Ludzie-na-drzewach-yanagihara_okladka

„Małe życie” Hanyi Yanagihary zrobiło w Polsce furorę. Podobno sprzedało się u nas więcej egzemplarzy tej powieści niż w USA. Czyżby syndrom Whartona-Coelho-Carrolla? Nie, raczej syndrom Cortázara, sądząc po zaszeregowaniu „Małego życia” w klasowej hierarchii literatury. Zresztą przecież nie tylko Polacy zapalają się w ten sposób. Kiedyś zdumienie wzbudzała miłość Japończyków do Roberta Musila i Martina Heideggera. Naród ten uwielbia również Teklę Bądarzewską oraz Fryderyka Chopina. Niezbadane są ścieżki zaczytań, zasłuchań i przywidzeń.

Recenzenci polscy i amerykańscy – z nielicznymi wyjątkami – pisali o „Małym życiu” w superlatywach; ci drudzy nieco bardziej szczegółowo, pewnie dlatego że dostają lepszą wierszówkę. Pewien rodzimy krytyk – jeden ze wspomnianych wyjątków – zauważył natomiast, że główny bohater tej powieści swoimi losami przypomina skrzyżowanie Hioba z piorunochronem. Niżej podpisany sądzi z kolei, że gdyby Dostojewski żył dzisiaj, mógłby napisać coś w rodzaju „Małego życia”. Wbrew pozorom to wcale nie są sądy przeciwstawne. „Małe życie” zmuszało czytelników do formułowania skrajnych opinii. I zapewne na fali tej ekscytacji wydawca polski zdecydował się wypuścić na rynek pierwszą powieść Yanagihary, która w USA miała nie gorszą prasę niż druga.

engelking (1)

Zamysł debiutującej autorki był ambitny. Rama strukturalna „Ludzi na drzewach” przejęta została z „Doktora Faustusa”. Pisarka skonstruowała fabułę w oparciu o układ mistrz-akolita. Jak pamiętamy, Tomasz Mann opowiedział życie Adriana Leverkühna, człowieka słabo spełniającego społeczne kryteria „normalności”, poprzez umysł jego wiernego przyjaciela, prostolinijnego i poczciwego Serenusa Zeitbloma. Dzięki temu mógł zrelacjonować transgresyjną osobowość Leverkühna omownie, nie wprost i półsłówkami, właśnie tak, jak mógłby to uczynić przeciętny człowiek, który próbuje uczciwie, ale i „przyzwoicie” opowiedzieć o kimś, czyje życie nie było ani przeciętne, ani „przyzwoite”. Yanagihara, zachowując podstawową oś relacji, zmieniła jej kierunek w tekście. Odpowiednik Zeitbloma, dr Ronald Kubodera, nie opowiada o życiu prof. A. Nortona Periny własnymi słowami, lecz komentuje jego pamiętnik. Schemat z „Faustusa” łączy się tu z odświeżonym chwytem w stylu borgesowskim – komentarz akolity ma postać przypisów do tekstu mistrza, zawierających precyzyjne referencje bibliograficzne do nieistniejących książek i czasopism. Błąd w spisie treści polskiego przekładu (część piąta ma tytuł „Zwycięzca”, podczas gdy w tekście brzmi on „Pierwsze dziecko”, a „Zwycięzca” wyraźnie odnosi się do tytułu części następnej: „Victor”) dodaje uroku tej staromodnej już dziś grze tekstowej. Ale to jest garnirunek. Przejdźmy do dań głównych.

Powieść wydaną w roku 2013 ogłaszano jako fabularyzowaną biografię Daniela Carletona Gajduska (1923–2008), współodkrywcy prionów – a ściślej, czynnika powodującego choroby kuru, Creutzfeldta-Jacoba i szalonych krów, który potem zidentyfikowano jako priony – uhonorowanego Nagrodą Nobla z fizjologii i medycyny w 1976 r., a dwadzieścia lat później prawomocnie skazanego za pedofilię. Po odsiedzeniu wyroku (niskiego wskutek ugody sądowej) Gajdusek wyjechał z USA do Norwegii i dokonał żywota za kołem polarnym, spisując pamiętniki. Lecz to skojarzenie było raczej boosterem mającym zwiększyć sprzedaż. W „Ludziach na drzewach” nie ma drastycznych scen, których tak wiele znalazło się kilka lat później w „Małym życiu”, jak gdyby autorka nabrała odwagi po wstępnym rozbiegu i dała upust swoim specyficznym fascynacjom. Strach pomyśleć, co znajdziemy w jej trzeciej powieści, w której, jeśli nie zmieni kierunku, będzie musiała przebić ścianę, do której doszła w „Małym życiu”.

