Kurwy, które paliły papierosy na zaśnieżonym skwerze u wylotu ulicy Smolnej, wyglądały jak cyrkowe artystki. W niczym nie przypominały prostytutek, które Andrzej widywał w restauracji hotelu Polonia, gdzie czasem zabierał go dziadek. Tamte prawie nie różniły się od studentek; te, choć makijaż czynił ich wiek zagadką, musiały być w okolicach pięćdziesiątki. Nosiły wyglądające na zrobione z sierści kotów futra, poniżej których krótkie spódniczki odsłaniały obleczone błyszczącymi rajstopami uda.
Minąwszy je, Andrzej skrył się w bramie naprzeciw liceum Zamoyskiego, sięgnął do kieszeni płaszcza, wyjął opakowanie sportów i zapalił drugiego z pięciu, na które sobie codziennie pozwalał. Pierwszy był cztery godziny wcześniej, po treningu. Poczuł w przełyku smołę, kaszlnął i wtedy zauważył Daniela, który szedł od strony Nowego Światu.
Nie widzieli się od początku wakacji; Andrzejowi zdawało się co prawda, że spostrzegł Daniela pewnego dnia w październiku w tłumie na placu Defilad — poszedł tam, bo dziadek kazał mu iść — jednak nie był pewien. Wcześniej, w sierpniu od dziadka właśnie dowiedział się, że — Eugeniusz Korczyński przeczytał o tym w gazecie — umarł jakiś Rebstein. W pierwszej chwili poczuł, że miękną pod nim kolana, potem jednak usłyszał, że jakiś Rebstein, który umarł, miał na imię Dawid, i zrozumiał, że umarł Danielowy brat, o którego istnieniu Andrzej nie miałby pojęcia, gdyby nie przypadek.
Po tym, jak dowiedział się o tej śmierci, nie dzwonił do Daniela, czekał, aż on to zrobi — a uczynił to kilka dni temu i teraz przed nim stał, wyciągając dłoń.
— Serwus.
— Cześć — odparł Andrzej i pomyślał o tym, co chowa w wewnętrznej kieszeni płaszcza. — Mam dla ciebie prezent — dodał, wyjmując zza pazuchy książkę.
Kupił ją kilka tygodni temu, nie wiedząc, że tyle czasu upłynie, zanim ją Danielowi wręczy. Na okładce ozdobionej rysunkiem dwóch obejmujących się postaci, które przywodziły Andrzejowi na myśl obrazy Picassa, czarne litery układały się w słowa: „Marek”, „Hłasko”, „pierwszy”, „krok”, „w” i „chmurach”, z lewej strony bielił się zaś sygnet wydawnictwa Czytelnik.
— To dla mnie? — zdziwił się Daniel, wziąwszy tomik. — Przecież wiesz, że prywatnie… prywatnie nie czytam współczesnej literatury. Poza Lemem.
— Wiem. — Andrzej zaszczękał zębami. — Ale to jest…
— Czytam tych, którzy są martwi — wszedł mu w słowo Daniel. — Ale dziękuję — dodał, chowając książkę w kieszeni trencza. — To… do SPATiF-u?
— Do SPATiF-u — zgodził się z ulgą Andrzej i bez słowa ruszyli w kierunku stromych schodów prowadzących do Centralnego Parku Kultury.
„Czytam tylko tych, którzy są martwi” — to były słowa, które najbardziej zapadły mu w pamięć z ich pierwszego spotkania, dwa i pół roku wcześniej.
Podczas tego pierwszego spotkania i Andrzej, i Daniel mieli na sobie wyłącznie kąpielówki. Te Andrzeja były niebieskie, bardzo obcisłe; te Daniela — czarne i wilgotne.
Latem 1954 roku w soboty Andrzej nie miał treningów na Warszawiance, toteż chodził na basen Legii, dziadkowi tłumacząc, że po tygodniu ścigania się tym razem idzie popływać dla przyjemności. Początkowo sam w to wierzył i musiał upłynąć rok bezskutecznych prób poderwania kogokolwiek, by Andrzej Korczyński, student filologii romańskiej na Uniwersytecie Warszawskim i dwukrotny wicemistrz Polski juniorów w kraulu, przyznał, że na otwartym basenie Legii zjawia się w zupełnie innym celu.
Tym celem było poczuć na sobie wzrok mężczyzn, którzy rozparci na leżakach na betonowym brzegu, leniwie popijali lemoniadę, oglądając, jak on robi swój popisowy skok na główkę. Lecąc ku tafli wody, Andrzej miał wrażenie, że jego ciało nie spada, ale wisi zaczepione na dziesiątkach spojrzeń, które przecinają upalne powietrze niczym cienkie linki.
