Słowa „kochany panie marszałku”? A może kartka papieru zawieszona na mównicy przez posła Platformy Obywatelskiej podczas przemówienia o filharmoniach? Trudno powiedzieć, co w ubiegły piątek zirytowało marszałka Kuchcińskiego tak bardzo, że w efekcie budżet naszego kraju przegłosowano w wątpliwym dla praworządności trybie. Jesteśmy świadkami konfliktu, w którym najbardziej niemądry powód wystarczy, by strzelać z armaty do muchy. Zaś bezkompromisowość polityczna urasta do cnoty, której uroda dziwnie kontrastuje z lekceważeniem tego, jakie wnioski z obecnych wydarzeń wyciągnąć mogą następne pokolenia Polaków.
W 2015 r. Prawo i Sprawiedliwość w wielu sprawach, zdaniem większości wyborców, postawiło trafne politycznie diagnozy. Po ćwierćwieczu wolności Polacy zapragnęli m.in. modernizacji narodowej, bezpieczeństwa socjalnego, większej troski o państwo czy próby odpowiedzi na pytania o sens naszej wspólnoty w zglobalizowanym świecie. W zamian za to niemal na dzień dobry poza programem „500+” otrzymaliśmy także spory o Trybunał Konstytucyjny, służbę cywilną czy media publiczne. Wydarzenia ostatniego tygodnia świadczą o tym, że z równą bezkompromisowością PiS zabiera się do reform, którymi Polacy są zainteresowani, i do działań, które reformami w ogóle trudno nazwać. To ugrupowanie bez planu, za to z nieograniczoną nieodpowiedzialnością.
Dla przeciwników PiS-u rugowanie dziennikarzy z parlamentu to nie zaskoczenie, ale konsekwencja dotychczasowej polityki (logika równi pochyłej). Jednak dla zwolenników PiS-u takie pomysły partii Jarosława Kaczyńskiego były zaskoczeniem. Nie konsultowano ich bowiem z mediami przychylnymi dla rządzącej prawicy. Decyzję podjęto „z pańska”, odgórnie – jak czyni partia władzy, a nie ludu. Uważnych obserwatorów politycznej sceny mogły zatem zaskoczyć krytyczne wypowiedzi nie tyle Kazimierza Michała Ujazdowskiego w „Rzeczpospolitej” czy Marka Jurka w poranku „TOK FM” (obaj od dawna zachowują dystans wobec polityki Jarosława Kaczyńskiego), ile Piotra Zaremby z tygodnika „wSieci” (w radiowej Trójce) czy Łukasza Warzechy w tygodniku „Do Rzeczy”.
Wydarzenia ostatniego tygodnia świadczą o tym, że z równą bezkompromisowością PiS zabiera się do reform i do działań, które reformami trudno nazwać. To ugrupowanie bez planu, za to z nieograniczoną nieodpowiedzialnością. | Jarosław Kuisz, Karolina Wigura
Te pęknięcia po prawej stronie przechodzą niemal niezauważone przez opozycję. Trudno w to uwierzyć, ale zamiast odbierać głosy partii rządzącej, ugrupowania dzisiejszej opozycji wolą gromadzić się wokół KOD-u. To oznacza ni mniej, ni więcej, tylko zamykanie się w gronie osób tak czy inaczej nastawionych krytycznie wobec PiS-u. Brakuje zatem myślenia o tym, że walka wyborcza będzie toczyć się w istocie o te ok. 10 proc. niezdecydowanych obywateli, które przedtem zadecydowały o wygranej PiS-u.
To oczywiście pochodna braku charyzmatycznego lidera KOD-u, co zresztą stanowi jedną z tajemnic poliszynela w szeregach opozycji. Gdy tylko mikrofony zostaną wyłączone, niemal wszyscy przyznają, że: (a) aktualni liderzy nie porwą legionów nowych wyborców; (b) taktyka opozycji sprowadza się do czekania, aż PiS „się zużyje”. Warto do tego dodać efemeryczny charakter KOD-u, który jak się wydaje, krępuje śmielsze posunięcia PO i Nowoczesnej. Nikt nie wie, co naprawdę zrobiłby Mateusz Kijowski np. w chwili rozpisania przedterminowych wyborów. Możliwości rozpościerają się bowiem od „antypisowskiego” parasola dla opozycji po zmianę KOD-u w partię polityczną, która miałaby rywalizować z ugrupowaniami Grzegorza Schetyny i Ryszarda Petru. Z tych dylematów opozycji może cieszyć się wyłącznie PiS. Milczenie na ten temat należy wiązać z syndromem nowych szat cesarza, czyli zachowywaniem milczenia dla dobra sprawy, co może źle się skończyć w kluczowym momencie kampanii wyborczej. Nic dziwnego, że tak wiele osób z utęsknieniem wygląda powrotu Donalda Tuska do kraju.