Niektóre cechy i fakty z życia Abrahama Nortona Periny są takie same, jak u Gajduska; główna zbieżność to sprowadzenie kilkudziesięciorga dzieci z wysp pacyficznych do USA, ponoszenie kosztów ich życia aż do dorosłości oraz oskarżenie przez jedno z nich, gdy było już dorosłym człowiekiem, o molestowanie. Lecz postać ta ma w sobie także coś z Bronisława Malinowskiego, Clifforda Geertza i innych tytanów pracy terenowej w antropologii, a jeśli chodzi o „pedofilię w tropikach”, bohatera „Ludzi na drzewach” można porównać do Arthura C. Clarke’a. Perina jest ponadto wymodelowany również na wzór Adriana Leverkühna – jako człowiek o wybitnych zdolnościach i zasługach, podziwiany przez otoczenie, lecz zarazem skonfliktowany z nim, mający jednoznacznie negatywną opinię o swoich bliźnich i zupełnie samotny w życiu pozazawodowym. Sprzeczność ostatniej cechy z informacją o gromadzie przybranych dzieci jest pozorna. Yanagihara starannie i szczegółowo maluje osamotnienie swojego bohatera wśród tej czeredy. W „Ludziach na drzewach” nie ma ani jednej postaci, która mogłaby wywołać żywszą sympatię czytelnika i pod tym względem Yanagihara zbliża się do pisarza dziś nieco zapomnianego, choć należącego do pierwszej ligi w prozie ubiegłego wieku – do Australijczyka Patricka White’a, którego powieści przedstawiają ludzi szczelnie pozamykanych przed sobą nawzajem i przeważnie doświadczających życia jako wyzwania nużącego swoim ciężarem.

majewski1

No ładnie. Felietonista udowodnił, że coś wie. Ale o czym właściwie jest ta powieść? Najzwięźlej można powiedzieć – o doświadczaniu obcości. Chodzi o obcość w jej zdroworozsądkowej odmianie – obcość dalekiej egzotycznej kultury odkrywanej i badanej przez antropologa-etnografa, która jednak w swoich konsekwencjach dotyka wszystkich sfer egzystencji tych, którzy się z nią zetknęli.

Perina jako młody człowiek przypadkiem wchodzi w skład ekspedycji antropologicznej na mały archipelag pacyficzny. Okazuje się, że na jednej z wysp przebywają ludzie dotknięci ciężką demencją, którzy wzbudzają zabobonny lęk w pozostałych tubylcach. W systemie wierzeń tej społeczności naczelną rolę odgrywa święty żółw. Okazuje się, że wszyscy jej członkowie, którzy dożywają sześćdziesięciu lat, rytualnie spożywają mięso gatunku żółwia żyjącego endemicznie na wyspie, wskutek czego osiągają fizyczną nieśmiertelność, ale ich umysły nie przestają się starzeć. (Uwaga – nie ma tu spoilera, bo większa część tych informacji podana jest już na wstępie powieści). Perina po ogłoszeniu odkrycia o wpływie żółwiego mięsa na ustrój ludzkiego organizmu zyskuje światową sławę i Nagrodę Nobla. Niejako przy okazji odkrywa też rite de passage tubylców, który polega na zbiorowym gwałcie. To odkrycie jest praprzyczyną jego przyszłych problemów.

W tak streszczonej fabule mieści się wiele pobocznych wątków i szczegółów decydujących o wartości „Ludzi na drzewach”. Po pierwsze, opisany jest w tej powieści proces docierania do obcych w całym jego znoju i męce, w ciągłych trudnościach z porozumieniem i zrozumieniem, w ciągłej niepewności, czy się zrozumiało i czy zostało się zrozumianym. To znakomita lektura dla osób sądzących, że antropologia terenowa polega na spontanicznym okazywaniu sobie sympatii przez badaczy i badanych czy na samorzutnie działającej empatii między nimi. W zapisach z pracy w terenie, jakie pozostawili po sobie twórcy nowoczesnej antropologii, nierzadkie są uwagi o wyczerpaniu psychicznym i fizycznym, o niechęci, a nawet nienawiści do badanych plemion, o poczuciu rezygnacji i beznadziejności.