Jednak nie, nie wisiało: w pewnej chwili rozbijał się o chłodną, twardą powierzchnię, wyrzucał ramiona do przodu i znów miał łeb nad wodą. Łapał oddech, ocierał oczy i im dłużej to robił, tym wyraźniej widział, że ci, którzy mieli na niego patrzeć, wcale nie patrzą, co gorsza — że nie są sami, bo każdemu towarzyszy kociak z pyszczkiem ukrytym za egzemplarzem „Kobiety i Życia” albo „Przekroju”.
Pewnej soboty latem roku 1954 Andrzej Korczyński zauważył jednak, że ktoś na leżakach nie ma towarzystwa. Ten ktoś był niezwykle umięśniony, a jego mięśnie były ukryte pod skórą tak białą, jakby promienie upalnego słońca nie mogły jej dotknąć. Przed sobą trzymał książkę w miękkiej oprawie, równie czarnej, jak wybrzuszone na prąciu slipy. Wspinając się po drabince na brzeg, Andrzej starał się odczytać tytuł na okładce i im bliżej był czytającego mężczyzny, tym bardziej był pewny, że ma rację; przedwojenne wydanie, Teodor Dostojewski „Wspomnienia z domu umarłych”.
Kiedy spoczął na leżaku obok mężczyzny, ów nie zwrócił na niego uwagi. Po chwili zakrył książką umięśniony brzuch i Andrzej zrozumiał, że musi coś powiedzieć, bo inaczej mężczyzna sobie pójdzie, zostawi go i nigdy się już nie spotkają.
— Lubi pan Dostojewskiego? — rzucił i dopiero wtedy, kiedy mężczyzna powoli odwrócił ku niemu twarz, zrozumiał, jak bardzo to było głupie.
— Lubię — powiedział jednak tamten.
— A ze współczesnych? — zająknął się Andrzej, onieśmielony jego basem.
— Czytam tylko martwych.
Tamtego popołudnia Andrzej nie odezwał się do niego więcej, mężczyzna też milczał; tylko lekko skinął głową, gdy odchodził. Robiło się chłodno i nagrzane słońcem ciało Andrzeja pokrywała gęsia skórka, cienkie włoski sztywniały, jakby je ktoś chciał wyrwać.
Myślał o tym mężczyźnie za każdym razem, gdy się masturbował, całe lato i jesień 1954 roku.
W marcu roku następnego znów został wicemistrzem Warszawy w kraulu. Po zawodach, w szatni, usłyszał, że paru chłopaków umawia się na wieczór, na koncert w świetlicy Ministerstwa Komunikacji. „Grają jazz!” — emocjonował się jeden.
„Pójdę” — uznał Andrzej.
Znajdująca się przy ulicy Wspólnej w Śródmieściu świetlica to był dziwny barak, do którego zeszła się tamtego wieczora cała Warszawa. Były tam kosiory z Targówka i studenci Akademii Medycznej, byli robotnicy z FSO na Żeraniu, była też dwójka dziennikarzy z olbrzymią kamerą Kroniki Filmowej.
Na scenie stał znakomicie ubrany mężczyzna, który zapowiadał zespół Melomani. Gdy skończył, odpowiedział mu aplauz; wówczas usunął się za kurtynę, a ta zaczęła się rozsuwać przy akompaniamencie puzonu, klarnetu i trąbki.
Dopiero później Andrzej dowiedział się, że melodią, którą Melomani wtedy grali, była „Swanee River”. Tamtego wieczora wiedział tylko, że lubi jazz, że faluje wraz z tłumem — i tak falując, wpadł nagle na mężczyznę w szarym garniturze i czarnym golfie i najpierw pomyślał, że gdzieś go już wcześniej widział, a potem skojarzył: to on.
Poczuł wówczas, że coś go kłuje w środku głowy, jakby miał w mózgu mały kryształek, obracający się w różne strony.
— My się chyba znamy — odezwał się mężczyzna i od razu, ku zdziwieniu Andrzeja, zaproponował: — Może wyjdziemy? Strasznie tu gorąco.
Wyszli. Ulicę Wspólną pokrywały zwały roztapiającego się błota, po jej drugiej stronie były oklejbidy przywodzące na myśl cmentarzysko słoni. Andrzej wyciągnął paczkę sportów i zaproponował mężczyźnie, ten jednak powiedział:
— Nie palę. — I dodał: — Daniel Rebstein.
— Andrzej Korczyński.
— Korczyński… — mruknął mężczyzna. — Pan jest krewnym tego pisarza…
— Eugeniusza Korczyńskiego. To mój dziadek. Czytał go pan?