Większość obywateli RP przed świętami prawdopodobnie patrzy na konflikt medialno-polityczny jak na awanturę odbywającą się hen, gdzieś tam, na szczytach władzy. Jak można zareagować, skoro niemal w tym samym czasie poczytny antypisowski publicysta deklaruje na Twitterze, że w parlamencie „trwa zamach stanu”, zaś Mariusz Błaszczak twierdzi, że opozycja dopuściła się „próby przejęcia władzy”? Pozostaje zagadką, jaki związek z rzeczywistością mają oba te stwierdzenia.
Milczenie na temat braku realnego lidera opozycji należy wiązać z syndromem nowych szat cesarza, czyli zachowywaniem milczenia dla dobra sprawy. Może to fatalnie skończyć się w kluczowym momencie kampanii wyborczej. | Jarosław Kuisz, Karolina Wigura
Wszyscy nazywają się „obrońcami demokracji”. Każdy „walczy z komuną”. Wzajemną pogardę tylko wzmacnia chęć upokorzenia przeciwnika i jego wyeliminowania, które pojawiają się zamiast próby poszukiwania kompromisu i dobra wspólnego. Absurdalne dyskusje dotyczą tego, kto „stoi tam, gdzie było ZOMO”, lub tego, czy mamy dziś do czynienia z powtórką stanu wojennego. Tymczasem spory pomiędzy zwolennikami ściślejszych związków z Unią Europejską a entuzjastami zamykania się w granicach państwa narodowego można cofnąć aż do XVIII w., gdy spierali się zwolennicy reform oświeceniowych i sarmaci spod znaku konfederacji barskiej.
Dla wielu zabrzmi to jak herezja – ale jeśli istnieje jakikolwiek język, który mógłby pogodzić narrację o postkomunistycznej Polsce, to jest to język liberalny. Przed laty Maciej Janowski wykazał, iż korzeni liberalnych tradycji polskich można poszukiwać w XVIII stuleciu. W XXI w. zaś tylko ten język jest w stanie odpowiedzieć na wyzwanie, jakim stała się pokusa naruszania praworządności w postkomunistycznym polskim państwie prawa. Trzeba przy tym przypominać, że liberalno-demokratyczne wartości są tak samo częścią polskiego dziedzictwa, jak kolektywne wartości narodowo-katolickie. „Podróż do Ciemnogrodu” Stanisław Potocki opublikował w 1820 r.!
Trudno oprzeć się wrażeniu, że nie tyle „walczymy z PRL-em” (co za absurd!), ile powracamy do polityczno-prawnych kodów kulturowych polskości. | Jarosław Kuisz, Karolina Wigura
Co więcej, wady polskiego liberalizmu po 1989 r. są niejednokrotnie tylko wytworem polemistów, rozprawą krytyków z nieistniejącym nad Wisłą przeciwnikiem. Liberalizm nie jest ekonomizmem. I, jak przypominają klasycy i o czym pisaliśmy na naszych łamach, nie prowadzi do wydumanej atomizacji społeczeństwa, skoro tolerancja religijna, wolność słowa, rządy przedstawicielskie czy gospodarka rynkowa nie są możliwe bez gęstej sieci stosunków społecznych. Zaufanie do bliźnich to dodatkowy, trudny warunek.
Przyglądając się sporom, które w imię szczytnych haseł prowadzi PiS z opozycją, trudno oprzeć się wrażeniu, że nie tyle „walczymy z PRL-em” (co za absurd!), ile powracamy do polityczno-prawnych kodów kulturowych polskości. Ostrego sporu, który prowadzimy tak, jakby na zewnątrz nie istniał świat i geopolityka. To nadal, jak w początkach II RP, perwersyjna „radość z odzyskanego śmietnika” (Juliusz Kaden-Bandrowski).
Można bowiem zniszczyć Trybunał Konstytucyjny, zdemolować instytucje państwowe, w imię powołania „lepszych” i „bardziej polskich” – szczególnie tych, których nikt nie widział. Można wierzyć, że rodak o odmiennych poglądach politycznych to nie człowiek, ale zło wcielone. Można nie wierzyć, że reformy osadza się na trwałe wyłącznie w drodze konsensusu. Można też nie wierzyć, że podwyższanie standardów polskiej kultury politycznej czy dawanie przykładu młodym Polakom ma znaczenie.
To wszystko jednak nieprawda. Albowiem druga strona sporu nie jest „mniej polska” od nas. Być może bez zrozumienia tej prostej prawdy jako Polacy nie będziemy potrafili uczynić kolejnego kroku naprzód.
* Ikona wpisu: fot. Alexas Fotos. Źródło: Pixabay.com (CC 0).