Karpowicz_Milosc_okladka

W „Newsweeku” przeczytałam, że Wydawnictwo Literackie planowało wydać najnowszą powieść Ignacego Karpowicza bez wcześniejszych zapowiedzi. Niespodzianka niespodzianką, ale biznes musi się kręcić – w opublikowanym 21 listopada czasopiśmie „Książki. Magazyn do czytania” zapowiadana na 23 listopada powieść „Miłość” Ignacego Karpowicza okrzyknięta została jedną z 10 książek roku! W wewnętrznym rankingu redaktorów „Książek” zajęła piąte miejsce i opatrzona została następującym komentarzem Pawła Goźlińskiego: „Ta powieść i jej obecność w naszym rankingu nie uniknie plotkarskiego tła, więc od razu wyjaśnijmy: bliscy autorów nie mają wpływu na obecność ich dzieł w naszej dziesiątce”. No i zaczęło się! Fejsbuk oszalał!

Zapewne redaktorowi Goźlińskiemu chodziło o to, iż Ignacy Karpowicz jest partnerem życiowym jednego z redaktorów „Książek” (o czym opinia publiczna wie mniej więcej od września 2014 roku – nihil novi sub sole), nie wspomniał jednak o znacznie ważniejszym fakcie – mianowicie o tym, że prócz związków natury romantycznej Ignacy Karpowicz ma z redakcją „Książek” również relację stricte zawodową: przeprowadza wywiady z pisarzami tudzież pisze teksty do prawie każdego numeru. Tak więc problem mamy podwójny: redakcja promuje książkę stałego współpracownika, co więcej – współpracownik ten żyje w związku z jednym z członków redakcji.

Ktoś zapyta – a czemu nie? Dlaczego nie promować „swoich”? Nie no, można, oczywiście – paragrafu na takie grzeszki nie ma. Ale czy trzeba? Od czasu do czasu pochłania mnie nawet ta kwestia, bo sama pozostaję w związku z poetą, który w toku naszego małżeństwa za trzy napisane w tym czasie książki otrzymał trzy ważne nagrody literackie. Jest więc bezsprzecznie sprawnym poetą, a przynajmniej dostrzeżonym czy nawet docenionym. Jestem z niego dumna i lubię o nim mówić (raz to nawet zrobiłam dla magazynu „Książki”), lecz mino to nie lansuję jego nominowanych i czasem nagradzanych książek w podsumowaniach czynionych na końcu roku dla tej czy innej redakcji – nie robię tego, bo osobiście uważam poezję mojego męża za wybitną, ergo świetnie obywającą się bez mojego głosu i wstawiennictwa. Być może koledzy Karpowicza nie do końca wierzą w jego prozę? Jeśli tak, to niepotrzebnie – Ignacy Karpowicz jest bardzo dobrym pisarzem. Poza tym Wydawnictwo Literackie, w którym od lat wydaje, ma całkiem sprawnych ludzi od promocji oraz sprzedaży.

Na początek wyjaśnię, że sympatyzuję z redakcją „Książek” (znaczną jej część znam nawet osobiście, zresztą mój mąż pisze dlań teksty do niemalże każdego numeru) i, co ważniejsze, uwielbiam kilka powieści Ignacego Karpowicza. Mierzi mnie jednak nachalna promocja „Miłości” w „Książkach” z dwóch powodów. Po pierwsze, jej kontrowersyjny charakter spycha na drugi plan temat książki, którym jest problem homofobii. Całym sercem jestem za pisarstwem Ignacego Karpowicza, jeszcze bardziej kibicuję każdemu działaniu, które mogłoby się realnie przyczynić do walki z dyskryminacją osób o orientacji homoseksualnej. Jednak to właśnie sam autor i zaprzyjaźniona z nim redakcja uniemożliwiają rzeczową rozmowę o samej książce tudzież zjawiskach w niej opisanych, koncentrując uwagę opinii publicznej na sprawach związanych z etyczną (lub nie) formą promocji książki. Po drugie, z przyczyn stricte merytorycznych: „Miłość” bowiem to niezbyt udana powieść. O gustach się nie dyskutuje – wiadomo. Lecz zestawienie tej książki z angażującym „Zgiełkiem czasu” Juliana Barnesa, arcydzielną „Pamięcią” Pétera Nádasa, unikatową „Instrukcją dla pań sprzątających” Lucii Berlin czy choćby arcyudanym debiutem książkowym Pawła Sołtysa („Mikrotyki”) wydaje mi się pomysłem niezbyt fortunnym. Tym bardziej że „Miłość” to, moim zdaniem, jedna z najsłabszych książek samego Karpowicza. To powieść w kilku miejscach pęknięta, a przy tym byle jak zszyta, kwestionująca samą siebie w najbardziej fundamentalnych sprawach. No właśnie – czy to w ogóle jest powieść?