Jakkolwiek Andrzejowi nigdy nie podobały się powieści dziadka, kiedy tamtego wieczora stał z Danielem Rebsteinem przed świetlicą Ministerstwa Komunikacji, czuł dumę z tego, że jest wnukiem pisarza i to takiego, który, to dziadek chętnie powtarzał, najpewniej zostanie po Kruczkowskim prezesem Związku Literatów Polskich.
— Jak już panu kiedyś powiedziałem, czytam tylko martwych — oznajmił Daniel Rebstein. — Ale to prywatnie, zawodowo nie. Jestem cenzorem — uściślił.
— Czy w takim razie — odważył się spytać Andrzej — powinien… powinniście tu być?
Jego dziadek wielokrotnie powtarzał, że to dobrze, że jazz jest zakazany.
— Czasy się zmieniają — odpowiedział Daniel Rebstein.
Zmieniały się, to prawda: w tym samym roku poszedł z Danielem na Turniej Jazzowy do Hali Gwardii, byli też parę razy w kinie. Z początku myślał, że Daniel także się do niego zaleca — choć to, co robił Andrzej, nawet według niego samego trudno było nazwać zalotami. Nigdy nie ośmielił się dotknąć Daniela inaczej niż przy ściskaniu dłoni; nawet kiedy trochę wypił, nie odważył się do niego przysunąć.
A przecież Daniel kibicował mu na zawodach, na których pokonał pływaka z Polonii; i ucieszył się, gdy na trzydzieste urodziny, 23 kwietnia 1955 roku, Andrzej dał mu w prezencie amerykańską płytę. „Może — zastanawiał się Andrzej — on też się tego wstydzi? Też myśli, że to zboczone?”.
Chciał mu o tym wszystkim powiedzieć, jednak nie miał odwagi.
Okazji po temu było zaś wiele, bo regularnie się spotykali, jeśli nie żeby słuchać jazzu lub oglądać filmy, to żeby gadać o książkach. Andrzej był głodny takich rozmów, zwłaszcza o rzeczach nowych, które w postaci maszynopisu Daniel dostawał w Urzędzie i po przeczytaniu oraz ocenzurowaniu mu przynosił. Te ich spotkania na ogół odbywały się w SPATiF-ie w alei Stalina, która od niedawna nosiła nazwę Alej Ujazdowskich — i właśnie w SPATiF-ie Andrzej dowiedział się, że Daniel ma brata.
Było tak: raz do ich stolika dosiadła się jakaś młoda dziewczyna, przedstawiła się jako studentka historii sztuki i zupełnie nie zwracała uwagi na Andrzeja, tylko usłyszawszy, jak Daniel się nazywa, spytała, czy Dawid Rebstein, ten malarz, którego od pewnego czasu się nie wystawia, to jakiś jego krewny.
— Tak, to mój brat — odrzekł wtedy Daniel.
— Nie maluje już? — spytała studentka, twarz Daniela zaś lekko się zmieniła; Andrzej pomyślał, że wygląda, jakby jakiś ogromny ptak usiadł mu na ramionach.
Powiedział:
— Skoro się go nie wystawia, to chyba nie.
A potem ulotnił się z tą studentką i go zostawił. Teraz w purpurowym wnętrzu lokalu w Alejach Ujazdowskich zanosiło się na coś podobnego, bo Daniel, który tylko na chwilę odszedł od stolika, już rozmawiał przy barze z jakąś panienką. W pewnej chwili panienka zadarła nosek i Andrzejowi wydawało się, że spogląda na Daniela z góry, lecz potem odwróciła się i ruszyła w stronę wyjścia, on zaś poszedł za nią. Zatrzymał się na chwilę przy ich stoliku, zabrał z krzesła trencz i nachylił się w stronę Andrzeja.
— Do zobaczenia — powiedział.
Jeszcze przez pół godziny Andrzej popijał wódkę z płytkiego kieliszka. Nie miał ochoty wracać do dziadkowego mieszkania na Żoliborzu, całego wypełnionego frustracją Eugeniusza Korczyńskiego, który w ostatnich wyborach na prezesa ZLP przegrał ze Słonimskim, naprawdę nazywającym się, według dziadka, Goldman albo Stern, jeden pies zresztą, to nie jest polskie nazwisko. Siedział więc, popijał i rozmyślał, co takiego przyciąga do Daniela dziewczyny, co przyciąga do niego mężczyzn, skoro jest taki zimny, jakby nic go nie potrafiło wzruszyć. Gdy kieliszek zrobił się pusty, uznał, że kiedyś jeszcze odważy się go o to spytać i wtedy też odważy się spytać o jego brata; ale nie, nie teraz, nie.
Książka:
Wojciech Engelking, „Człowiek znikąd”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2018.
Premiera książki – 3 października 2018 roku.