprise Institute, jeżeli dwóch libertarian zgadza się w jakiejś kwestii, to każdy z nich podejrzewa, że ten drugi się sprzedał.
Prognozowany wynik na poziomie 10 proc. byłby ogromnym, historycznym osiągnięciem libertarian. | Cezary Błaszczyk
Przyczyny sukcesu
Mając na uwadze powyższe, łatwiej zrozumieć, dlaczego to właśnie Gary’emu Johnsonowi partia zawdzięcza rekordowe wyniki popularności. Kandydat libertarian jest politologiem i przedsiębiorcą. Z powodzeniem działał w branży budowlanej, przy czym (w przeciwieństwie do Donalda Trumpa) swojej firmy nie odziedziczył po ojcu. Wizerunek self-made mana pomaga mu kreować fakt, że jako zapalony himalaista zdobył Koronę Świata. W polityce działa od lat 90. XX w., kiedy to dwukrotnie wybierany był na gubernatora stanu Nowy Meksyk. Johnson początkowo związany był co prawda z Partią Republikańską, ale nie przeszkadzało mu to prezentować poglądów uznawanych za libertariańskie: konserwatyzmu fiskalnego i liberalizmu obyczajowego. To właśnie postulatami ograniczenia biurokracji, obniżenia podatków, reformy oświaty (zaproponował „bon edukacyjny” w formie wymyślonej przez Miltona Friedmana) oraz legalizacji marihuany przekonał do siebie elektorat. Wiele z tych obietnic udało się zrealizować, a odchodząc ze stanowiska (konstytucja stanowa zabrania ubiegania się o trzecią kadencję), Johnson pozostawił po sobie nawet nadwyżkę budżetową. Z libertarianami związał się w 2011 r. i już rok później wystartował jako kandydat Partii Libertariańskiej w wyborach prezydenckich. Uzyskał wówczas 0,99 proc. (niemal półtora miliona) głosów, plasując się na trzecim miejscu.
Johnson deklaruje się jako zwolennik ograniczenia wydatków publicznych (w tym finansowania wojska), deregulacji, wolnego handlu oraz likwidacji podatku dochodowego. W jego wizji państwa nie ma zatem miejsca dla publicznej służby zdrowia, płacy minimalnej czy pomocy społecznej. Gorąco popiera liberalizację w sprawach obyczajowych (prawo rodzinne, małżeństwa jednopłciowe, polityka antynarkotykowa, aborcja), zniesienie ustaw ograniczających wolności obywatelskie po 11 września 2001 r., a także porzucenie przez Stany Zjednoczone doktryny interwencjonizmu międzynarodowego. Jak na libertarianina przystało, twardo obstaje przy powszechnym prawie do posiadania broni. W kwestiach ustrojowych wyznaje federalizm oraz skłania się do interpretacji konstytucji zgodnie z jej literalnym brzmieniem.
Wyborcze szanse
Dotychczasowe dobre wyniki sondażowe Johnson zawdzięczał zręcznie prowadzonej kampanii. Zastosowano w niej retorykę centryzmu – kandydat prezentował się jako odpowiedni wybór dla ludzi dojrzałych i rozsądnych. Jego wyważone wypowiedzi i pryncypialność kontrastować miały z postawą rywali. Nieprzypadkowo jednym z haseł wyborczych Partii Libertariańskiej była parafraza sloganu Trumpa: „Let’s make America sane again!” (Niech Ameryka znów będzie normalna). Przez dłuższy czas taktyka ta sprawdzała się znakomicie. Johnsonowi udało się skutecznie zerwać z łatką radykała i wolnościowego dziwaka, który doprasza się o obecność w mediach głównego nurtu. Sukcesywnie pozyskiwał głosy niezdecydowanych i zorientowanych na centrum politycznego spektrum. Udało się także uniknąć poważniejszych gaf. Do czasu.
Na początku września o byłym gubernatorze Nowego Meksyku zrobiło się głośno, gdy w wywiadzie dla stacji telewizyjnej MSNBC, poświęconym polityce międzynarodowej i wojnie w Syrii, z rozbrajającą szczerością zapytał: „Co to jest Aleppo?”. I chociaż, jak powtarza kandydat libertarian, każdy ma prawo do błędu, a znajomość nazw geograficznych Bliskiego Wschodu prawdopodobnie nie jest konieczna do prowadzenia polityki nieinterwencjonizmu, to bez wątpienia wpadka zniweczyła efekt wielkiej pracy nad poprawą wizerunku Partii Libertariańskiej. Polityk całkowicie wyłamujący się z obowiązującego paradygmatu może na powrót być postrzegany przez przeciętnego wyborcę nie jako uczciwy i nieskażony stycznością z Waszyngtonem, ale jako pozbawiony kontaktu z rzeczywistością.
Z całkowicie odmiennych powodów Johnson spotkał się natomiast z opozycją wewnątrz swojego ugrupowania. Na konwencji przedwyborczej, podczas której rywalizował o nominację m.in. z Johnem McAfeem, ekscentrycznym milionerem i twórcą oprogramowania komputerowego, został nawet kilkukrotnie wygwizdany. Części działaczy nie przypadło do gustu jego stanowisko w sprawie obowiązku posiadania prawa jazdy przez kierowców, regulacji na rzecz ochrony środowiska oraz utrzymania słynnego Civil Rights Act, ustawy zakazującej praktyk dyskryminacyjnych. Wątpliwości budził także wskazany przez Johnsona jako kandydat na wiceprezydenta William Weld – konserwatysta związany z republikańskim establishmentem. Obiekcje ortodoksyjnych libertarian wywołuje zatem to, co jest przyczyną dotychczasowych sukcesów kampanii polityka z Nowego Meksyku – nie dość radykalna postawa ideologiczna. Tak faktycznie jest. Johnsonowi daleko do bezkompromisowej postawy Murraya Rothbarda czy Waltera Blocka, opowiadających się za dekryminalizacją szantażu czy zniesieniem prawa patentowego.
Chociaż poparcie dla Johnsona wciąż jest relatywnie wysokie, to w przedwyborczych sondażach nie udało mu się przekroczyć progu 15 proc., wymaganego do udziału w debatach telewizyjnych. Nie pozyskano także oficjalnego poparcia wpływowych polityków i sponsorów – Jeba Busha, Mitta Romneya, czy braci Davida i Charlesa Kochów. Niemniej jednak prognozowany wynik na poziomie 10 proc. byłby ogromnym, historycznym osiągnięciem libertarian. Co więcej, odebranie głosów Trumpowi bądź Clinton sprawiłoby, że chociaż Johnson nie zostanie wybrany na prezydenta, to może przesądzić o tym, kto znajdzie się w Białym Domu. Warto także podkreślić, że gros elektoratu byłego gubernatora Nowego Meksyku stanowią ludzie młodzi, których głos z każdym rokiem będzie coraz więcej znaczył.
W konsekwencji libertarianizm ma szansę wpłynąć na reorientację programową amerykańskiej sceny politycznej. Pogrążonej w kryzysie ekonomicznym, pokoleniowym i tożsamościowym Ameryce potrzebny jest bowiem nie tyle Gary Johnson czy Partia Libertariańska, ile nowa ideologia, która jeszcze raz tchnie w społeczeństwo liberalną wiarę w postęp, wolność i równość.
* Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Lexicon, Vikrum [CC BY-SA 2.0]; Źródło: Wikimedia Commons