Już sam pomysł popularnonaukowej książki o ludobójstwach wydać się może wyzwaniem dla wrażliwości wielu osób, szczególnie w tak nasyconym martyrologią podglebiu kulturowym jak nasze. Typową reakcją na tematykę masakr jest szok, przechodzący w moralne potępienie splecione z daremną nadzieją na „nigdy więcej”. Gdyby Nijakowski poszedł tą drogą, zyskałby wielu fanów, lecz do poznania prawdy o ludobójstwach by się nie zbliżył. Jeśliby z kolei wybrał akademicką beznamiętność lub – co gorsza – branżowy cynizm, straciłby szansę na dotarcie do szerszego czytelnika.

Na szczęście Nijakowski zdołał uniknąć tych skrajności. Jego narracja jest zobiektywizowana, co pomaga w uchwyceniu istoty rzeczy. A jednocześnie jest empatyczna wobec ofiar. Autor znalazł równowagę – stylistyczną, a śmiem twierdzić, że również moralną – między koniecznością naukowego zdystansowania, a oddaniem sprawiedliwości poległym. Ta rozwaga bardzo pomaga Nijakowskiemu przy wymijaniu raf różnych trudności – inaczej dla polskiego czytelnika brzmi opis Holokaustu czy Wołynia, a inaczej Rwandy, które tu są przedstawione na tym samym, rzetelnym poziomie.

Całkiem zwyczajne ludobójstwo

Dojrzałość autora pozwala na dobitne, choć nienachlane przekazanie najważniejszych wniosków. Będą nimi uświadomienie, że ludobójstwo to nie aberracja, lecz przeciwnie – coś dla ludzkości normalnego. Pomimo regularnego przerażenia po każdym kolejnym genocydzie i rytualnego powtarzania „nigdy więcej”, ludobójstwo powraca mimo zmieniających się okoliczności i wiary w postęp, co szczególnie dobrze oddaje rozdział „Ludobójstwo po «końcu historii»” (świetny tytuł!). Dzieje się tak, gdyż jako gatunek ludzki jesteśmy po prostu wyjątkowo agresywni i rozwój kulturowy tego nie zmienił: „masakra jest dzieckiem cywilizacji” [s. 72].

Jednak byśmy rzucili się podrzynać gardła i na dodatek traktowali to jako spełnienie patriotycznego obowiązku, potrzeba mobilizacji ludobójczej, gdyż „radykałów, fundamentalistów czy zwykłych sadystów” jest „zawsze zbyt mało, aby eksterminować setki tysięcy ofiar, w tym dzieci” [s. 298]. By zrozumieć, jak to się dzieje, że zwykli, mili ludzie nagle stają się ludobójcami, zaś ich ofiary zostają „wyłączone poza świat moralnych zobowiązań” [1] potrzebne jest spojrzenie na ludobójstwo jako na zjawisko społeczne i badanie go poprzez socjologiczne instrumentarium. To właśnie Nijakowski wnikliwie czyni [rozdział „Normalna nienormalność”].

[promobox_wydarzenie link=”https://kulturaliberalna.pl/2018/12/11/lech-nijakowski-lemkin-konwencja-ludobojstwo-mocarstwa/” txt1=”Przeczytaj tekst Lecha M. Nijakowskiego” txt2=”„Ciężki żywot dziecka Lemkina, czyli jak biedne mocarstwa patrzyły na ludobójstwa”” pix=”https://kulturaliberalna.pl/wp-content/uploads/2019/01/Kaing_Guek_Eav_or_Duch_before_the_Extraordinary_Chambers-550×366.jpg”]