Pusta retoryczność…

„Miłość” dzieli się na rozdziały „Piękno”, „Prawda” i „Dobro”, którym towarzyszą niezatytułowane (acz ponumerowane) części, stanowiące coś w rodzaju pamiętnika pisarza (pisarza będącego alter ego autora). „Piękno” jest najdłuższe (prawie 1/3 książki) i opowiada o skomplikowanych relacjach małżeńsko-miłosnych Jarosława Iwaszkiewicza. „Prawda” traktuje o „dystopijnej Polsce przyszłości”, w której niepodzielną władzę sprawuje partia Prawo i Swoboda, a „Dobro” to baśń o dwóch przyjaciołach, których rozdzielił ślepy sąd tudzież bezwzględnie pojęta sprawiedliwość. Część o pięknie odpowiada porządkowi historycznemu, część o prawdzie – futurologicznemu, cześć o dobru – uniwersalistycznemu, a wszystkie one chciałyby spotkać się jakimś cudem w niezatytułowanych rozdziałach, których bohaterami pozostają walczący ze skłonnością do samooszustwa pisarz-narrator i jego miłość – Zbyszek. Krótko mówiąc, Karpowicz szyje z czterech zupełnie różnych opowieści jedną powieść, a czyni to po to, by wyrazić tezę, iż homofobia, podobnie jak piękno, dobro, prawda i miłość, była („Piękno”), jest („Dobro”) i niestety będzie („Prawda”). Więcej nawet – sugeruje, że homofobia w swej iście bezwzględnej postaci dopiero nadchodzi. (Oby nie miał racji).

Owszem, „Piękno” i „Prawda” stanowią zaczątek dwóch całkiem ciekawych fabuł, jednakże pełen manieryzmów i pustej retoryczności język, jakim zostały napisane (raz podszywa się on pod mowę najbliższego otoczenia Jarosława Iwaszkiewicza, innym razem chciałby stanowić nowomowę porządku, który dopiero nadejdzie), odbiera całą „przyjemność tekstu” i redukuje ów tekst do li tylko parodii. Szkoda. Zwłaszcza że kilka miesięcy temu ukazały się opracowane przez Annę Król listy Iwaszkiewicza do Jerzego Błeszyńskiego („Wszystko jak chcesz”, Wilk&Król, 2017), które, stanowiąc oczywisty przypis i kontekst do rekonstruowanej przez Karpowicza historii miłosno-obyczajowej, natychmiast ją dekonstruują jako językowo niewydolną, nieprawdziwą, wręcz groteskową. Dość porównać frazy „Tabletki na psychiczne przypadłości Anny zawsze stanowiły drażliwy subdżekt. Małżonkowie starali się o tym nie rozmawiać dopóty, dopóki Jarosław żywił przekonanie, iż Anna łykała je jak perliczka ziarno” do dowolnej stroniczki z „Wszystko jak chcesz”, by zdać sobie sprawę z infantylności, anachroniczności i manieryczności języka „Miłości”. Z kolei w „Prawdzie” przedmioty i zjawiska nazywają się inaczej niż współcześnie (np. na e-book mówi się w państwie rządzonym przez Prawo i Swobodę „książkoplik”, a na Bibliotekę Narodową – „Biblioteka Narodu”), choć nie bardzo wiadomo, co ma wynikać z tej zabawy w nadawanie rzeczom nowych imion. Nomenklatura to tylko element narracji – nie zastąpi jej przecież. A użyta w taki sposób – przekształca opowiadane o Albertynie i Mateuszu w publicystykę, doraźną rozrywkę, kiczowatą błyskotkę. Szkoda. Bo chciałabym wierzyć, że gdyby Karpowicz rozciągnął „Prawdę” w samodzielną powieść (tudzież wydał ją po prostu jako autonomiczne opowiadanie), mógłby za jej pomocą powiedzieć coś interesującego o rzeczywistości sterowanej przez Prawo i Swobodę – partię, która „wygrywała wybory, odkąd pamiętam, ponieważ ich oferta dla obywateli była bezkonkurencyjna i najdogodniejsza do akceptacji”.

