Adam Puchejda: Z badań socjologicznych wynika, że coraz częściej żyjemy w pojedynkę. Dla jednych samotność to decyzja, dla innych – choroba. Czy naprawdę można być samotnym z wyboru?
Zofia Milska-Wrzosińska: Z perspektywy psychoterapeuty samotność to doświadczenie braku poczucia przynależności i to niezależnie od tego, czy realnie ktoś jest obecny, czy nie. Samotność nacechowana jest może nie zawsze jednoznacznie negatywnie, ale tęsknie i melancholijnie. Człowiek samotny to nie jest ktoś, kto świetnie się czuje sam ze sobą, organizuje sobie czas i korzysta z tego, że nie musi się nikim zajmować. To ktoś, kto z powodu doświadczanego braku innych ludzi sam czuje się wybrakowany.
Mamy w Polsce 5 mln jednoosobowych gospodarstw domowych. Ci ludzie niekoniecznie są więc samotni?
Kluczowy jest sposób przeżywania swojej sytuacji. Dziś ludzie kontaktują się na różne sposoby ze światem. Można mieszkać samemu i mieć niewiele realnych znajomości, ale nie czuć się samotnym. Samotność to doświadczenie subiektywne – czuję deficyt obecności lub nie. Kiedyś rozmawiałam z informatykiem, o którym ktoś mógłby powiedzieć, że był bardzo samotny. Nie był w związku, rodzinę miał daleko i nie utrzymywał z nią kontaktu. Mówił, że wieczory spędza w pracy lub w kinie. Dopytałam go o te wypady do kina. Okazało się, że grono przyjaciół informatyków umawia się na daną godzinę, każdy siedzi u siebie w domu i oglądają ten sam film w tym samym momencie. Czy ten człowiek był samotny? Nie czuł się tak. Stworzył sobie formułę kontaktu, która dla niego była bezpieczna i dawała poczucie przynależności.
Jak to się więc dzieje, że ktoś staje się samotny lub zaczyna czuć się samotny? To kwestia brak kontroli nad własnymi emocjami, efekt urazu?
Zdaniem wielu psychologów, psychoterapeutów i neuronaukowców człowiek z natury dąży do relacji, bez nich nie umie przeżyć. Małe dziecko uśmiecha się lub płacze po to, by utrzymać relację, bez której nie przetrwa. Ta potrzeba drugiego człowieka pozostaje na całe życie, tylko na różnych jego etapach różnie wygląda. Teoretycznie przechodzimy w swoim rozwoju od etapu dziecięcej zależności do etapu dojrzałej wzajemności, tyle że czasami dorosły człowiek psychicznie pozostaje na etapie tej dziecięcej zależności, nie potrafi zbudować dorosłej relacji i np. gdy nie ma ciągłej opieki, towarzyszenia – czuje się samotny.
Wbrew pozorom dziś – mimo kultu singla – znacznie więcej ludzi niż kiedyś łączy się w pary i zawiera małżeństwa, także w bardzo młodym wieku. Tyle że te związki są mniej trwałe, a to powoduje znów problemy z samotnością. | Zofia Milska-Wrzosińska
Mam kłopoty, nie mam drugiego człowieka w pobliżu i popadam w samotność?
Tak. Na przykład kobieta może reagować atakiem paniki, gdy mąż wyjeżdża w delegację, bo przeżywa kontakt z bliskim człowiekiem jako warunek przetrwania. Możemy mieć do czynienia z pewnego rodzaju niedojrzałością relacyjną, np. ktoś chce, by się nim zajmowano, by dbano o jego dobre samopoczucie, zaczyna chorować, gdy tego nie ma – druga osoba koi podstawowy lęk egzystencjalny, z którym nie umiemy sobie sami poradzić.
Paradoksalnie optymalnym stanem jest więc, gdy ludzie czują się bezpieczni sami ze sobą? Wychodzą z rodziny jako jednostki dojrzałe, które nie wchodzą w nowe relacje oparte na różnego rodzaju niebezpiecznych zależnościach?
To jest właśnie przejście od dziecięcej zależności – bez niego lub niej umrę, nie poradzę sobie, bo przecież jestem tylko bezradnym dzieckiem – do dojrzałej wzajemności na zasadzie: jestem w stanie być z kimś w relacji, obydwoje podtrzymujemy się na naszej drodze przez życie, ale każde z nas przetrwa bez drugiego. Aby tak się stało, człowiek powinien przejść proces, który psychoterapeuci nazywają żargonowo „separacją od rodziny pochodzenia”. Nie oznacza to oczywiście zerwania kontaktów, tylko zbudowanie relacji bardziej partnerskiej. Inni ludzie nie muszą się mną zajmować, a ja nie muszę rezygnować ze swojego życia – nie jest tak, że boję się wyjechać z mojego miasteczka, bo wtedy pijany ojciec w końcu zabije matkę, bo matka uparcie nie odchodzi od swojego kata. Nie konstruuję mojego życia tak, by zadowolić rodziców (czasem od dawna nieżyjących). Wiem, że jestem kimś odrębnym od moich rodziców, tak jak i od innych ważnych osób w moim życiu. Ale jednocześnie te osoby są nam emocjonalnie bardzo potrzebne, jak i my im. Ludzie potrzebują relacji po to, by pełnić wobec siebie rozmaite funkcje psychologiczne. Nie tylko wsparcia i bycia z kimś, kiedy jest ciężko, ale także innych doznań, np. wzajemnego odzwierciedlania, pamiętania wspólnej przeszłości, reagowania na nasze stany emocjonalne, możliwości identyfikacji z grupą. Te doznania są nam potrzebne do końca życia, dlatego większość z nas jednak żyje z ludźmi, choć bywa to uciążliwe.
