Dlaczego stół i dlaczego okrągły? Od niepamiętnych czasów zwaśnieni siadali, jeśli chcieli rozmawiać. Dlaczego? Bo z pozycji siedzącej trudniej znienacka zaatakować. Dlaczego zaś my do rozmów siadamy przy stole? Czy dlatego, że łatwiej rozłożyć notatki? Nieprawda – albo co najwyżej tylko częściowa prawda. Zajmujemy miejsca przy stole dlatego, że ten przedmiot dobrze się nam kojarzy – z jedzeniem i napitkiem, z dobrym smakiem. Wspólne jedzenie zbliża ludzi. A dlaczego wybieramy okrągły stół? Czy dla uniknięcia hierarchii miejsc? To też tylko częściowa prawda – stół kwadratowy podobnie spełniałby ten warunek. Siadamy przy okrągłym, gdyż jego kształt eliminuje niedobrą symbolikę ostrych kantów. Nawet jeśli bardzo nie chce się ociosać kantów, to jednak trudno zrezygnować z okrągłości – choć można uciec się do pewnej sztuczki. Otóż stół, przy którym zasiedli do rokowań komuniści wietnamscy i Francuzi po Dien Bien Phu [1954], był okrągły – ale składał się z dwóch półokrągłych części, oddzielonych przerwą, odrębnych dla każdej delegacji [2].

Było wielką zasługą opozycyjnych strategów, że nie ustawili „władzy” na pozycji, w której mogłaby się tylko bronić; że wskazali jej drogi wyjścia. Z kolei generał Jaruzelski ma tę zasługę, że przekonał opornych w swoich szeregach, iż mogą zaryzykować. | Marcin Kula

Po tych zasadniczych prawdach, mających zwrócić uwagę, że jesteśmy ludźmi od początku dziejów, zaś epizod komunizmu i moment jego odsunięcia, choć specyficzny, jak każde wydarzenie historyczne, były jednak częścią uniwersalnej historii, usytuujmy Okrągły Stół w bliższej perspektywie – w powszechnej historii najnowszej. Otóż u schyłku XX wieku negocjowane wyjścia z dyktatur nastąpiły w wielu krajach. Zostawmy na chwilę resztę obozu „pokoju i socjalizmu” oraz Hiszpanię – bowiem to są zagadnienia często rozważane. Myślę, że nie mniej ważnymi przykładami są: Argentyna po strasznych tam rządach generalskich, Brazylia po trochę mniej strasznych, ale też nie do pozazdroszczenia, no i Republika Południowej Afryki (choć tu słowo „dyktatura” nie jest adekwatne). Dlaczego w wymienionych krajach strony uciekły się do negocjacji? Zapewne dla różnych przyczyn, a między innymi dlatego, że znalazły się w sytuacji patowej. Opozycja nie mogła zwyciężyć, ale nie dawało się jej też pokonać. Składała się na to zarówno sytuacja międzynarodowa, jak pewne cechy współczesnej cywilizacji. Do tego, by podziemie, czy zbuntowana opozycja były dokuczliwe, wystarczy dziś paru zdecydowanych ludzi, którzy mogą działać nawet z daleka. Oni jednak nie pokonają współczesnego państwa. Taki pat zaistniał też w Polsce. Jasne, że rządzący nie mieli już solidnego wsparcia ZSRR, nie widzieli perspektyw w gospodarce, PZPR rozsypywała się, środowisko władzy straciło wiarę… Wprost chcieli się posunąć dla zyskania współpracy i podzielenia się odpowiedzialnością… Jako zawodowy wojskowy z doświadczeniem wojennym generał Jaruzelski rozumiał zapewne, że nie ma sensu bronić okopów, których nie można utrzymać (powtarzał to w różnych kontekstach). Ta władza mogła jednak jeszcze się bronić. Zwłaszcza aparat partyjny (bo reszta już się praktycznie nie liczyła) był gotów walczyć o przeżycie. Z kolei demokratyczna opozycja też mogła trwać, ale nie potrafiła zwyciężyć. W takiej sytuacji nasuwała się potrzeba szukania wyjścia. Było wielką zasługą opozycyjnych strategów, że nie ustawili „władzy” na pozycji, w której mogłaby się tylko bronić; że wskazali jej drogi wyjścia. Z kolei generał Jaruzelski ma tę zasługę, że przekonał opornych w swoich szeregach, iż mogą zaryzykować. W ramach przyjętych ram konfliktu mogli przestać bać się o to, że „na drzewach zamiast liści będą wisieć komuniści”. Alternatywą byłoby trwanie przez ileś następnych lat w klinczu (jeśli gospodarka by na to pozwoliła), albo sytuacja pokazana w może już zapomnianym filmie „Młode lwy” [2]. Jego akcja toczy się podczas II wojny światowej. Żołnierze zostają tam ustawieni tak, że muszą się bronić do końca – bowiem dosłownie nie mają innego wyjścia.

