Jakkolwiek żłobek państwowy poznałam się własnej skórze jeszcze w stanie wojennym, to jako żywo jestem (podobnie jak pozostali bohaterowie niniejszego tekstu) dzieckiem szalonej transformacji lat 90. Współczesna eseistyka na potęgę eksploatuje najrozmaitsze przejawy tej dziwnej rewolucji – i ja także, choć nie bardzo mam ochotę wcinać się rówieśnym literatom w ów modny temat, postanowiłam przy okazji komentowania Nagrody Literackiej Gdynia 2018 w dziedzinie eseju, opowiedzieć o jednym z jej aspektów – mianowicie, o pojawienie się w polskiej szkole . alternatywy wobec pisania rozprawek , a była nią możliwość wypowiedzi właśnie w formie eseju. Eseju, czyli arcytajemniczego „nie do końca wiadomo czego”, na które decydowali się na ogół uczniowie uzdolnieni humanistycznie i przekonani o tym, iż wypowiedzą się na zadany temat ciekawiej, jeśli tylko wykroczą poza schemat: wstęp, teza, pięć argumentów i zakończenie. Za moich czasów, esej stanowił jeszcze dla większości licealistów enigmę (a co za tym idzie – pozostawał dość elitarny), nie mogłam zatem przypuszczać, zmagając się na maturze 2000 w tej właśnie formie z sądem Marii Janion „Do Europy tak, ale razem z naszymi umarłymi”, że w pewnie sposób uczestniczę w coraz powszechniejszej esejomanii, która za niedługą chwile przepoczwarzy się w zataczającą coraz to szersze kręgi esejolozę.
Jeśli więc szczyt esejomanii zbiegł się z Nagrodą Literacką Nike dla Marka Bieńczyka za „Książkę twarzy” – wybór naszpikowanych cechami eseju wypowiedzi o ojcu, dzieciństwie (initiatica), sportivach i kulturze współczesnej (melancholica, sensualica, georgrafica itp.), to symptomem aktualnie szalejącej esejolozy są książki, nierzadko debiutanckie, ciągle jeszcze młodych autorów (roczników 70. i 80.), którzy, nie mając najwyraźniej żadnej ciekawej historii do opowiedzenia w gatunku nieco bardziej klasycznym (powieść, ballada, baśń, gawęda czy dramat), najczęściej próbują dać wyraz nostalgii za swoim dzieciństwem. I tak oto paradoksy późnego PRL oraz stany, których wówczas gremialnie doświadczano (godziny przepędzone na osiedlowym trzepaku), a także przedmioty, którymi się wtenczas najchętniej otaczano (klasery pełne znaczków pocztowych, kolekcje zagranicznych puszek ustawianych piętrowo na meblościankach), stanowią zrąb współczesnej „duchologii”. Im bardziej się ta biblioteka rozrasta, tym robi się nudniej – to oczywiste. Nic więc dziwnego, że Dorota Masłowska, pisarka nieodmiennie wyprzedzająca swój czas i od zawsze dystansująca na mile rówieśników, w nominowanym do Nagrody Literackiej Gdynia 2018 w dziedzinie eseju tomie „Jak przejąć kontrolę nad światem, nie wychodzą z domu” pozwala sobie na taki oto trolling:
„Może nie będę tego jakoś specjalnie roztrząsać, bo wiadomo. Interesuję się, tak jak każdy teraz, głównie sobą, sobą, mną, i trochę kosmetykami i serialami; słowem – do drzew się nie przywiązuję, bo jestem już za bardzo przywiązana do samej siebie”.
Nawiasem mówiąc, książki nominowane do gdyńskiej nagrody w tej właśnie kategorii najczęściej wcale nie są esejem. Zwykle są to rozmaite formy autobiograficzne (wspomnienia, dzienniki), biografie, czasem też reportaże lub opatrzone literackim biglem tomy krytycznoliterackie oraz rozprawy naukowe tudzież popularnonaukowe, słowem – to piśmiennictwo wysokoartystyczne, ale inne niż powieść oraz poezja. Współcześnie „esej” odpowiada zatem w literaturze polskiej zjawiskom, które w latach 90. nazywano najczęściej „sylwą” (sylwicznością stylu, sylwicznością literatury), zaś prymarnym dlań gestem jest właśnie to, co Masłowska udatnie wyraziła jako „przejmowanie kontroli nad światem, bez wychodzenia z domu”. Innymi (jej) słowy, jest to pisanie do ludzi „nadwrażliwych, zdziwaczałych, emocjonalnie pokiereszowanych humanistów […] którzy na przekór modom, prądom, falom, pływom i horoskopom lubują się w nielubianym, interesują nieinteresującym”. Tak pomyślana „silva rerum” – skąpana zresztą w słodko-kwaśnym sosie autokrytycyzmu (wszak największą bronią Masłowskiej jest jej dystans do siebie i zbawienna podejrzliwość wobec wszelkich „nowych mediów” i „nowych humanistyk”) – z miejsca staje się bezcennym poznawczo i oryginalnym językowo „Dorisgedonem”.