Dlaczego zatem samotność pojawia się także w związkach? One powinny być immunizowane na poczucie samotności. Powinny wręcz być szczepionką na samotność.
Samotnych ludzi żyjących w związku jest dużo dlatego, że po pierwsze: część naszych potrzeb nie jest zaspokojona, bo mają charakter wczesnodziecięcy, czyli w dorosłym życiu niemożliwy do zaspokojenia, albo wybór partnera był jednak jakoś chybiony, opierał sie raczej na naszych fantazjach lub tzw. przymusie powtarzania – wyborze osoby przypominającej pod jakimś względem wcześniejszych ważnych dla nas ludzi. Wreszcie, w dzisiejszych czasach para – jako pewna struktura społeczna – jest bardziej obciążona oczekiwaniami obojga, ma znacznie więcej zadań psychologicznych do spełnienia, niż to było choćby sto lat temu. Dzieje się tak z rozmaitych powodów. Taki najprostszy to znacznie większa mobilność społeczna, co oznacza, że ludzie często są bardzo daleko od swoich pierwotnych układów odniesienia. Rodzina, miejscowość, z której się wywodzą, wartości z tym związane. Dwie osoby w parze muszą dla siebie wzajemnie pełnić funkcje, jakie wcześniej pełniło duże środowisko. W rodzinie wielopokoleniowej było dużo wymiany i kontaktu rozłożonego na wiele osób. Innymi słowy, dziś oczekiwania i energia psychiczna są kierowane przede wszystkim na partnera, małżonka czy na związek jako taki. A związek nie zawsze jest w stanie to udźwignąć.
Z badań wynika, że ludzie, którzy żyją w związkach, mają wokół siebie sieć wsparcia, są mniej narażeni na problemy związane z samotnością. Zwłaszcza mężczyźni radzą sobie dużo lepiej (również zdrowotnie), gdy pozostają w związku. | Zofia Milska-Wrzosińska
Jest więc więcej wyzwań i więcej oczekiwań?
Tak. W Polsce może nie jest jeszcze to tak bardzo widoczne, ale już np. w Stanach Zjednoczonych średnia liczba przeprowadzek w ciągu życia to prawie 18. A każda zmiana miejsca zamieszkania to strata dotychczasowych układów odniesienia, wsparcia itd. Im człowiek starszy, tym trudniej się zbliża i zaprzyjaźnia, dlatego też przyjaźnie z podwórka czy szkoły są takie cenne. Chodzi także o poczucie tożsamości. Kiedyś związek oznaczał też zakorzenienie w rodzinie, strukturze społecznej, geografii. Dziś żyjemy często w złudzeniu, że możemy sobie na bardzo wiele pozwolić, że nasze wybory są właściwie nieograniczone. Wbrew pozorom dziś – mimo kultu singla – znacznie więcej ludzi niż kiedyś łączy się w pary i zawiera małżeństwa, także w bardzo młodym wieku. Tyle że te związki są mniej trwałe, a to powoduje znów problemy z samotnością.
A jakie są psychologiczne konsekwencje nieradzenia sobie z samotnością?
Często doświadcza się wtedy lęku, przerażenia, na ogół też poczucia gorszości („widać jestem jakimś wybrakowanym egzemplarzem, nikt ze mną nie wytrzymuje, nikomu na mnie nie zależy”). Wiąże się tym też wyraźne obniżenie nastroju. Wtedy idziemy w stronę udepresyjnienia.
Czy jest różnica między chroniczną samotnością a depresją?
To są pojęcia z różnych porządków. Depresja jest określeniem klinicznym to znaczy, że można ją opisać, zdiagnozować, kiedy spełnione są pewne kryteria, prawie jak z nadciśnieniem. Samotność określa pewien subiektywny stan, który nie jest jednostką chorobową. Powiedziałabym, że są to zbiory krzyżujące się. Można czuć się samotnym i mieć depresję, można czuć się samotnym i nie mieć depresji. Można też mieć depresję, nie czując się samotnie, tylko np. beznadziejnie („co z tego, że mam ludzi wokół siebie, skoro oni na pewno długo ze mną nie wytrzymają”). Część obrazu klinicznego depresji to tzw. czarna triada depresyjna: jestem nic nie warta, świat jest nic nie wart, a przyszłość będzie okropna.
W Polsce prowadzone było tylko jedno badanie przesiewowe zaburzeń psychicznych, a jedną z wyróżnionych grup zaburzeń była depresja. Czy samotność sprzyja depresji?