Oczywiście wyjście negocjowane chroni interesy obu stron. Trudno oczekiwać, by popełniła samobójstwo strona ustępująca miejsca. Stąd generałowie argentyńscy, za sprawą których ludzi wrzucano z samolotów do morza, długo mieli zapewnioną nietykalność, a matki i żony ofiar mogły tylko chodzić w bieli na Plaza de Mayo. Stąd generał Pinochet, za sprawą którego torturowano pojmanych, miał zapewnioną dożywotnią godność senatora. Gdy zaś w końcu, w czasie pobytu w Londynie, dopadł go hiszpański sędzia Baltasar Garzón, prowadzący śledztwo w sprawie „zaginięcia” 300 Hiszpanów, to jeszcze z Polski mu zawieziono ryngraf z Matką Boską – jako cierpiącemu za walkę z komunizmem.

Najciekawsze było rozwiązanie przyjęte w Południowej Afryce. Przez trzy lata, do lipca 1998 roku, działała tam Komisja Prawdy i Pojednania, która przesłuchała 21 tysięcy ludzi. Wyznanie przed nią prawdy uwalniało winnych od kary. Ciekawy, choć bardziej skomplikowany do analizy, jest też casus NRD. Traktat zjednoczeniowy Niemiec przewidywał, że za przestępstwa popełnione w NRD obywatele tego państwa mogą być karani jedynie na podstawie enerdowskiego kodeksu karnego. W ten sposób generał Mielke, szef STASI, czyli summa summarum potężnej organizacji przestępczej, został skazany za… zabójstwo dwóch policjantów, którego dokonał z polecenia partii komunistycznej w latach 20. Jasne, że był to czyn naganny, ale w porównaniu ze wszystkimi jego dalszymi działaniami… Za zabójstwo policjantów można było go jednak skazać, a za inne rzeczy nie. Gdy w wypadku innego z dygnitarzy NRD wykazano popełnienie przezeń przestępstw finansowych, to też można go było skazać, gdyż nawet kodeks NRD nie dopuszczał malwersacji; za co innego – nie. Nawiasem mówiąc, w Chile generał Pinochet też w końcu wpadł, gdy obwiniono go w sprawach finansowych.

We wstrzemięźliwości przejmujących władzę odnośnie karania winnych występowały też okoliczności inne niż tylko rachunek sił, nakazujący działania prowadzące do dogadania się. Istotna była nasza filozofia prawa, które marnie daje sobie radę z winami zbiorowymi, czy – powiedzmy – z winami ustrojów. W ramach naszej filozofii prawa można kogoś skazać za konkretny czyn, a znacznie trudniej za przestępstwa masowe, wręcz ustrojowe. Równie dobrze w Niemczech po II wojnie postawiono czołówkę hitlerowską przed Trybunałem w Norymberdze, ale w stosunku do niższych szarż oskarżenia dotyczyły bardzo konkretnych czynów. Te, niezależnie od wagi przestępstw, były relatywnie małe w stosunku do udziału w całokształcie zbrodni reżimu. W tym samym kierunku działała też pewna specyfika najpotworniejszych przestępstw. Wykonanie Holokaustu zostało rozmienione na szereg pozornie niewinnych czynności, za które trudno było skazywać i ostatecznie, upraszczając sprawę, winnymi okazywali się Eichmann i esesman wprowadzający Cyklon-B do komory gazowej.