„Mniej więcej w zeszłym roku znajomy mężczyzna za pomocą podwędzonego zza baru markera wodoodpornego pokrył moją rękę na całej długości różnymi tatuażami. A że nie robił tego wcześniej, to otworzył się zupełnie, z tą typową gorączkowością debiutanta. Więc a to to, a to tamto, anarchia, pacyfka, genitalia, coś trochę w jidysz. Ja też jakoś nie sprzeciwiałam się. Wiadomo: to tylko ręka, jednej nie mam. Proszę mnie nie oceniać, w końcu mam dopiero trzydzieści dwa lata, każdemu się zdarzy chwila obojętności na takie pierdoły!”
– powiada w jednym z tekstów ta domorosła „socjonautka bez misji wałęsająca się po przejściach, po peronach” i jednocześnie gospodyni Kącika Kultury Drastycznej (KaKaDU). Dość powiedzieć, że wszystkie jej teksty z nominowanej książki mogłyby się zaczynać od leadu: „Głupota jest wspaniała. Głupota jest wyzwalająca. Ileż to razy głupota wyzwoliła mnie od tego i tamtego! Nim jednak przejdę do Lacana i Žižka, odniosę się do faktów autentycznych”. Autorka „Wojny polsko-ruskiej” nie tyle zatem uprawia „antropologię kulturowych śmieci”, co kreuje (i jednocześnie udatnie trolluje) podmiot stanowiący wykwit nowych mediów i wszechobecnej (za ich właśnie sprawą) opiniomanii:
„Niezwłocznie zaczęliśmy się przygotowywać do wielkiej orientalnej podróży. […] Codziennie obiecywałam sobie gruntownie zgłębić widzę o Tatarstanie, a kończyło się na wirowaniu do nieprzytomności w kołowrocie pierdół, dowcipasów i memów z Macierewiczem. Ostatecznie, gdy wylądowaliśmy w Kazaniu, nasza wiedza o Tatarstanie i jego mieszkańcach posiadała już pewne filary, choć ciągle ten najpewniejszy pochodził z piosenki Superalisy Tatarstan is supergood”.
Nie dość zatem, że Masłowska uprawia zgrabny trolling wobec eseistyki Bieńczyka, Stasiuka, Bator oraz Brach-Czainy, to jeszcze bywa w tej aktywności bezwzględna oraz… totalna. „Jedzie” więc ostro zarówno po celebrytach, intelektualistach, artystach jak i po sobie samej oraz tak zwanych zwykłych zjadaczach chleba. Przy czym w swoich tekstach daleko wykracza poza „apologię rozpadu, demolki i bezsensu” i nie tyle referuje śmieciowy wymiar rzeczywistości, co ustanawia oryginalny – stricte śmieciowy – idom: kongenialne przekłada zatem wszechobecne „wielki święto niczego” i „złogi badziewia” na dyskurs jako tako komunikatywny. I to jest dobre. Bo taki trolling przenosi esej na inny poziom – uwspółcześnia go i adoptuje do tego, co (niezbywalnie) jest i inne już (niestety) nie będzie.
Gorzej jednak, gdy Różewiczowską „silvę rerum” o umieraniu bliskich („Matka odchodzi” – Nagroda Literacka Nike 2000) bezkrytycznie przekłada się na „esej” „o rzeczach. I jeszcze o gadaniu. Czyli – o słowach i przedmiotach”. Przy czym słowo „bezkrytycznie” nie przypadkiem wyboldowałam, tym bowiem, co najbardziej boli w procederze, który zaraz króciutko zrelacjonuję, jest właśnie kompletny brak dystansu do swojego życia i własnego pisania. Piję rzecz jasna do nominowanego w tej samej kategorii co Masłowska Marcina Wichy i jego eseju „Rzeczy, których nie wyrzuciłem”. Mniemam, że ta melancholijna książka powstała po to, by afektować czytelnika nieustępliwością oraz bezwzględnością żałoby po utraconej matce. Niestety zamiast tego – epatuje czytelnika nieznośnym kiczem. I to nie tylko kiczem rzeczy (a co za tym idzie – także i kiczem marek, wszak u Wichy nie bazgrze się pisakiem, tylko „używa flamastra Pentel”), ale i kiczem pisania oraz czytania (patrz: fragment o przewadze intelektualistów „potrafiących” „to” „opisać” nad nieposiadającym takich kompetencji inżynierze Kopściałką), przede wszystkim zaś – kiczem śmierci. Bo choć autor tego elegijnego eseju bezsprzecznie terminował u naczelnych melancholików polszczyzny (Bieńczyka oraz Stasiuka), to jednak nie potrafił zachować cechującej ich teksty miary. W efekcie, w jego książce procesom wpierw (nadmiernej) estetyzacji, potem zaś (jakże dojmującego) umierania poddane musi być wszystko, nawet bogu ducha winny długopis:
