Choć odzyskanie niepodległości jest uznawane za jeden z największych powodów do dumy, na pytanie, z jakich względów warto obchodzić tę rocznicę, 25 procent ankietowanych zupełnie nie potrafi znaleźć odpowiedzi. A 30 procent poprzestaje na rytualnym: „warto czcić pamięć”.

Trudno się dziwić, skoro centralny dla obchodów dzień 11 listopada jest na gruncie polskim świętem sztucznym, niezwiązanym z żadnym przełomowym wydarzeniem. Józef Piłsudski przejął wówczas władzę nad powstającym dopiero wojskiem od Rady Regencyjnej, przez część społeczeństwa uznawanej za władzę kolaboracyjną, bo działającą z poręki Niemców. Nie zaszły jednak żadne kluczowe zmiany – na terenach ziem polskich ciągle stacjonowały niemieckie wojska, alianci nie uznawali wyłaniających się w Warszawie władz, a kształt państwa pozostawał wielką niewiadomą. Owszem, w Europie podpisano tego dnia rozejm i szykowano się do pertraktacji pokojowych. Może ta łączność z europejską historią najlepiej broni 11 listopada jako datę obchodów.

W okresie międzywojennym była ona obiektem gorących sporów i dopiero intensywne zabiegi propagandowe rządów sanacji nadały 11 listopada rangę i znaczenie. W żywotnym politycznym interesie piłsudczyków leżało, aby powrót twórcy Legionów do Warszawy i objęcie przez niego dowództwa zostały uznane za moment dziejowy i symbol odrodzenia Polski. Zabiegi sanatorów okazały się nader skuteczne, bo po dziś dzień Piłsudski pozostaje ikoną odzyskania niepodległości, a inni „ojcowie założyciele” błąkają się w jego cieniu, na co wskazują przytaczane badania.

Moim celem nie jest deprecjonowanie ani listopadowego święta, ani osoby Piłsudskiego, choć krytyczny namysł nad jego rolą w polskiej historii z pewnością by się przydał. Wręcz przeciwnie, chciałabym zwrócić uwagę na przełomowy charakter listopadowych zdarzeń, ale nie tych, które rozgrywały się w starciach zbrojnych bądź za zamkniętymi drzwiami politycznych gabinetów, lecz tych, w której główną rolę grali robotnicy, chłopi, kobiety, Żydzi… i socjaliści. Grupy społeczne, które upomniały się o swoje prawa w życiu publicznym i sprawiły, że odradzająca się Polska zrobiła potężny krok na drodze nowoczesności i emancypacji społecznej.

Odzyskiwanie niepodległości niosło z sobą nadzieję także na sprawiedliwość społeczną i zniesienie opresyjnych struktur. | Iza Mrzygłód

Polska od dołu

Zanim do Warszawy zawitał Józef Piłsudski, zwolniony z twierdzy magdeburskiej, w polskim społeczeństwie od dawna panował ferment o charakterze nie tylko niepodległościowym, lecz także klasowym. Na Wschodzie w 1917 roku zaczął się wielki społeczny i ideologiczny eksperyment, jakim była rewolucja październikowa i przejęcie władzy przez bolszewików, co wpływało także na nastroje klas ludowych na ziemiach polskich. Mnożyły się robotnicze i chłopskie wystąpienia, pojawiały postulaty radykalnej zmiany istniejących stosunków społecznych. Chłopi wyrąbywali pańskie lasy, zaorywali grunty i domagali się parcelacji majątków ziemskich. W fabrykach mnożyły się zatargi między pracodawcami a robotnikami i dochodziło do licznych strajków. Ci, których status w społeczeństwie był upośledzony, domagali się swoich praw i zabiegali o wolność, rozumianą inaczej niż wolność narodowa. Odzyskiwanie niepodległości niosło z sobą nadzieję także na sprawiedliwość społeczną i zniesienie opresyjnych struktur. O wydarzeniach tych niechętnie wspominają heroldzi narodowej historii, tak jakby ziemie polskie jako jedyne w regionie miały być wolne od rewolucyjnego wrzenia. Trudno się im jednak dziwić, bo historię społeczną trudno wpisać w czarno-białe podziały i posłużyć się nią do bicia w biało-czerwony bębenek.

Nade wszystko jednak w 1918 roku rozkwitała spontaniczna samorządność. Na terenach Kongresówki powstawały rady delegatów robotniczych, w których najczęściej prym wiedli socjaliści-niepodległościowcy, a w Wielkopolsce i na Pomorzu rady ludowe (robotnicze i obywatelskie) z przewagą endeków i konserwatystów. Często ich głównym zadaniem było zapewnienie porządku i bezpieczeństwa oraz poprawienie aprowizacji na danym terenie. Jesienią zaś zaczęły pojawiać się lokalne ośrodki przejmujące władzę z rąk byłych zaborców i były one znacznie liczniejsze, a czasem bardziej radykalne niż znane z podręczników szkolnych Polska Komisja Likwidacyjna w Krakowie czy Rada Narodowa Śląska Cieszyńskiego. Mało kto wie, że od 13 października 1918 roku funkcjonowała Republika Zakopiańska, na której czele stanął nie kto inny, jak sam Stefan Żeromski. Na południu powstała również Republika Tarnobrzeska, z zarządem powiatu niezależnym od polskich władz w Krakowie oraz radą delegatów gmin. Jednym z przywódców republiki był ksiądz Eugeniusz Okoń, ludowiec, nazwany później „polskim Talleyrandem”, który nawoływał do dzielenia majątków ziemskich. W końcu do pacyfikacji tarnobrzeskiego wystąpienia wysłano oddziały wojskowe Polskiej Komisji Likwidacyjnej.

