„Bo pewnie myślicie, że wiecie, co się nam, mieszkańcom tego kraju, przydarzyło przez ostatnie ćwierć wieku? Myślicie, że rozumiecie, co się wokół was działo? Guzik prawda, nic nie rozumiecie”, pisze we wstępie do „Audytu” Jacek Hugo-Bader (w dalszej części tekstu również jako JHB). Jego nowy zbiór reportaży stanowi drugą część tryptyku, który autor w całości poświęcił Polsce. W pierwszym epizodzie trylogii, w „Skusze”, reportażysta kreślił obraz działaczy polskiego podziemia – ze szczególnym uwzględnieniem współczesnych losów dawnych opozycjonistów. Po tej lekturze można było jednak odnieść wrażenie, że Hugo-Bader nie zdołał unieść ciężaru tematu, a o rodzimym podwórku pisze mu się o wiele trudniej niż o Rosji. Teraz jest o wiele lepiej. I to pomimo kontrowersji, jakie narosły wokół postaci jednego z najbardziej rozpoznawalnych – stety bądź niestety – polskich dziennikarzy. Należy przy tym przyznać, że „Audyt” od kontrowersji także nie jest wolny. Szczególnie wtedy, gdy do głosu dochodzi w nim sam autor.

Baderowski busz po polsku

Powróciwszy do bohaterów swoich reportaży sprzed parunastu lat, Hugo-Bader dość boleśnie przypomina o społecznie wypartej rzeczywistości polskiej transformacji. O tym, że polską drogę do „wolności” trudno nazwać tak naprawdę normalną drogą, bo bardziej przypomina pobrużdżony koleinami dukt. Do tego dukt znajdujący się na obrzeżach prowincjonalnych miasteczek: nierówny i rozjeżdżony przez dziesiątki pojazdów, które z braku innych możliwości – bo kolejowe tory rozkradzione albo zdemontowane – muszą przedzierać się przez zwały rozmokłego błota.

W cytowanym powyżej wstępie autor zarzuca zbiorowemu czytelnikowi niewiedzę – i ma po części rację. Przecież wszyscy zachłysnęliśmy się wzrostem gospodarczym i tym, że możemy na wczasy pojechać tam, gdzie wypoczywają Niemcy. Nie wiadomo jednak, komu dokładnie autor „Audytu” wyrzuca ignorancję, która ponoć trwa do dziś. Może to forma autoterapii całego obozu „Gazety Wyborczej”? Rychło w czas. Przecież wielu mówiło o tym wcześniej niż niemal trzy dekady po starcie w wyścigu „kto szybciej na Zachód”. I nie zaklinało przy tym rzeczywistości.

Już na wstępie więc zderzamy się z publicystyką Hugo-Badera. Pozostaje nam się przez nią przebić, jeśli chcemy dotrzeć do sedna „Audytu”. Główną treść reportażu stanowią opisy sylwetek bohaterów, których reportażysta spotkał przed laty i teraz sprawdza, co się u nich zmieniło. Ich losy są do takiego stopnia powikłane, że aż trudno uwierzyć, iż dotyczą osób, które mieszkają tuż obok nas. Wraz z autorem śledzimy wydarzenia związane z porwaniem dziecka w Ostrowcu Świętokrzyskim, odwiedzamy osadzonych w polskich więzieniach, zaglądamy do podupadłego Grudziądza i spotykamy się z miejscowymi anarchistami. Dzięki JHB możemy też w mikroskali oglądać swoiste „znaki czasów” transformacji: los emerytowanych esbeków i upadek PGR-ów.

Szczególnie warto zatrzymać się przy tych drugich – tutaj bowiem reportażysta podsuwa dyktafon pod usta byłym pracownikom rolniczym, którzy niuansują ocenę tych gospodarstw. Jeden z bohaterów społeczność PGR-ów wprost nazywa patologią, jednak inny odpiera zarzuty o nieróbstwo i złodziejstwo, a dzisiejszą biedę postpegeerowskich wiosek zrzuca na karb bezsilności i społecznego rozproszenia oraz, rzecz oczywista, młynów historii, które były nie do zatrzymania. Ta niejednoznaczność stanowisk jest niezwykle cenna. Tym bardziej, że w przypadku wielu innych zjawisk autor feruje wyroki w sposób mocny i jednostronny, co znacznie spłaszcza wymowę „Audytu”.

Retrospektywny charakter nowej książki Hugo-Badera pozwolił na wprowadzenie świetnego zabiegu, a mianowicie drobnej noty informacyjnej, umieszczanej przed każdą z opisywanych historii. Przenosi nas ona do dnia, w którym reportażysta pierwszy raz pisał o danym bohaterze. Dla przykładu weźmy nie tak znowuż odległy rok 1993. Autor „Audytu” przypomina, że to w tym roku na liście przebojów „Trójki” królował R.E.M, a prezydent Lech Wałęsa zapowiadał rychłe zniesienie granicy z Białorusią. Brzmi trochę jak prehistoria, prawda? W „Audycie” jest też i mniej udany zabieg. Chodzi mianowicie o sposób, w jaki autor chciał utrzymać dynamikę narracji. Hugo-Bader zdecydował się na używanie czasu teraźniejszego w większości opisów – nawet jeśli przywoływał rozmowę sprzed dwóch dekad. Środek ten być może przybliża nas do bohaterów, ale jednocześnie powoduje mętlik w głowie czytelnika. Nie za bardzo wiadomo, kiedy co kto mówił.