Wreszcie, trzecim najważniejszym wnioskiem płynącym z tej książki jest uświadomienie, że nie każdy masowy mord to ludobójstwo. By takowe zaistniało, musi nastąpić spełnienie kilku warunków niezwiązanych z brutalnością masakry, lecz z celami sprawców, takimi jak dążenie do unicestwienia kategorii społecznej, niedyskryminacyjne zabijanie (wszystkich członków wrogiej kategorii, niezależnie od wieku, płci, wykształcenia, statusu materialnego itp.), niemożność zmiany kategorii społecznej ofiar (to znaczy: ofiara nie ma szans na przeżycie, nawet jeśli przejdzie na religię sprawców lub zadeklaruje akces do grupy etnicznej oprawców), lekceważenie indywidualnych zasług ofiar dla sprawców oraz zamknięcie drogi ucieczki [s. 45-49]. Dla potocznego poczucia sprawiedliwości przyjęcie tego rozumienia ludobójstwa jest prawdziwie szokujące, co pokażę na przykładzie z „mojego podwórka” – Birmy. W 2017 roku doszło tam do zbrodni masowego wypędzenia ludności muzułmańskiej Rohingya z zachodniej Birmy, z nadmorskiej prowincji Arakan (Rakhine), graniczącej z Bangladeszem. W wyniku nieprawdopodobnie brutalnej operacji armii birmańskiej do Bangladeszu wygnano ponad 700 tysięcy ludzi (a licząc ofiary z poprzednich wysiedleń – ponad milion) i zamordowano około 7 tysięcy osób. Ta czystka etniczna stała się głośna w świecie, wiele organizacji broniących braw człowieka, a także Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie, Izba Reprezentantów Kongresu USA, a nawet niektórzy urzędnicy ONZ-u wprost mówi zaś o ludobójstwie (oficjalny raport ONZ-u używa sformułowania „ludobójczej intencji”).

Gdy sądzi się to wydarzenie moralnie, nie ma się żadnych wątpliwości, że Rohingya są ofiarami, armia birmańska oraz nacjonalistyczni mnisi buddyjscy – sprawcami (oceny tej nie zmieniają odwetowe akcje partyzantki Rohingya ani secesjonistyczne plany tej grupy muzułmanów sprzed 70 lat). Czystka dokonana na Rohingya w 2017 roku była odrażającą zbrodnią. A jednak ludobójstwem – w świetle wspomnianej definicji i wiedzy o przebiegu wydarzeń, jaką obecnie dysponujemy – nie była, gdyż nie spełnia przynajmniej dwóch warunków: unicestwienia kategorii społecznej oraz odcięcia drogi odwrotu (pozostałe zaś spełnia częściowo). Armia birmańska zamierzała wypędzić Rohingya z Birmy, a nie ich wszystkich wymordować – i plan swój z krańcową brutalnością wykonała. To dlatego wypędzono 700 tysięcy ludzi, zabijając 7 tysięcy, nie zaś odwrotnie. Exodus Rohingya jest więc czystką etniczną i zbrodnią przeciw ludzkości, a nie ludobójstwem.

Takie postawienie sprawy przeczy jednak potocznemu rozumieniu sprawiedliwości, brzmi bowiem jak relatywizacja zbrodni. Dla wielu samo operowanie tą logiką już jest nieetyczne. Ponadto, politycznie rzecz ujmując, oskarżenie o ludobójstwo ma dużo większy ciężar gatunkowy niż domniemania czystki etnicznej, czy nawet zbrodni przeciw ludzkości. Stąd wielu aktywistów i polityków w dobrej wierze rozciąga i rozszerza definicję ludobójstwa, by zapobiec tragedii, zadośćuczynić ofiarom czy osądzić sprawców. I jest w tym racja moralna. Generałów birmańskich należałoby postawić przed trybunałem w Hadze (co jest, nawiasem mówiąc, politycznie niewykonalne z uwagi na parasol ochronny Chin) i w tym moralnie słusznym postulacie operowanie hasłem ludobójstwa ma polityczny sens, bo zwiększa presję na działania mocarstw w celu osądzenia sprawców. Ale czym innym są działania polityczne, w swej arystotelesowskiej definicji służące dobru, a czym innym praca naukowa służąca poznaniu prawdy. To po prostu dwie różne kategorie. Jako człowiek rozumiem tych, którzy nazywają zbrodnię na Rohingya ludobójstwem, lecz jako naukowiec muszę się zgodzić z Nijakowskim, że w Birmie doszło do czystki etnicznej, a nie do ludobójstwa.

A teraz, by uświadomić sobie jeszcze lepiej ciężar emocjonalny tematyki, warto wrócić z egzotycznego dla wielu czytelników przykładu birmańskiego na nasze podwórko. Nijakowski nie tylko zbrodnie na Rohingya nazywa czystką etniczną; podobnie definiuje rzeź wołyńską [s. 195], która dla wielu Polaków jest przykładem ludobójstwa.