Kolejna okoliczność, skłaniająca do wstrzemięźliwości w karaniu, wynikała w pewnego rachunku politycznego – a mianowicie ze zrozumienia, że nie da się przebudować kraju przy obróceniu przeciw sobie jego znacznej części. | Marcin Kula

Kolejna okoliczność, skłaniająca do wstrzemięźliwości w karaniu, wynikała w pewnego rachunku politycznego – a mianowicie ze zrozumienia, że nie da się przebudować kraju przy obróceniu przeciw sobie jego znacznej części. Przecież tylko naiwni mogą sądzić, że dyktatury nie mają zwolenników, że nie ma w społeczeństwie ludzi z nimi związanych, czy że same ostoje władzy, w rodzaju policji i wojska, nie stanowią liczącej się masy obywateli… Nelson Mandela, powołując wspomnianą Komisję Prawdy i Pojednania, chciał znaleźć wyjście zapobiegające polowaniu na winnych – w imię współżycia podstawowych grup ludności, z których żadna nie miała przecież ani szans, ani chęci wyniesienia się na Księżyc. Znów można powołać sytuację powojenną. Wśród różnych okoliczności, powstrzymujących represje przeciw hitlerowcom, a nawet skłaniających do relatywnej tolerancji wobec nich, była i ta, że Adenauer i Amerykanie doskonale wiedzieli, iż nie da się stworzyć demokratycznych Niemiec, jeśli obróci się przeciw sobie ludzi kolaborujących z nazizmem – czyli masę narodu. Podobnie generał de Gaulle znakomicie zdawał sobie sprawę, ilu Francuzów kolaborowało z okupantami – ale wiedział, że nie może stworzyć poczucia zagrożenia, czyli zrazić ich do nowych władz. Elita „Państwa Francuskiego” stanęła przed sądem, a masa ludzi, zwłaszcza w małych miejscowościach, zrzuciła winy na kobiety żyjące z Niemcami (wszystkie uznawano za prostytutki i golono publicznie). Reszta mogła spać spokojnie. Transformacja w Polsce też przebiegała łatwiej, niż byłaby mogła przebiegać, gdyby zaczęto polowania na komunistów. Warto pamiętać, że tu podział nie był tak ostry, jakby wynikało ze słów „my” i „oni”, zaś po 1956 roku system stracił już wiele zębów i chęci do gryzienia – co wcale nie ułatwiałoby porachunków.

W rozważanych sytuacjach pojawia się jeszcze jedna trudność na drodze wymierzania sprawiedliwości, skądinąd optymistyczna – mianowicie ta, że ludzie ewoluują. W systemach niedemokratycznych postawy opozycyjne często pojawiają się blisko centrum władzy. Tam usytuowani ludzie łatwiej dochodzą do przekonania, że coś można i trzeba zmienić. Oni mogą też czasem powiedzieć więcej niż zwykli przechodnie. Oczywiście taką opinię trzeba zniuansować. Trudno powiedzieć, by ekipa Stalina czuła się bezpieczna – ale nie było jednak przypadkiem, że to Chruszczow, czyli człowiek z tego grona, wygłosił znany referat na XX Zjeździe KPZR. Otóż tacy ludzie na ogół są nieźle obciążeni wcześniejszymi grzechami. To samo można powiedzieć o opozycji przeciw Hitlerowi, symbolizowanej przez pułkownika von Stauffenberga. O nim i jego nieszczęsnych towarzyszach można powiedzieć wiele złego – ale zamach na Hitlera wypada jednak docenić, zwłaszcza opłacony taką ceną. Nie przyrównując: było jakimś paradoksem, że Polskę do międzynarodowych struktur demokratycznych wprowadzili byli komuniści – ale chyba lepiej, że było tak, niż gdyby było odwrotnie, nieprawdaż?