Może tak być, ale trudno uznać, że ludzie zaczynają chorować na depresję, ponieważ byli długo samotni. Z badań wynika, że ludzie, którzy żyją w związkach, mają wokół siebie sieć wsparcia, są mniej narażeni na problemy związane z samotnością. Zwłaszcza mężczyźni radzą sobie dużo lepiej (również zdrowotnie), gdy pozostają w związku. Ludzie, którzy pozostają w miarę bliskich i stabilnych relacjach, żyją dłużej, a ci, którzy są społecznie wyizolowani, zaczynają chorować i wcześniej umierają. Z pewnością istnieje tu korelacja. Ale nie taka, że każda osoba, która żyje samotnie, musi czuć się samotnie.
Jeśli samotność jest często pewną patologią związku lub jego braku, to znaczy, że można ją niwelować poprzez pomoc związkom, wspólne przepracowywanie problemów?
Tak, choć to trudne, bo często dostrzegamy jakiś patologiczny schemat funkcjonujący w naszej parze dopiero, gdy jest on już bardzo utrwalony, a do tego na ogół winę widzimy w drugiej osobie. Wiele par szuka pomocy bardzo późno, by nie powiedzieć: za późno. Ludzie często nie zauważają lub nie chcą zauważać problemów, uciekają przed odpowiedzialnością, przerzucają ją na zewnątrz lub są bardzo defensywni, bronią się przed zmianą, bo się jej obawiają, wolą dobrze już znane wzorce niż ryzyko próbowania czegoś nowego. Próbowania w tym samym związku, dodajmy, bo próbowanie w kolejnym wydaje się atrakcyjne. Tyle że często nowy związek okazuje się w jakimś bolesnym sensie podobny do starego.
A jak uchronić się przed samotnością w życiu codziennym? Kiedy ktoś już jest samotny, to czuje się gorszy, boi się nawiązywać nowe kontakty, a to wpędza go w jeszcze większą samotność. Jak taka osoba może sobie pomóc? Może przecież skończyć tragicznie, popaść w depresję, a nawet – popełnić samobójstwo.
Żyjemy w czasach, w których techniczne uniknięcie samotności jest dość łatwe. Jeśli ktoś nie chce być samotny, to nie będzie. Mamy media społecznościowe. Co prawda dyskutuje się na temat tego, na ile one zwiększają lub zmniejszają samotność. Były badania, z których wynika, że osoby, które spędzały 3 godziny dziennie w mediach społecznościowych, czuły się bardziej samotne niż te, które robiły to krócej. Ale wiemy też, że dzięki mediom ludzie mają więcej możliwych kanałów kontaktu, a to przekłada się na wyższą jakość ich życia. Można krok po kroku zacząć się komunikować, coś zaproponować, na coś zareagować, zapisać się do grupy, która spotyka się w realnym świecie. Po drugie, poczucie samotności wyraźnie się zmniejsza, kiedy pomaga się innym. A na pomaganie innym zapotrzebowanie jest olbrzymie.
Jakiego rodzaju pomoc ma pani na myśli?
Nie chodzi o wysłuchanie koleżanki z pracy, którą po raz kolejny bije mąż. Myślę o rzeczach bardziej harcerskich – pomocy w nauce dzieciakom z „trudnych” dzielnic, czy choćby zaniesienia zakupów sąsiadce. O wychodzenie naprzeciw ludziom, którzy w jakiś sposób sobie nie radzą. Poczucie samotności się zmniejszy, choćby dlatego, że zobaczymy wdzięczność w oczach tych, którym pomagamy. Mamy na to nawet potwierdzenia naukowe. Z badań dr Dawn Carr z Uniwersytetu Stanowego Florydy wynika, że pomaganie innym (np. w formie wolontariatu) co najmniej przez 2 godziny tygodniowo skutecznie zmniejsza poczucie samotności. Są tysiące sposobów. Ale niektórzy nie chcą (pewnie sami powiedzieliby raczej, że nie mogą) z nich korzystać i to jest właśnie problem.
Co mogę zrobić, jeśli tak reaguję?
Mogę przyjrzeć się temu, dlaczego nic nie chcę zmieniać, dlaczego odbieram sobie nadzieję na zmianę. Np. dlaczego przekreślam sensowność każdej propozycji, którą niesie życie – na przykład uważam większość ludzi za bezmyślnych durniów albo prognozuję, że każda grupa mnie odrzuci, więc nie ma co próbować. Jeśli ktoś tkwi w takim poczuciu i mu z tym źle, to problem nie jest w otaczającym świecie, tylko w blokadzie, którą człowiek sobie sam założył. Jeśli taka osoba nie przyjrzy się tej blokadzie i nie uzna jej istnienia w sobie, a także własnego w tym względzie autorstwa, to nic nie da się z tym zrobić. Ewentualnie można iść do psychoterapeuty. Chociaż jako psychoterapeutka wiem, że wiele dylematów życiowych można rozwiązać bez psychoterapii, jeżeli jest się tylko gotowym uczciwie sobie przyjrzeć.
Współpraca: Jagoda Grondecka, Natalia Woszczyk.