Jakiś czas temu nie była dla mnie artystką z pierwszego planu. Szanowałem jej pracę w Teatrze Współczesnym w Szczecinie, ceniłem zwykle jej przedstawienia, ale nie wymieniałem ich w rankingach najważniejszych wydarzeń kolejnych sezonów. Zdawało mi się, że za bardzo może zagłębia się w czarną stylistykę swego teatru, że ile można grać na pustej niemal scenie, w strojach niemal prywatnych, wciąż w ciemnych spodniach i takich samych golfach albo koszulach. Pamiętam spektakle, które imponowały wewnętrzną dyscypliną, rygorem formy, precyzją konstrukcji, ale emocjonalnym chłodem upodobniały się do matematycznych równań.
Może jest tak, że do teatru Anny Augustynowicz trzeba dorosnąć, aby móc z szerszej perspektywy spojrzeć na jej dorobek i zauważyć choćby to, że jej artystyczna dyrekcja w Teatrze Współczesnym to nie było i nie jest proste klecenie repertuaru, dopasowywanie aktorów do ról i patrzenie, żeby się wszystko zgadzało. To jest – jak mawiał Zygmunt Hübner – reżyserowanie teatru. Dbanie o rozwój zespołu, wytyczanie nowych repertuarowych dróg, a także kształcenie poprzez pracę nowego pokolenia reżyserów, którzy – jak choćby Norbert Rakowski – z powodzeniem prowadzą później sami istotne placówki.
Szukała zwykle w repertuarze bardzo różnorodnym, realizując klasykę i dramaturgię bardzo współczesną, a czasem nawet i rzeczy dla dzieci. Jej teatr nigdy nie stronił od kwestii najcięższego kalibru, palących pytań bez odpowiedzi. | Jacek Wakar
Tyle że Szczecin daleko, a Anna Augustynowicz swoje robi raczej po cichu, a nie głośno, więc sam bywałem we Współczesnym o wiele zbyt rzadko. Kiedyś szczeciński zespół ze spektaklami swej szefowej był stałym gościem prowadzonego przez nieodżałowanego Pawła Konica Teatru Małego w warszawskim Juniorze, ale to już są coraz bardziej odległe czasy. Dlatego wielu inscenizacji ze Współczesnego już nie zobaczę, żal.
Nie piszę o tym, aby zaczynać analizę teatru Anny Augustynowicz, gdyż zasługuje on już na poważną monografię. Nie będę też w telegraficznym skrócie wymieniał najważniejszych jej dokonań, gdyż i tak zbyt dużo zajęłoby to miejsca. Powiem tylko, że najnowsze prace Augustynowicz wskazują ponad wszelką wątpliwość, że mamy wśród polskich inscenizatorów wreszcie kogoś, kto jest w stanie podjąć rękawicę rzuconą niegdyś przez największych, których dziś brakuje.
Artystka idzie swoją drogą, nikogo nie powiela, przez lata wykształciła własny styl i niepodrabialny charakter pisma. Szukała zwykle w repertuarze bardzo różnorodnym, realizując klasykę i dramaturgię bardzo współczesną, a czasem nawet i rzeczy dla dzieci. Jej teatr nigdy nie stronił od kwestii najcięższego kalibru, palących pytań bez odpowiedzi. A jednak mam wrażenie, że ostatnie lata coś jednak w nim zmieniły, a może zmieniły samą Annę Augustynowicz. W „Wiśniowym sadzie” z gdańskiego Teatru Wybrzeże odarła sceniczną rzeczywistość ze wszystkiego, co mogło okazać się zbyteczne. Pozbawiła dramat Antoniego Czechowa cienia sentymentalizmu, sprawiła, że zabrzmiał sucho, rzeczowo i lakonicznie. To zresztą cecha ostatnich dokonań artystki – sprawdzać, jak daleko można posunąć się w redukcji, zostawić tylko to, co absolutnie konieczne. Efektem jest kondensacja przedstawień – wspomniany „Wiśniowy sad” z wielką rolą Doroty Kolak trwał niewiele ponad półtorej godziny, opolsko-szczeciński „Ślub” Gombrowicza zamknął się w niespełna dwóch.