„Dobro” to całkiem udana baśń, której bohaterowie płacą niemałą cenę za niefrasobliwe ferowanie wyroków. Przypowieść ta przypomina o odpowiedzialności za każde słowo, a przy tym najlepiej rezonuje z podzieloną na trzy porcje narracją pisaną w pierwszej osobie. Ta ostatnia jest, jak sądzę, dyskursem w dużej mierze autobiograficznym, opowiadającym o odkrywaniu w sobie nienormatywnej seksualności oraz zawiązywaniu pierwszej prawdziwej relacji miłosnej. Krótko mówiąc, pod numerami 2, 4 i 6 znajdują się zapiski relacjonujące walkę z chorobą, ból po stracie ojca i zakochanie alter ego pisarza we wzruszająco opisywanym Zbyszku:

„Po raz pierwszy zamykam za nim drzwi do mieszkania. Stoi na klatce i uśmiecha się do mnie. Patrzę w jego rozpromienioną twarz. Nikt nigdy nie patrzył na mnie tak, jak patrzy on. Mam wrażenie, że coś znowu się we mnie roztopiło, coś świetlistego i odurzającego. Boję się, że tego nie uniosę. Zamykam drzwi, przekręcam zamek i spoglądam przez wizjer. Stoi nadal, po czym macha ręką ku zamkniętym drzwiom. Wiem, że nie przyszło mu do głowy, że mógłbym patrzeć. Znika z mego pola widzenia. Zbiega schodami. Zobaczę go za miesiąc”.

…i kilka gramów powieściowego mięsa

Zapiski odkrywającego prawdziwą miłość pisarza to, moim zdaniem, najlepsze fragmenty powieści. Z tym że cząstki te, wzięte razem, to coś koło 63 stron – dużo jak na komentarz do trzech zatytułowanych opowieści, ale mało jak na samodzielną powieść. Pytanie tylko, czy warto było „marnować” te fragmenty do komentowania (a właściwie konrapunktowania) narracji o zupełnie innych czasach, innych ludziach i innych zdarzeniach? Żałuję, że Karpowicz nie zdecydował się na zintensyfikowanie narracji pierwszoosobowej i wydłużenie jej w niepotrzebującą już żadnych podpórek, gwarancji, ubezpieczeń powieść miłosno-obyczajową o jego pisarskim alter ego oraz uroczym Zbyszku. Tym bardziej że w niezatytułowanych ułomkach zdarzają się czasem prawdziwe perełki – na przykład taka:

„Staramy się być szczerzy względem siebie. Nie jest to wcale proste: w końcu przez lata nie byliśmy szczerzy przed samymi sobą. Uczymy się szczerości.

Nie mam natomiast pewności, czy powinien wierzyć w szczerość świata wokół, dlatego najzwyczajniej wierzę Zbyszkowi. Zawierzam mu siebie, ufam mu i kocham go. On mnie nie upuści na podłogę”.

Passusy o samooszustwie, autoiluzji, hipokryzji, zdradzie, kłamstwie, zaufaniu, prawdzie, szczerości (wobec siebie, partnera, rodziny, znajomych i nieznajomych) są, moim zdaniem, najdonioślejszymi fragmentami „Miłości”. Większość z nich znajduje się w rozdziałach pomostach, a więc w tych częściach, które próbują żenić, godzić, krzyżować perypetie postaci z „Piękna”, „Prawdy”, „Dobra” z losami pisarza i jego ukochanego Zbyszka:

„Kłamstwo główne zostało tak gorliwie i szeroko rozpracowane przez literaturę, psychologię i rozmaite nauki, że wstyd się do niego przyznawać. Kto nosi w sobie takie kłamstwo, wydaje się ułomny i tchórzliwy. Bo czego tu się bać? A taka jest natura tego kłamstwa – strach. I wstyd.

No, to teraz. Kłamstwo główne. Nie chciałem przyznać przed światem, że jestem homoseksualistą”.

I dalej:

„Mam problem z ciałem, a moje ciało ze mną. Niedługo stuknie nam obu czterdziestka. Przeszliśmy razem długą drogę, czasem nawet się lubiliśmy, zwykle na krótko i w szczególnych okolicznościach. […]

Nie ufałem mu. Mogło przytrzymać na kimś wzrok za długo albo kogoś za rękę. Mogło spiec raka albo stanąć okoniem. Nie ufałem ciału, dlatego nie chciałem, aby było dotykane. W każdej chwili, powtarzam, było gotowe do zdrady. Każda taka zdrada mogła skończyć się wyzwiskami, agresją fizyczną, a w najlepszym razie – plotkami, insynuacjami i heheszkami. Traktowałem moje ciało jako najbliższego wroga. Wroga, z którym spałem od małego. Ono z kolei odpowiadało podobnym brakiem zaufania i woli współpracy. Nie zamierzało stać na baczność, spięte. Ono miało swoje potrzeby, rozbieżne – tak sądziłem – z moimi. Ono chciało być dotykane, a przede wszystkim akceptowane. Nawet nie przez innych, tylko przeze mnie. Tego akurat nie umiałem mu dać.