W tym miejscu należy raz jeszcze – na wszelki wypadek – podkreślić taktowny sposób prowadzenia narracji przez Nijakowskiego. Wielokrotnie pisze on o nieostrych granicach pomiędzy czystką etniczną a ludobójstwem, przytacza liczne głosy, nawet przeciwne temu, co sam głosi. Nigdzie również nie zapomina się o cierpieniu ofiar. Sprawca jest sprawcą, a ofiara ofiarą, bez względu na to, czy zginęła w ludobójstwie, czy w czystce etnicznej. To wszystko sprawia, że w książce nie ma fałszywych nut.

Gdzie trendesetterzy buddyjskich zbrodni?

Niewdzięczną rolą recenzenta pozostaje jednak wskazanie uchybień, które – szczęśliwie – w książce Nijakowskiego nie są zbyt liczne. Przede wszystkim nie mogę się zgodzić z autorem, że Francuzi chcieli w XIX wieku podporządkować sobie Azję Południowo-Wschodnią [s. 229] – podbili, owszem, ale tylko Indochiny (zresztą podboju dokonali w innej kolejności, niż jest to podane w książce, zajmując najpierw Kochinchinę, potem Kambodżę, a dopiero potem resztę dzisiejszego Wietnamu – Annam i Tonkin). Natomiast w całej Azji Południowo-Wschodniej uznawali dominację brytyjską, a ich ekspansja w Indochinach nie była z góry zaplanowana, lecz wynikała ze stopniowych ustępstw na rzecz awanturników/imperialistów (Francisa Garniera, Augusta Pavie’ego), prących do podboju. W ostatniej fazie natomiast była reakcją na szok klęski w wojnie z Prusami (Francuzi oddali po prostu Azjatom za lanie otrzymane w Europie).

Podobnie zdanie o tym, że „Chiny zgłosiły pretensje terytorialne wobec ZSRR w 1964” [s. 215] jest w świetle dzisiejszej wiedzy historycznej zbyt daleko idące, co pokazują badania Lorenza Lüthiego na chińskich archiwaliach [2]. Pekin owszem oświadczył, że carska Rosja zagarnęła (uznawane przez Chińczyków za własne) terytoria Nadamurza, a Mao Zedong w prywatnej rozmowie upomniał się o ziemie od Bajkału do Władywostoku, ale oficjalnie ChRL nigdy nie wysunęła roszczeń terytorialnych. Co więcej, ten sam Mao przyznał później, że jego oświadczenie było „pustą gadaniną mająca zmiękczyć Sowietów”. Słowem – taktyką negocjacyjną przy ustalaniu granicy ZSRR–ChRL na rzekach.

Mógłbym jeszcze pomarudzić, że w książce Nijakowskiego zabrakło wzmianki o masakrach Bhutańczyków na Nepalczykach pod koniec lat 80. albo Syngalezów na Tamilach w latach 2008–2009 – szkoda, bo Bhutan i Sri Lanka to współcześni „trendsetterzy” masowych zbrodni dokonywanych przez buddystów. Mało kto wie, że były król Bhutanu Jigme Singye Wangchuck, twórca koncepcji „szczęścia narodowego brutto”, mający świetny PR na Zachodzie, jest też zbrodniarzem odpowiedzialnym za czystkę etniczną. Co prawda, masakry dokonane przez wojska Mahindy Rajapaksy na Sri Lance podczas dobijania Tamilskich Tygrysów są znane trochę lepiej, jednak wciąż niewystarczająco. W kontekście poruszanych zagadnień jest to istotne o tyle, że właśnie na bhutańskiej i syngaleskiej polityce czystek etnicznych wzorowała się Birma podczas rozprawy z Rohingya. Nacjonalistyczni mnisi birmańscy nawet jeździli na Sri Lankę po radę – mieli spotkania z syngaleskim klerem buddyjskim, podczas których wymieniali się doświadczeniami w tym, jak mordować muzułmanów i hinduistów.

