Jedno chcę powiedzieć od razu – twórczość Larsa von Triera budzi we mnie ambiwalentne uczucia. „Melancholia” wzruszyła mnie i poruszyła. Myśl, że świat nie zasługuje na to, by go uratować, z czasem zyskuje jeszcze na znaczeniu. Poza tym z dzieła von Triera bije przedziwny spokój połączony z rezygnacją. Powracają jak mantra słowa Becketta z „Czekając na Godota”: „Nic się nie da zrobić”. No nic. To prawda.

Cenię jeszcze bardzo „Dogville” z wybitną rolą Nicole Kidman, bo widzę w tym filmie fenomenalny teledysk do „Jenny Piratki” Brechta i Weilla – to jest przecież dokładnie o tym. O dziewczynie, która bierze odwet za wszystkie doznane od ludzi krzywdy, więc skazuje na śmierć całe miasto, bez mrugnięcia okiem. A z wczesnej twórczości jeszcze „Przełamując fale”, czytaną jako opowieść o miłości większej niż życie.

Cała reszta z von Triera drażni mnie albo wprawia we wściekłość. Filmy autora „Nimfomanki” cechuje zwykle gigantyczna megalomania, ze szczytem w postaci „Domu, który zbudował Jack”. Duński reżyser proponuje tu leczenie własnych obsesji poprzez uczynienie z najbardziej wymyślnych zbrodni dzieł sztuki. Artystami są więc Hitler, Mao i Stalin, a największym z nich Lars von Trier oczywiście. Dochodzą do tego cytaty z literatury i malarstwa, jakby von Trier chciał sięgać po równych sobie kumpli. Do tego jeszcze potworny mizoginizm. Kobiety w „Domu, który zbudował Jack” służą do tego, by je okrutnie mordować, wcześniej na przykład obcinając piersi. Wydaje się jednak, że twórca stoi po stronie seryjnego zabójcy, a nie jego ofiar, bo to jedna w drugą skończone idiotki i w sumie same zasłużyły na swój los.

Filmy autora „Nimfomanki” cechuje zwykle gigantyczna megalomania, ze szczytem w postaci „Domu, który zbudował Jack”. | Jacek Wakar

Piszę o von Trierze, choć po ostatnim filmie stwierdziłem, że chyba już nie warto się tym artystą zajmować. Przed laty zaś nie dołączyłem do całkiem pokaźnej grupy zaprzysięgłych fanów zachwyconych „Idiotami”, dostrzegających w nich poważny akt artystycznej rebelii przeciw zadowolonemu z siebie, konsumpcyjnemu aż do bólu mieszczańskiemu społeczeństwu. „Idioci” należeli do tych dzieł von Triera, które wprawiły mnie w furię. Miałem ich za akt skrajnego narcyzmu, niemal faszystowskiego w swej wymowie wyniesienia się ponad innych, tych gorszych, co nie przyjmują naszej „wolności”. Byłem po stronie tych, którym bohaterowie wycinali kolejne numery, szydząc, że znowu im się udało. Jakim prawem manifestują swą wyższą pozycję – zastanawiałem się. Film zaś na długie lata stał się dla mnie synonimem artystowskiego kiczu.

Obraz „Idiotów” zmienia jednak teatr. Co prawda Mai Kleczewskiej w dyplomie warszawskiej Akademii Teatralnej posłużyli oni jedynie do serii wątpliwych aktorskich przekroczeń, ale przy kolejnych realizacjach było już tylko lepiej. Grzegorz Jarzyna TR Warszawa wziął pomysł od von Triera i bardzo ogólny zarys zdarzeń. Niedoceniony, bo zagłuszony przez „Klątwę” Frljicia, „G.E.N.” okazał się wyznaniem wiary inscenizatora w sens pracy we wspólnocie. Równie ważne było też dla Jarzyny swoiste wyzerowanie własnego teatru, celowa rezygnacja z manifestowania wypracowanego przez lata wstydu. To był świadomy powrót do punktu zerowego. Jakby Jarzyna chciał tym przedstawieniem powtórzyć gest i doświadczenie debiutanta.