Właśnie on kazał mi jeszcze inaczej spojrzeć na strategię reżyserską Anny Augustynowicz. Henryk w wybitnej interpretacji Grzegorza Falkowskiego był bowiem w tamtym spektaklu reżyserem, który powoływał do życia teatr „Ślubu”, sprawdzał swój „zasięg słów”, samego siebie obsadzał w roli księcia, ale gdy trzeba, zamaszystym pociągnięciem ołówka wykreślał poszczególne kwestie postaci z egzemplarza, który miał zawsze pod ręką.
Najbardziej jednak przejmująca była finałowa klęska Henryka-reżysera, niejako unicestwiającego swoje dzieło, podważającego jego sens i znaczenie. Można w tym było dostrzec refleksję samej inscenizatorki, podstawiającej sobie samej „Ślub” niczym lustro, aby przejrzeć się w nim wraz ze swym teatrem. Podważyć niejako własną pracę, ale i odbudować ją, budując teatr pozornie przezroczysty, destylujący słowa i myśli autora.
Pisałem o tym kiedyś, że Augustynowicz przygotowała „Wiśniowy sad” w rzadko wykorzystywanym tłumaczeniu Jerzego Jarockiego, o tym, że „Ślub” był dla Jarockiego dramatem najważniejszym i największym inscenizacyjnym dokonaniem, nie muszę przypominać. Augustynowicz obruszyłaby się na to porównanie, ale mam coraz silniejsze przekonanie, że to właśnie ona przejęła pałeczkę po Mistrzu Jarockim. Że ma tak samo całościowe i spójne spojrzenie na teatr i najważniejsze – traktuje go na wskroś serio. Nie interesuje ją branie w nawias, a nawiasu w cudzysłów. Nie wyrzuca z siebie słów zakończonych na „-izm”, jej spektakle się rozwijają w miarę eksploatacji, ale nie ma mowy, by w trakcie premiery były niegotowymi „Works in Progress”. Czuję ulgę i wdzięczność, gdy jako widz jestem traktowany poważnie, gdy ktoś uważa swą pracę za coś ważnego i poważnego. I nie manifestuje, jak gigantyczny ma do niej dystans.
Wyspiański wszystko przewidział. Przewidział nas, dzisiejszą Polskę z Kaczyńskim, Tuskiem i Macierewiczem – i dużo, dużo więcej. | Jacek Wakar
Nie było dotąd słowa o „Wyzwoleniu” Wyspiańskiego, a przecież zrealizowany w warszawskim Teatrze Polskim spektakl stał się powodem do napisania tego felietonu. Nie było i niemal nie będzie, bo jednokrotne obejrzenie tak gęstego od znaczeń, myśli i emocji przedstawienia nie daje mi jeszcze komfortu pełnej analizy. Do „Wyzwolenia” wrócę więc szczegółowo w marcu, a na razie powiem, że jak dla mnie to spektakl wspaniały. Gorzki, na wskroś pesymistyczny, punktujący nasze współczesne „robienie Polski” na każdym kroku, pozy i zadufanie. Grzegorz Falkowski gra Konrada przerażonego światem, którego memento wygłasza Jerzy Trela. Nikt tak jak on nie mówi frazy Wyspiańskiego i w ten sposób jakoś symbolicznie zamyka się wielki cykl polskiego teatru: od „Dziadów” i „Wyzwolenia” Konrada Swinarskiego z Trelą w rolach Konrada, do „Wyzwolenia” Augustynowicz z Trelą grającym Ducha Ojca.
I jest w „Wyzwoleniu” Anny Augustynowicz coś z „Umarłej klasy” Tadeusza Kantora. Cienie przyglądające się samym sobie, polskie maski. Warto oglądać to wielkie przedstawienie, a potem przeczytać książkę Piotra Augustyniaka „Wyspiański. Burzenie polskiego kościoła” – najbardziej błyskotliwą analizę „Wyzwolenia”, jaką znam. Wyjdzie z niej, że Wyspiański wszystko przewidział. Przewidział nas, dzisiejszą Polskę z Kaczyńskim, Tuskiem i Macierewiczem – i dużo, dużo więcej. Dzięki Augustynowicz i Augustyniakowi ten rok jest rokiem Wyspiańskiego nie tylko z powodu 150. rocznicy urodzin autora „Wesela”. Trzeba wracać do Wyspiańskiego, jak to zrobili pani A. i pan A. Żeby na nowo się w nim zobaczyć, choć widok nie będzie ani przyjemny, ani wesoły.
Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Encyklopedia Teatru Polskiego.