Państwo dla ludu

W takiej atmosferze 7 listopada 1918 roku powołany został przez Ignacego Daszyńskiego pierwszy rząd, całkowicie suwerenny i pretendujący do miana przedstawicielstwa trójzaborowego, czyli Tymczasowy Rząd Ludowy Republiki Polskiej w Lublinie. Jego zaplecze stanowili socjaliści, lewicowi ludowcy oraz część środowiska postępowej inteligencji, a w składzie gabinetu na stanowisku wiceministry znalazła się pierwsza (i jedyna w całym dwudziestoleciu międzywojennym) kobieta – Irena Kosmowska. Rząd ten w manifeście proklamował państwo polskie jako republikę i zapowiadał szybkie zwołanie Sejmu Ustawodawczego, głosił równouprawnienie wszystkich obywateli oraz wolność słowa, sumienia, druku i zgromadzeń. Wprowadzał ośmiogodzinny dzień pracy i zapowiadał radykalne reformy społeczne, takie jak upaństwowienie części przemysłu czy parcelacja własności ziemskiej. O ich ostatecznym kształcie miał zadecydować parlament, co można uznać za przejaw „samoograniczającej się rewolucji”.

Rząd lubelski przetrwał zaledwie kilka dni, a po przyjeździe Piłsudskiego do Warszawy oddał się do jego dyspozycji. Pomimo swojego efemerycznego charakteru odegrał niebagatelną rolę. Nadał bowiem impet demokratycznym zmianom w Polsce, których nawet niechętni im konserwatyści i nacjonaliści nie mogli już cofnąć. Stawiał też tamę niekontrolowanym wystąpieniom rewolucyjnym, kanalizując nastroje robotnicze. Jak po latach stwierdził Mieczysław Niedziałkowski, jeden z przywódców międzywojennego PPS-u: „W Lublinie, w dniu 7 listopada 1918 zadano cios śmiertelny komunizmowi w Polsce”.

Program lubelski znalazł swoją kontynuację w rządzie Jędrzeja Moraczewskiego, powołanym przez Piłsudskiego 18 listopada 1918 roku. Zarówno skład osobowy tego gabinetu, jak i założenia były niezwykle zbliżone do rządu Daszyńskiego, choć ich rewolucyjne ostrze zostało nieco stępione przez politykę Naczelnika. W trudnych warunkach polaryzacji życia publicznego i chaosu powstającego państwa, rząd socjaldemokratyczny przeprowadził istotne zmiany i wprowadził za pomocą dekretów cały szereg bardzo progresywnych ustaw. W niespełna trzy miesiące wprowadzono: 8-godzinny dzień pracy i 46-godzinny tydzień pracy oraz ubezpieczenia na wypadek choroby, powołano do życia Inspekcję Pracy i uregulowano status związków zawodowych. Ponadto wydano dekret o ochronie lokatorów i zamrożono czynsze, co w obliczu wojennej inflacji oznaczało ich faktyczne obniżenie.

Wyjście poza schemat „wielkich jednostek” i „ojców założycieli”, którzy ulepili polską historię – skądinąd brak w tej narracji „matek założycielek” jest aż nader rażący – przekłada się również na rozumienie współczesności. | Iza Mrzygłód

Odpowiadało to ówczesnym nastrojom ulicy. 13 listopada w Warszawie odbył się strajk generalny i wielka manifestacja na placu Saskim, a na wieży Zamku Królewskiego socjaliści zawiesili czerwony sztandar. W tych dniach przeszła też ulicami miasta demonstracja komunistyczna. O tych wydarzeniach oficjalnie się jednak nie pamięta, bo kiepsko pasują do wizji patriotyzmu w wydaniu narodowo-katolickim i mogą sugerować, że przyrodzone – jakby chcieli niektórzy – przywiązanie do konserwatywnych wartości i antylewicowość Polaków są bardzo iluzoryczne.

Niepodległe

Kluczowe jednak miejsce wśród ustaw tamtego okresu zajmuje oczywiście ordynacja wyborcza z 28 listopada 1918 roku, przyznająca prawa polityczne kobietom. Drogę do jej uchwalenia utorowała zapowiedź obu rządów ludowych o przeprowadzeniu powszechnego głosowania „bez różnicy płci” do Sejmu Ustawodawczego. 10 listopada 1918 roku działaczki stowarzyszeń kobiecych zwołały w Warszawie wiec, który uznał polityczne równouprawnienie za fakt dokonany i domagał się dopuszczenia ich do prac związanych z powołaniem konstytuanty. Kilka dni później delegacja emancypantek na czele z lekarką i socjalistką Justyną Budzińską-Tylicką złożyła w tej sprawie pismo na ręce Piłsudskiego, który życzliwie odniósł się do postulatów kobiecych.