Z Marcinem Wierzchowskim jest inaczej. To jest reżyser, który uwielbia stany i sytuacje ekstremalne. W wybitnym, obsypanym nagrodami „Sekretnym życiu Friedmanów” wiódł nas przez bodaj osiem pomieszczeń Teatru Ludowego w Krakowie, abyśmy z najbliższej odległości przyglądali się tytułowym bohaterom, na koniec zaś pozostali w niewiedzy, czy ojciec rodziny zrobił to, o co jest oskarżany. Problem winy i odpowiedzialności powracał też w zrealizowanej w tym samym miejscu „Hańbie” według powieści Coetzeego. Wierzchowski wypracował sobie osobny charakter pisma, szukając w fabułach, ale i na ich obrzeżach. Łączył analizę scenariusza z improwizacjami. W jego pracach od poszczególnych ról ważniejsze są kreacje zespołowe. Najlepszym tego dowodem są „Idioci” z łódzkiego Teatru Jaracza – przejmująca opowieść o tym, jakimi prawami rządzi się nie tylko teatralna wspólnota.

Wierzchowski wypracował sobie osobny charakter pisma, szukając w fabułach, ale i na ich obrzeżach. Łączył analizę scenariusza z improwizacjami. | Jacek Wakar

Wierzchowski oraz współpracujący z nim młody dramaturg Daniel Sołtysiński z filmu von Triera wzięli jedynie zawiązanie akcji, pierwszy, wstępny, choć kluczowy pomysł. Znów mamy grupę ludzi, którzy w buncie przeciw społeczeństwu i jego regułom praktykują udawane szaleństwo. Szukają zwarcia ze światem, aby pokazać, że ustawiając się poza jego nawiasem, w istocie unieważniają jego zasady. Tyle że u von Triera wybrani przychodzili sponad ogółu innych, stawiali się ponad nie czującą niczego masą. Postaci z łódzkiego spektaklu są w skrajnie innym położeniu. Dla nich akces do wspólnoty nie jest czczą igraszką, zabawą bez większego znaczenia. Jest ucieczką przed rzeczywistością, która potraktowała ich okrutnie, na różne sposoby zadała ból. Jest ostateczną decyzją mówiącą o tym, że skoro nie udało się na powierzchni, trzeba spróbować zejść do podziemi i tak próbować wbrew wszystkiemu ocalić siebie. Nie ma więc w sytuacji wyjściowej łódzkich „Idiotów” żadnej gierki zadowolonych z siebie pięknoduchów, bo zastępuje ją radykalny gest o trudnych do przewidzenia konsekwencjach. Takie podejście zdejmuje z przedstawienia Wierzchowskiego zarzut, jaki stawiałem filmowi von Triera. Tamtych „Idiotów” miałem i mam za pustą prowokację. „Idioci” z łódzkiego Teatru Jaracza stają się na wskroś dotkliwym doświadczeniem.

Pomóż nam tworzyć niezależną prasę.

Nie bez przyczyny prolog spektaklu oglądamy z bezpiecznego dystansu, przez rampę, a potem przekraczamy ją, zajmując miejsca w świecie aktorów i bohaterów. Epilog zaś odbywa się przy łóżku umierającej, bo śmierć unieważnia wszystko inne. I ważne jest, by zdążyć powiedzieć odchodzącemu to, co ważne. Jak robią bohaterowie przedstawienia poprzez aktorów łódzkiego Jaracza.

Przedstawienie jest wejrzeniem w środek wspólnoty, badaniem relacji łączącej jej członków. Jest też opowieścią o mieście, które warto spróbować pokochać – przytulić Łódź, jak się mówi ze sceny. Wspaniale, przejmująco, odważnie, nie chowając się za postaciami, grają to wszystko aktorzy z Jaracza. Wypadałoby wymienić wszystkich, bo kreślą swych bohaterów z empatią i oddaniem. Szacunek zatem dla całego zespołu, ale osobno wymienię Huberta Jarczaka, Pawła Paczesnego, Bogusławę Pawelec, Katarzynę Cynke, a przede wszystkim Agnieszkę Skrzypczak. Młoda, ale od dawna wiadomo, że znakomita aktorka buduje swoją Monikę wszystkimi emocjami – agresją i delikatnością, blokadą i otwarciem. Najwięcej zaś kryje poza słowami. W spojrzeniu, w którym jest ufność, ale przede wszystkim przerażenie.

***
PS. Zapewne wszyscy się spodziewali, że napiszę o Oscarach. Nie ma o czym. Słaby rok w amerykańskim kinie, przeraźliwie nudna ceremonia.

 

Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Greg Noo-Wak.