Andruszkiewicz wyrazem suwerenności
Zaczęło się kilka tygodni temu, dość niewinnie, od obrony nominacji na stanowisko wiceministra cyfryzacji dla Adama Andruszkiewicza. Można by tę wypowiedź potraktować jako sprawę wyłącznie wewnętrzną i wyraz lojalności wobec szefa rządu, gdyby nie fakt, że Jacek Czaputowicz dla obrony młodego wiceministra użył działa naprawdę ciężkiego – polskiej suwerenności.
„Polska jest państwem suwerennym i rząd ma prawo decydowania o tym, kto będzie zasiadał na stanowiskach związanych z rządem; mamy tutaj do czynienia z nominacją posła, który zdobył pewne poparcie”, mówił, pytany przez dziennikarzy, szef MSZ.
Problem z tą odpowiedzią polega na tym, że polskiej suwerenności nikt w tym wypadku nie kwestionował, a pytania dziennikarzy – dodajmy: polskich – dotyczyły sensu tej nominacji. „Pewne poparcie”, jakie rzekomo zdobył poseł Andruszkiewicz, to odpowiedź tyleż tajemnicza co oczywista. Wszak każdy nowo mianowany minister, wiceminister, dyrektor departamentu itd. „pewne poparcie” mieć musi.
Tusk niemiecki i polski Saryusz-Wolski
Inne wygłaszane publicznie opinie ministra Czaputowicza już tak oczywiste nie były. Najpierw czytelnicy „Polski Times” dowiedzieli się, że Donald Tusk na stanowisku przewodniczącego Rady Europejskiej znalazł się jako… „reprezentant Niemiec”, bo polski rząd w ostatnich wyborach wystawił własnego kandydata i był nim Jacek Saryusz-Wolski. Tusk zaś miał uzyskać przedłużenie kadencji wyłącznie dzięki staraniom kanclerz Angeli Merkel.
Tę opinię minister Czaputowicz powtarzał później wielokrotnie, między innymi na antenie radia RMF FM oraz w ostatnim wywiadzie dla „Rzeczpospolitej”. W żadnej z tych rozmów minister nie wyjaśnia jednak, jak to się stało, że ów „polski kandydat” nie zdołał uzyskać poparcia choćby jednego kraju członkowskiego poza samą Polską.
Wypowiedzi ministra są więc nie tylko bezprzedmiotowe – w odróżnieniu od swojego poprzednika, Witolda Waszczykowskiego, Czaputowicz nie kwestionuje „legalności” wyboru Tuska – ale i szkodliwe dla obozu władzy, przypominają bowiem o jednej z jego największych porażek, gdy nawet najwięksi sojusznicy oddali głos wbrew władzom w Warszawie i ich kandydatowi. Trudno też domyślić się, w jaki sposób wmawianie niemieckości polskiemu przewodniczącemu Rady Europejskiej ma pomagać w realizacji polskich interesów czy budować prestiż kraju na forum unijnym.
Szybkie rozwiązanie sprawy brexitu
Prestiż ten zaś przydałby się niezwykle, bo polska dyplomacja stawia przed sobą nie lada wyzwania. O nich również mówi minister Czaputowicz w rozmowie z „Rzeczpospolitą”.
Już z tytułu dowiadujemy się, że „Polska wie jak ratować brexit”. Sposób jest prosty. Jeśli Irlandczycy zgodziliby się, aby słynny backstop (czyli związanie Irlandii Północnej takimi regułami jednolitego rynku z UE nawet po brexicie, żeby na wyspie nie trzeba było stawiać „twardej” granicy) miał określony czas obowiązywania, na przykład 5 lat, a nie funkcjonował bezterminowo, do ostatecznego uregulowania relacji Wielka Brytania–UE, to wówczas umowa brexitowa zostałaby już zaakceptowana przez brytyjski parlament.
Znów jednak rodzi się intrygujące pytanie, dlaczego szef dyplomacji przedstawia ten plan na łamach gazety, choć nie udało mu się dlań zdobyć żadnego poparcia na forum europejskim (przede wszystkim samych Irlandczyków)?
Ambicje duże i małe
Największym jednak wyzwaniem (a jednocześnie „sukcesem”) polskiej dyplomacji jest konferencja w sprawie sytuacji na Bliskim Wschodzie, którą Polska organizuje wspólnie ze Stanami Zjednoczonymi w Warszawie. Celem spotkania jest – jak mówi minister – „omówienie sytuacji oraz zainicjowanie procesu budowania pokoju i bezpieczeństwa na Bliskim Wschodzie”. Zaznacza, że nie chodzi tu w żadnym wypadku o izolowanie Iranu, bo to „ważny kraj regionu”, który jednak na spotkanie w swojej sprawie nie został zaproszony. Dlaczego? Ano dlatego, że to „uniemożliwiłoby normalne obrady”. Wszystko wskutek tego, że „Irańczycy używają języka, który jest trudny do zaakceptowania”.
Jak ci sami Irańczycy potrafili jeszcze niedawno (bo w lipcu 2015 roku) znaleźć porozumienie nie tylko z jedną Polską, ale Stanami Zjednoczonymi, Unią Europejską, Rosją Chinami, Wielką Brytanią, Niemcami i Francją, z którymi podpisali umowę o powstrzymaniu swoich ambicji atomowych, tego zrozumieć nie sposób.
Iran nie będzie zresztą jedynym „ważnym krajem”, którego na konferencji zabraknie. Przyjazdu odmówili także – w odróżnieniu od Irańczyków, zaproszeni – Rosjanie. Nasi wschodni sąsiedzi mają czego żałować, bo cele warszawskiego spotkania są wyjątkowo ambitne. Zostaną na nim powołane „grupy robocze, które zajmą się takimi kwestiami jak walka z terroryzmem, sytuacja uchodźców, pomoc humanitarna czy przeciwdziałanie zagrożeniom w cybeprzestrzeni”.
Minister Czaputowicz przyznaje, że są to złożone problemy, dlatego – na szczęście dla nieobecnych (?) – nie spodziewa się, by w Warszawie uzgodniono jakąś strategię. Z pozoru ambitne plany ograniczą się więc – to nie żart! – do „wniosków” amerykańskiego sekretarza stanu Mike’a Pompeo i szefa polskiej dyplomacji. Najwyraźniej będą to jednak wnioski nie byle jakie, bo – jak zapewnia minister – „organizując tę konferencję odpowiadamy na oczekiwania społeczności międzynarodowej!” (wykrzyknik w oryginale). Jaka część tej oczekującej społeczności na konferencję dotrze, wciąż nie wiadomo, choć pozostał do niej niespełna miesiąc.
***
Winston Churchill, czyli człowiek z niejakim doświadczeniem w dyplomacji, mówił, że dyplomata to człowiek, który dwa razy zastanowi się, zanim nic nie powie. Inna słynna definicja dyplomację określa mianem takiej sztuki wysyłania kogoś do diabła, by wysłany jeszcze poprosił o wskazówki dojazdu. Mam wrażenie, że o ile tę pierwszą definicję powinien wziąć sobie do serca minister Czaputowicz, o tyle z drugiej być może powinien skorzystać jego bezpośredni przełożony.
* Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Tymon Markowski/ MSZ; Źródło: Flickr.com