Ponadto w bibliografii zignorowana została relacja Wiesława Górnickiego „Bambusowa Klepsydra” [3] – rozumiem, że może ona drażnić nachalnym i przeterminowanym przekazem politycznym, ale mimo wszystko pozostaje na tyle wartościową, by choć jednym zdaniem o niej wspomnieć. Można by też przytoczyć książki Łukasza Bonczola o Indonezji i Timorze Wschodnim, szczególnie że obie posiadają rozdziały o masowych zbrodniach [4]. Wreszcie, zabrakło mi przy opisie Kambodży zdania wyjaśnienia na koniec, że zagrożenie Czerwonych Khmerów udało się ostatecznie usunąć w dużej mierze dzięki dogadaniu się z częścią ich elit pod koniec lat 90. (co dobrze objaśnia dzisiejsze problemy z osądzeniem czerwonokhmerskich zbrodniarzy). Jak widać jednak, uwagi te dotyczą jedynie szczegółów, wręcz niuansów, istotnych wyłącznie dla specjalistów. Poważnych błędów w tej książce na szczęście brak.

[promobox_wydarzenie link=”https://kulturaliberalna.pl/2018/12/11/rafal-lemkin-nieoficjalny-autobiografia-fragment/” txt1=”Przeczytaj fragment autobiografii Rafała Lemkina” txt2=”„Nieoficjalny” pod redakcją Donny-Lee Frieze” pix=”https://kulturaliberalna.pl/wp-content/uploads/2019/01/Lemkin_autobiografia_IKONKA-550×367.png”]

Dużo za to wartości dodanej. Poza wspomnianymi wyżej kluczowymi wnioskami, stanowiącymi główną zaletę książki, warto zwrócić uwagę na opisy mało znanych mordów (Grecja, Gwatemala), nieoczywistych elementów równościowych (pierwsza ludobójczyni) czy wyraźnego podkreślenia – politycznie dość skutecznego – negacjonizmu Turcji odnośnie ludobójstwa Ormian. Dla mnie osobiście najbardziej przejmujący jest fragment dotyczący Rafała Lemkina, ojca badań nad ludobójstwem, który celem swego życia uczynił wprowadzenie do prawa międzynarodowego konwencji zapobiegania i karania zbrodni ludobójstwa (stworzył jej pierwszą i obowiązującą do tej pory w ONZ definicję). Udało mu się to, zyskał nawet uznanie – był wymieniany wśród kandydatów do Pokojowego Nobla, ale nie chleb – w tym samym czasie stracił pracę na Yale University i do końca życia przymierał głodem w Stanach Zjednoczonych, nie będąc w stanie przekonać nikogo do wagi swych badań. Zmarł na zawał w siedzibie jednego z nowojorskich wydawnictw, a na jego pogrzeb przyszła garstka znajomych (zabrakło zaś oficjeli ONZ-u). Po lekturze na długo zostanie mi w pamięci obraz ideowca Lemkina odbijającego się niczym zbity pies od drzwi do drzwi i umierającego w siedzibie bezdusznego wydawnictwa.

Te i podobne historie stanowią wielką zaletę książki, oprócz jej podstawowej wartości: przekazania zobiektywizowanej wiedzy w przystępny sposób. Jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało, „Ludobójstwo” dobrze się czyta. Nijakowski ludzką destrukcyjność opisał ciekawie, a przede wszystkim – mądrze.

 

Przypisy:

[1] H. Fein, „Genocide. A Sociological Perspective”, Sage Publications, Newbury Park, London 1993, s. 36.

[2] L. Lüthi, „Chiny–ZSRR. Zimna wojna w świecie komunistycznym”, Dialog, Warszawa 2011.

[3] W. Górnicki, „Bambusowa klepsydra”, PIW, Warszawa 1980.

[4] Patrz. Ł. Bonczol, „Zrozumieć Indonezję. Nowy Ład generała Suharto”, Dialog, Warszawa 2012; tegoż, „Timor Wschodni. Od reliktu kolonializmu do problemu międzynarodowego”, Wydawnictwo Uniwersytetu Wrocławskiego, Wrocław 2008.

Książka:

Lech M. Nijakowski, „Ludobójstwo. Historia i socjologia ludzkiej destrukcyjności”, Iskry, Warszawa 2018.