Po drugie, mamy tu wątek faustyczny, obietnicę nieśmiertelności. Ale nie ma ani kuszącego Mefistofelesa, ani realizacji obietnicy, choćby na jakiś czas, ponieważ źródłem nieśmiertelności jest ślepy proces organiczny, a ceną za jej ewentualne osiągnięcie – kompletne zidiocenie. Zamiast górnolotnych diatryb o imponderabiliach rodem z Goethego i Manna, Yanagihara serwuje nam więc mało budującą relację o tym, jak koledzy Periny reagowali na jego doniesienia. Jego prawzór, Carleton Gajdusek, zauważył, że choroba kuru, trapiąca endemicznie pewne plemię na Nowej Gwinei, ma związek z rytualnym kanibalizmem. Członkowie tego plemienia spożywali mianowicie mózgi swoich zmarłych krewnych, przyjmując razem z ich materią czynnik chorobotwórczy. Za takie tezy niszczył go William Arens, autor usiłujący za wszelką cenę dowieść, że „kanibalizm dzikich” jest złowrogim mitem białych ludzi niemającym w ogóle pokrycia w rzeczywistości. Skądinąd w książce „Mit ludożercy. Antropologia i antropofagia” (1979, przekład polski 2010) Arens opisał szczegółowo badania Gajduska, a nawet korespondował z nim przy pracy nad nią; książkę tę Yanagihara na pewno miała na biurku, pisząc „Ludzi na drzewach”. To dobry przykład nietwórczych dyskusji, jakie prowadzą ze sobą badacze.

majewski2

W „Ludziach na drzewach” uprawianie nauki jest poszukiwaniem bez gwarancji dotarcia do celu, ponieważ nie wiadomo, co ma być tym celem i jakie skutki przyniesie jego osiągnięcie. Dla każdego człowieka o względnie otwartym umyśle zatrudnionego w instytucjach naukowo-badawczych lub uniwersyteckich największym koszmarem w pracy zawodowej są osoby przeświadczone o posiadaniu Prawdy, osoby, dla których „nauka” nie polega na poszukiwaniu ukrytych cech rzeczywistości, lecz na dopasowywaniu jej cech jawnych do schematów poznawczych wdrukowanych do mózgów tych osób; schematów zazwyczaj niezbyt skomplikowanych. Poziom pewności siebie jest u nich z reguły odwrotnie proporcjonalny do rangi ich osiągnięć. Niezawodnym sposobem wprawienia ich we wściekłość jest przedstawienie im pomysłu niemieszczącego się w tych schematach. Tak zwany postęp w nauce nie jest rezultatem harmonijnej współpracy społeczności uczonych. W to, że tak jest, wierzą tylko młodzi entuzjaści albo ludzie znający naukę z doniesień w mediach. Jest on głównie wynikiem walki prowadzonej przez tych, którzy mają nowe pomysły, z tymi, którzy ich nie mają. I również o tym opowiada Yanagihara.

Wreszcie – opowiada o losach społeczności „odkrytej”, o jej upadku i degeneracji pod wpływem narastającej obecności odkrywców i idących ich tropami eksploratorów. Rewelacja z 2000 r. – „Białe zęby” Zadie Smith – była powieścią pisaną pod teorię postkolonialną w jej, by tak rzec, poprawnym politycznie wydaniu. „Ludzie na drzewach” to powieść napisana pod klasyczną antropologię, ale już po jej samokrytyce metodologicznej i etycznej, po której stało się jasne, że za białymi ludźmi przemoc i destrukcja idą nawet wtedy, kiedy pojawiają się w celach czysto poznawczych.

W epigrafie „Ludzi na drzewach” widnieje znacząco zniekształcony cytat z Goethego ze sławną frazą Lust zu fabulieren. Yanagiharę cechuje nie tylko Lust, ale i Kunst, co nie zawsze idzie w parze. Leży bowiem w księgarniach sporo towaru, którego producenci dysponują tylko tym pierwszym. Autorka ma zdolność, której nie można nauczyć się na kursie creative writing – potrafi stworzyć słowami rzeczywistość, w której czytelnik może się pogrążyć, i to nie bezmyślnie. Tym różni się od niektórych modnych obecnie pisarzy, którzy znakomicie opanowali techniki narracyjne, ale nie mają przy ich użyciu nic ciekawego do powiedzenia.

W tej powieści – jeśli czyta się ją uważnie i zna się „Małe życie” – można dostrzec wiele dyskretnych niepokojących szczegółów proszących się o interpretację psychoanalityczną. To, jak bohater widzi różne elementy dzikiej tropikalnej przyrody, jakimi metaforami je opisuje, albo wprowadzanie osobliwych detali medycznych, takich jak lithopedion, daje do myślenia. Wiele znaczy dobór zdjęć na okładkach. W polskim wydaniu „Ludzi na drzewach” użyto zdjęcia tego samego autora, którego inna fotografia widnieje na amerykańskim pierwodruku „Małego życia”. Nie będziemy się jednak niczego dogrzebywali. To, co autorka powiedziała czytelnikowi otwartym tekstem, wystarczy, aby zrozumiał on, że będąc człowiekiem, należy się przyzwyczajać do goryczy. Oraz, co jeszcze ważniejsze, że nigdy – ani w dżungli, ani we własnej dzielnicy – nie można być pewnym, jak wygląda świat za naszymi plecami.

 

Książka:

Hanya Yanagihara, „Ludzie na drzewach”, przeł. Jolanta Kozak, wyd. W.A.B, Warszawa MMXVII [2017].