W dzisiejszych opisach ówczesnych wydarzeń często podkreśla się rolę Piłsudskiego i przypomina scenę, jak czekające pod jego mokotowską willą kobiety stukały parasolkami w okna, aby dopuścił ich delegację do rozmów. Obrazek to urokliwy, jednak sugeruje, jakoby prawa wyborcze zostały kobietom sprezentowane. W innej narracji równouprawnienie było konsekwencją „procesu dziejowego” i zmian w pozycji społecznej kobiet, które niosła ze sobą wojna. Tymczasem kobiety zaangażowane w politykę i życie publiczne od wielu lat, podjęły działania na długo przed Listopadem i wybuchem I wojny światowej. Od II połowy XIX wieku zabiegały o swoją obecność na uniwersytetach, dostęp do wykwalifikowanych zawodów i zmianę relacji małżeńskich na bardziej równościowe. Prawa wyborcze też walczyły samodzielnie – wystarczy wspomnieć, że jeszcze w 1917 roku, gdy dyskutowane były projekty konstytucji przygotowywanej prze Radę Regencyjną, sprawa równouprawnienia w ogóle nie była w nich ujęta. Dlatego we wrześniu tego roku został zwołany w Warszawie Zjazd Kobiet Polskich, który pod hasłem „uobywatelnienia kobiet w niepodległym, zjednoczonym państwie polskim” zgromadził przedstawicielki różnych środowisk – socjalistki, ziemianki, katoliczki i feministki, domagające się jednym głosem praw wyborczych.

Wkrótce okazało się, że przyznane kobietom prawa polityczne, nie przekładają się na ich równouprawnienie w życiu społecznym, a realizowanie postulatów ruchu kobiecego w warunkach walki partyjnej nastręcza wiele trudności. Jednak zmiana, która zaszła w 1918 roku, była niezbywalna.

Pamięć prześniona

Do tak zarysowanej historii Listopada 1918 roku można by zadać pytanie: co takie ujęcie zmienia w rozumieniu historii i co z tego wynika dla nas obecnie?

Po pierwsze, zwrócenie uwagi na przeobrażenia społeczne i ruchy oddolne pokazuje, że odzyskiwanie niepodległości miało wymiar nie tylko narodowy, lecz także indywidualny. Niosło ze sobą ogromny ładunek jednostkowej emancypacji, która stworzyła fundament dla demokratycznych przemian i budowy społeczeństwa obywatelskiego. A to są wartości, które powinny nam leżeć na sercu, jeśli chcemy budować demokratyczny porządek obecnie.

Dowartościowując historię ludową i jej demokratyzujący potencjał, szczepimy się przed tendencjami autorytarnymi i kolejnymi „wielkimi jednostkami”, szukającymi posłuchu i przypisującymi sobie całą sprawczość. | Iza Mrzygłód

Po drugie, wyjście poza schemat „wielkich jednostek” i „ojców założycieli”, którzy ulepili polską historię – skądinąd brak w tej narracji „matek założycielek” jest aż nader rażący – przekłada się również na rozumienie współczesności. Wytresowanym w patrzeniu na bieg wydarzeń jako głównie na efekt poczynań polityków, trudno jest nadać sprawczość inicjatywom oddolnym i zrozumieć złożone procesy i przeobrażenia zachodzące we współczesnym świecie. Dowartościowując historię ludową i jej demokratyzujący potencjał, szczepimy się przed tendencjami autorytarnymi i kolejnymi „wielkimi jednostkami”, szukającymi posłuchu i przypisującymi sobie całą sprawczość. A co więcej, obserwując wielość tożsamości i różnych konkurujących ze sobą inicjatyw, bardziej otwieramy się na pluralizm i złożoność obecnych debat i sporów.

W końcu, po trzecie, dowartościowanie historii „listopadowej rewolucji” i zmian społecznych, które jako wspólnota „prześniliśmy” i zakopaliśmy w pamięci pod złogami walk o granice, daje możliwość nowego spojrzenia na państwo. Jako na strukturę troszczącą się o swych obywateli, ich dobrostan i gwarantującą im podstawowe wolności, ale także codzienne godne życie. Nadanie takich znaczeń wydarzeniom historycznym mogłoby sprawić, że zamiast budować kolejny wielki pomnik na następną rocznicę, zechcemy ją uczcić budową biblioteki, przedszkola czy szkoły. I nie trzeba by tu wcale sięgać do wzorców zagranicznych, jak budząca zachwyt biblioteka w Helsinkach, ufundowana na stulecie fińskiej niepodległości. Wystarczyłoby odwołać się do dziedzictwa Ignacego Daszyńskiego czy Justyny Budzińskiej-Tylickiej.

 

Tekst powstał dzięki wsparciu finansowemu Fundacji Towarzystwa Dziennikarskiego „Fundusz Mediów”.

 

*/ Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Protest przeciwko pokojowi brzeskiemu w Krakowie, 16 lutego 1918 roku.