Komentarze odautorskie

Miejsca, w których JHB oddaje głos swoim bohaterom, to jedne z najlepszych partii „Audytu”. Dobrze robi też książce pogrupowanie bohaterów na niejednorodne kategorie – między innymi „bandytów”, „wyznawców” czy „wsiowych” – dzięki któremu spoglądamy z innej perspektywy na obywateli nie takiej znów najjaśniejszej Rzeczpospolitej. Opis tego, jak potoczyły się ich losy, często chwyta za gardło. „Audyt” słusznie wzbudza frustrację – czy naprawdę musieliśmy tych ludzi poświęcić na ołtarzu gonienia za Zachodem? Myliłby się jednak ten, kto uznałby książkę JHB za reportaż wyłącznie „moralnego niepokoju”. Są tutaj historie, które bynajmniej nie pozbawiają nadziei. Coś nam się, mimo wszystko, udało – zdają się mówić między wersami bohaterowie tych życiorysów z happy endem.

To plusy, są jednak i minusy. Autor „Audytu” ma renomę – powiedzmy to oględnie – reportażysty, który nie stroni od osobistych komentarzy i dość swobodnych dopowiedzeń, co dany bohater w konkretnej sytuacji myśli. Można to lubić bądź nie, nie można jednak uniknąć poczucia, że bez tych didaskaliów książka byłaby o wiele bardziej wartka. Zupełnie niepotrzebna jest gra z czytelnikiem, która opiera się na dość mało błyskotliwych przytykach. Przywoływałem już wstęp. Hugo-Bader w pewnym momencie gani czytelnika ponownie, tym razem za… nieczytanie książek: „A zobacz, ile już siedzisz nad tą książką? Z półtora tygodnia jak nic, skoro jesteś w tym miejscu. Mógłbyś oczywiście szybciej, ale jak wiemy, nie nawykłeś do czytania, to nie idzie ci wartko”. Muszę przyznać, że nawiązywanie kontaktu z odbiorcą – który przecież „Audyt” kupił i poświęca mu swój czas – poprzez pogardliwy sarkazm wymierzony właśnie w niego stanowi dość nieszablonowy sposób autopromocji.

Są też i inne nieprzyjemne momenty – na przykład ten, w którym JHB na mgnienie oka popuszcza wodze mizoginistycznej fantazji, stawiając dość karkołomną tezę, zgodnie z którą każdy mężczyzna marzył choć raz o gwałcie. „Bo który z nas nie miał fantazji albo snów o gwałcie”, pyta reporter, a kontekst tekstu wcale nie zmienia wymowy tego pytania. W „Audycie” umieszczona została także relacja ze słynnego reportażu wcieleniowego podczas Marszu Niepodległości w 2016 roku. Gwoli przypomnienia – 11 listopada Hugo-Bader przebrał się za czarnoskórego (pomalował wszystkie widoczne części ciała) i poszedł sprawdzić, jak celebrujący święto narodowcy zareagują na jego obecność. Autor ten reporterski performance traktuje jako kontynuację losów kloszarda Charliego, a więc bohatera jego poprzednich reportaży wcieleniowych.

Opowieść o białym Charliem, czyli o tym, jak Hugo-Bader wszedł w środowisko warszawskich bezdomnych, uczłowiecza wielkomiejskich nędzarzy i stanowi przy tym świetny kawał dziennikarskiej roboty. Tymczasem historia Charliego Afropolaka rodzi wiele wątpliwości. Jedną kwestią jest to, czy zawodowa etyka pozwala na tego rodzaju prowokacje. Drugą – czy sama akcja pozwala postawić dość uogólniona diagnozę. Tekst roi się od opisu bardzo indywidualnych odczuć w stylu: „Strasznie jest tak stać i czuć, że nikt cię nie lubi […]”. I choć autor opisuje słowne napaści – i to jedną poważną, w której mogło dojść do rękoczynów – czytelnik może sobie postawić poważne pytanie, czy to wszystko wystarcza, aby całą sprawę zamknąć sztampowym czarnowidztwem i deklaracją troski „[…] o swój kraj. O wolność, równość i braterstwo”. Nie jestem przekonany, czy przebitka z Marszu Niepodległości może stanowić dowód na to, że w całym kraju źle się dzieje, a już jutro Polacy będą na ulicach ganiać Żydów i czarnych.

Biorąc to wszystko do kupy, pozostaje podsumować, że „Audyt” jest książką nieprzyjemną w lekturze – nieprzyjemną, bo nierówną. Czytelniczy dyskomfort – spowodowany wyrzutami sumienia – powoduje oczywiście odkrywanie samych losów bohaterów, co jest oczywiście wielką zaletą książki. Problem w tym, że dostajemy je w pakiecie razem z szeroko zakreślonym autoportretem autora (na szczęście fragmentów bez odautorskich komentarzy jest całkiem sporo). Gdyby całkowicie wyeliminować Baderowską publicystykę, otrzymalibyśmy reportaże o wiele lepsze i bardziej zwarte, dzięki czemu sterani życiem bohaterowie zostaliby z nami na dłużej. Niestety, autor zupełnie niepotrzebnie pakuje wszędzie swoje trzy grosze. Wyjaśnia nam przy tym polską transformację podług własnej jednostronnej interpretacji. Czyżby dlatego, że wyszedł z założenia, iż czytelnik jego książki nie potrafi się zdobyć na własną? Przecież to jasne. Jak miałby to zrobić, skoro czyta tak mało?

 

Książka:

Jacek Hugo-Bader, „Audyt”, koedycja wydawnicza Agora S.A i wyd. Czarne, Warszawa 2018.