Teraz wiem, że stałem się względem mego ciała taki, jakim względem mnie było otoczenie – homofobiczny. Nabawiłem się homofobii przez osmozę, której ogniska występują w środowisku wyzutym z empatii, za to nasączonym nieufnością i hipokryzją. Moja homofobianależała do innego rzędu, trudniejsza do wychwycenia i zdiagnozowania, daleka od prostackiego: «zakaz pedałowania». Te wszystkie: nie interesuje mnie, kto z kim sypia; a niech sobie żyją, choć to nienormalne; nie mam nic przeciwko temu, byle się nie afiszowali. No, właśnie. Nie sypiałem, sobie niech żyłem i też nie miałem nic przeciwko temu, z grubsza przynajmniej, bylem się nie afiszował. W stosunku do samego siebie byłem taki jak otoczenie. Pod osłoną nocy – dobrze; po wschodzie słońca lub w rozmowie – źle. Byłem homofobem w stosunku do siebie, powtarzam, choć o tym nie wiedziałem i oficjalnie nie miałem przeciwko gejom nic. Nic do powiedzenia, nic do zrobienia. Nic do podarowania”.

No właśnie.

Sekwencje numerowane – zarówno to, co mówi w nich ukochany Zbyszka (nazywany przez niego Psem), jak i to, co mówi sam Zbyszek – przypominają mi, jak ważnym i świetnym pisarzem jest Ignacy Karpowicz. Całość jednak zdaje się naprędce sfastrygowaną szatą, za którą kryje się wstydliwa (i, miejmy nadzieję, chwilowa) nagość króla. Szczęśliwie Karpowicz dysponuje tej klasy warsztatem oraz talentem, że nawet mniej lub bardziej arbitralnie zestawione przez niego strzępy dają się sklecić w książkę, która, zastosowawszy odpowiednio dużą czcionkę i grupy papier, udatnie udaje soczystą powieść. Dla mnie to są jednak chytre zabiegi, gesty i ości – powieściowe mięso i naprawdę angażująca narracja to zaledwie te kilkadziesiąt stron, w których pisarz mierzy się z własnymi doświadczeniami. Szkoda, że Karpowicz zaryzykował w „Pięknie” i „Prawdzie” dyskurs prozy gatunkowej. Szkoda, bo nie zapanował nad tym żywiołem. W efekcie niesprawny, nieautentyczny i zmanierowany język zredukował czający się w „Pięknie” i „Prawdzie” potencjał do parodii, rozrywki, publicystyki. Zakładam, że nie taki cel przyświecał pisarzowi, który ostatnio deklaruje zwrot antyironiczy.

Bohaterka drugiego planu

Koniec końców, to nie jest zła książka – to książka nierówna: w wielu miejscach pęknięta, gdzieś przegadana, w innej części ledwie naszkicowana. Przyjęłabym ją do wiadomości i pewnie bym o niej w ogóle nie pisała, gdyby nie ta nieszczęsna nominacja do top-listy czasopisma, które chciałoby być opiniotwórcze. Tymczasem „Miłość” to nie jest ani pierwsza piątka, ani pierwsza dziesiątka 2017 roku. Zresztą, literatura polska pamięta lepsze lata niż rok bieżący, tak więc poprzeczka nie wisiała wcale wysoko. I najważniejsze – gdyby „Miłość” padła ofiarą niedźwiedziej przysługi ze strony kolegów z zaprzyjaźnionej redakcji, też bym słowa o tym wszystkim nie napisała. Niestety, Karpowicz jest nie tylko ofiarą tej sytuacji, ale w dużej mierze się doń przyczynił. Bo w końcu to on opublikował na dwa dni przed premierą własnej „Miłości” w magazynie „Książki” tekst zatytułowany „Jak napisałem powieść o miłości pod tytułem «Miłość»”. Nie można balona pompować bezkarnie!

I jeszcze jedna ważna, jak sądzę, sprawa. Czytając „Wszystko jak chcesz”, głęboko współodczuwałam z Iwaszkiewiczem. Wszak płacił wysoką cenę za te romanse – i to nie tylko złamanym sercem! Jednak Karpowicz inaczej rozłożył akcenty – u niego główną ofiarą miłości oraz miłostek pisarza ze Stawiska jest jego żona, Anna. To z nią utożsamiam się i, koniec końców, to jej najmocniej współczuję. Iwaszkiewicz zdradzał, osamotniał i oszukiwał Annę przez szereg lat, a nierzadko czynił to w jej domu, przy jej stole, na jej oczach. Dziewczyny i żony traktowane jako przykrywka dla osób homoseksualnych to niewątpliwie jeden z ważniejszych tematów „Miłości”. Ignacy Karpowicz uświadomił mi, jak bardzo nie chciałabym znaleźć się w ich sytuacji. Robię w głowie szybą przebieżkę po historii literatury – takich kobiet jak Anna było naprawdę wiele.

 

Książka:

Ignacy Karpowicz, „Miłość”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2017.