„Matka pisała długopisem. Ojciec wiecznym piórem. […] Matka używała długopisów BiC, tych żółtych. Później także modelu Cristal. Ciągle je gubiła. Zostawiała w pracy. Jej długopisy traciły skuwki. Pękały. Znikały bez śladu. Potem pojawiały się następne. Ojciec używał wiecznych piór. Niektóre odziedziczył po swoim ojcu. Nosił je w skórzanym piórniku. Zdobywał atrament w sklepie na Chmielnej. […] Pisanie piórem przypomina fechtunek albo taniec. Grubość linii zmienia się w zależności od nachylenia stalówki i kąta natarcia. Atak. Powrót (stalówka ciągnie za sobą łukowaty ślad). Skok. Elegancki odwrót. Atrament zasycha. Rozmazuje się. Kapie. Wieczne pióro żyje. Ojciec sobie z nim radził. Baraszkował. Zmuszał do posłuszeństwa – jak treser w cyrku. […] Długopisy są posłuszne. Piszą swoje bez względu na nacisk, położenie i pogodę. Cokolwiek by się działo, zostawiają tłustą, połyskującą nitkę. Ślad ślimaka. Piszą do usranej śmierci, jak powiedziałaby moja matka. A potem przychodzi zapaść. Jeszcze próba pierwszej pomocy. Może się uda rozpisać. Kilka pętelek. Na chwilę wraca nitkowaty puls. Nie. Nic z tego. Stwierdzenie zgonu. Kosz”.
Cóż, może jeszcze nadmienię, że pod arcymelancholijnym piórem Wichy „Emma jest jak Kubuś Puchatek”, a podjęcie się sprzedaży odkurzaczy porównywane bywa do „pójścia za głosem wiary” – „głoszenia odkurzacza”. (Naturalnie Wicha, skoro już wykoncypował w języku takie nieładne dziwo, nie może odmówić sobie kpiny z ulubionej pieśni Jana Pawła II). I choć „Rzeczy, których nie wyrzuciłem” najwyraźniej uwiodły czymś kapitułę (a zasiada w niej między innymi znawca gatunku – sam Marek Bieńczyk), dla mnie stanowią kicz wynikający, jak przypuszczam, z braku krytycyzmu wobec własnego „życiem pisania” (wobec własnej „bio-grafii”).
Takie mniej więcej widzę skale i możliwości eseju we współczesnej polszczyźnie – nie muszę dopowiadać, którą z ich emanacji uhonorowałabym gdyńskim laurem. „Socjonautka bez misji” z marszu „przejmuje kontrolę” nad moją wyobraźnią, ponieważ nie ustawia między moim a swoim doświadczeniem parawanu wzniosłości oraz czystej retoryczności. Nie sugeruje także, że patrząc i dotykając, pragnąc i konsumując, kupując i wyrzucając, zmierza w miejsce inne niż (coraz bardziej odświętne) „NIGDZIE”. I nie próbuje też referować współczesnego gąszczu idei/spraw/rzeczy językiem takich czy innych oczywistości. Przeciwnie – wikła nas w zasadne „od Sasa do Lasa”, tworząc przy tym idiom „epifanii z piekła”: piekła słów, rzeczy, wrażeń i wspomnień, a także własnych lektur i swoich książek.
Książki:
Dorota Masłowska „Jak przejąć kontrolę nad światem, nie wychodząc z domu”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2017.
Marcin Wicha „Rzeczy, których nie wyrzuciłem”, Wydawnictwo Karakter, Kraków 2017.
Książki nominowane
do Nagrody Literackiej Gdynia
w kategorii „Esej”
Laureatów Nagrody Literackiej GDYNIA 2018 poznamy 31 sierpnia, gala odbędzie się w Muzeum Emigracji w Gdyni. Nagrodzie po raz pierwszy w tym roku towarzyszy festiwal Miasto Słowa, który rozpocznie się 27 sierpnia. Spotkania z nominowanymi a następnie laureatami Nagrody, warsztaty, akcje miejskie, projekcje filmowe i panele dyskusyjne nawiązujące do wątków pojawiających się w tytułach walczących o Kostki Literackie. Gościć też będziemy znamienitych polskich prozaików, w tym Jerzego Pilcha i Eustachego Rylskiego, a także Jacka Dukaja, Łukasza Orbitowskiego czy Olgę Drendę. Z Czech przyjedzie do nas Petra Hůlová, a Pablopavo i ludziki zagrają w Gdyni koncert. Program na www.nagrodaliterackagdynia.pl