Negocjacyjne wyjście z dyktatur pozostawia u wielu głód symbolu przejścia. Vytautas Landsbergis ponoć stawiał retoryczne pytanie: „Komunizm umarł, ale kto widział trupa?”. Mała szansa, by się zadowolił odpowiedzią Venclovy: „Trupa nikt nie widział, bo komunizm rozpadł się w pył” [3]. Zdarzało się nawet celowe podkreślanie cezury. W mauzoleum Dymitrowa w Sofii najpierw zrobiono publiczną toaletę, a następnie je widowiskowo zburzono. W Warszawie nie było muru do obalenia, jak w Berlinie, zaś pomnik Dzierżyńskiego był relatywnie mało znaczącym obiektem. Wysadzenie w powietrze Pałacu Kultury nadawałoby się jako symbol, ale mimo nieustannego pojawiania się takiego hasła ludzie szczęśliwie powstrzymali się przed bezsensem.

Było jakimś paradoksem, że Polskę do międzynarodowych struktur demokratycznych wprowadzili byli komuniści – ale chyba lepiej, że było tak, niż gdyby było odwrotnie, nieprawdaż? | Marcin Kula

Niedostatek odczuwany przez część Polaków z powodu braku spektakularnej manifestacji przejścia ustrojowego tłumaczy się jednak także inną przyczyną, a mianowicie tutejszą popularnością heroiczno-martyrologicznej wizji historii. Mówi się, że „jesteśmy narodem bohaterskim” [4]. Na piedestał wynosi się walkę. Cóż z tego, że największe powstania narodowe zostały przegrane? Przecież podtrzymały trwanie narodu, a poza tym były moralnie wygrane, nieprawdaż? Nawet jeśli taka wizja ma cechy kompensacyjne – i to tym bardziej, że w zbiorowym autoportrecie Polaków pojawiają się też mocne złe rysy [5] – to jednak ona istnieje. No i jak pogodzić z nią negocjowane wyjście z opresji… rozmowy przy stole z przeciwnikiem, ściskanie dłoni, jeszcze alkohol w Magdalence…? Na dodatek część liderów opinii od dawna powtarza, że wyjście z komunizmu jeszcze się nie dokonało, że trzeba tego dokonać, trzeba wyrzucić komunistów z sądów itd., a w ogóle to Okrągły Stół był porozumieniem ponad głowami Polaków, repliką Jałty itd. Nie są to wprawdzie wypowiedzi jedynie o historii, ale również współczesny dyskurs polityczny z historią jako pretekstem – ale z punktu widzenia znaczącej części opinii publicznej nie ma to większego znaczenia. Opinia chyba nie widzi też, że w ramach logiki nie można jednocześnie mieć do świata pretensji o to, że pamięta bardziej o upadku muru berlińskiego niż o Gdańsku i postponować istotnego ogniwa łańcucha przemiany.

Transformacja negocjowana i pokojowa nie pasuje więc do często pojawiającego się kolektywnego autoportretu. Może jednak raz święcić nie ofiary i nie klęskę jako moralne zwycięstwo, ale sukces? Jeżeli takie uogólnianie w ogóle ma sens – w co wątpię – to może warto być nie tylko „narodem bohaterskim”, ale także narodem mądrym?

 

Przypisy:

[1] A. Mączak, „Umowa Gdańska, czyli pierwszy Herrschaftsvertrag w krajach realnego socjalizmu” [w:] „Biedni i bogaci. Studia z dziejów społeczeństwa i kultury ofiarowane Bronisławowi Geremkowi w sześćdziesiątą rocznicę urodzin”, PWN, Warszawa 1992, s. 204.

[2] Według powieści Irwina Shawa, reż. Edward Dmytryk, USA 1958.

[3] Tomas Venclova, „Litewskie porachunki”, „Gazeta Wyborcza”, 7–8 stycznia 1995 roku.

[4] Tadeusz Wolsza, popierając zmiany przeprowadzone w Muzeum II Wojny Światowej: „Bohaterstwo musi zostać mocno podkreślone, bo jesteśmy narodem bohaterskim” („Jesteśmy narodem bohaterskim”, z prof. Tadeuszem Wolszą, historykiem, członkiem rady przy Muzeum II Wojny Światowej rozmawia Maciej Pieczyński, „Do Rzeczy”, 22 stycznia 2019 roku).

[5] Adam Leszczyński, „No dno po prostu jest Polska. Dlaczego Polacy tak bardzo nie lubią swojego kraju i innych Polaków”, W.A.B., Warszawa 2017.