Ignacy Klimont: Jest pan autorem ustawy zmuszającej sklepy wielkopowierzchniowe do oddawania niewykorzystanej żywności organizacjom pożytku publicznego. Jeśli tego nie zrobią, mają zapłacić 10 groszy za każdy kilogram zmarnowanego jedzenia. Prace nad nią zakończyły się w marcu, od tamtego czasu jednak projekt stanął w miejscu. Dlaczego?
Mieczysław Augustyn: Ustawa jest, jak rzadko która, bardzo rzetelnie przygotowana. Wszyscy interesariusze mogli wziąć udział w pracach nad nią. Także w podkomisji sejmowej naniesiono cały szereg poprawek, które aktualizowały przepisy i poprawiły jakość ustawy. Dlatego wciąż liczę, że posiedzenie komisji sejmowej, które odbędzie się 16 lipca, przyjmie ten projekt. Będzie wtedy szansa, by zawnioskować o przejście od razu do następnego czytania i głosowania. Ale nawet gdyby to się nie stało, Sejm ma jeszcze jedno posiedzenie, może ustawę zaakceptować i skierować to do Senatu. Zwykle jest tak, że jeśli projekt jest senacki i przeszedł już całą ścieżkę, to w Senacie raczej poprawek nie ma. Jeżeli tak by się to potoczyło, to szanse nie są może wielkie, ale realne.
Skąd w ogóle problem? Przecież ustawa miała poparcie także senatorów z PiS-u, prawda?
Mogę tylko domniemywać. Zapewne przez niezrozumienie intencji i zapisów ustawy. Część marketów sprzeciwiała się opłacie za marnowanie żywności mimo podpisania umowy z organizacją. Sądzę, że próbowali przedłużyć konsultacje, jak tylko się dało, by storpedować przyjęcie ustawy. Zaznaczam, że są to jedynie moje domysły, wysnute na podstawie przebiegu procedowania.
Przepisy zakładają objęcie ustawą wszystkich sklepów o powierzchni powyżej 250 metrów kwadratowych. Polska Izba Handlu sugeruje, by progiem było 500 metrów kwadratowych. Dlaczego akurat takie liczby? Czy nie będzie to pole do nadużyć?
Zawsze, gdy stawiamy granicę, ktoś znajdzie się po jednej stronie, a ktoś po drugiej. Nie przewiduję jednak, by markety chciały unikać przeciwdziałania marnowaniu żywności. Przede wszystkim dlatego, że ta ustawa jest ściśle sprzężona z dwiema wcześniejszymi, które dają marketom przekazującym żywność wyraźne ulgi podatkowe. Dlatego każdy, kto mniej marnuje, może zyskać.
Dlaczego 250 metrów kwadratowych? Oczywiście, jest to kwestia umowna, ale są to sklepy wielkości Dino, Odido, trochę większe od Żabki. Myśleliśmy głównie o miejscowościach gminnych, żeby zejść z tą propozycją jak najniżej, tam, gdzie powstają mniejsze dyskonty i markety. Nie chcieliśmy koncentrować się na dużych marketach, ponieważ w większości współpracują już one z Caritasem i Federacją Polskich Banków Żywności.
Cała ustawa oparta jest na filozofii budowania partnerstwa na rzecz przeciwdziałania marnowaniu żywności. Przymuszamy więc markety, by rozejrzały się wokół siebie, i znalazły partnera do odbioru żywności. Partner zaś będzie musiał sprawozdawać marketowi z tego, co zrobił z opłatą karną, gdyby okazało się, że nie cała żywność została przekazana. Moim zdaniem, obie strony tego porozumienia są zainteresowane tym, żeby żywność się nie marnowała. Oczywiście, wzięliśmy pod uwagę postulaty sklepów. W pierwszym roku 20 procent, a później 10 procent żywności, która jednak się zmarnuje nie jest obciążona tą opłatą.
Ale dlaczego Żabki czy inne mniejsze sklepy są z ustawy wyłączone?
Ideałem byłoby, aby wszystkie sklepy były objęte ustawą. Jednak nie można abstrahować od rzeczywistości. W takich sklepach pula towaru do odbioru przez organizację byłaby zapewne bardzo mała, więc koszty transportu i dotarcia do potrzebujących mogłyby być wyższe niżeli wartość żywności. Choć żywność przekazywana jest nieodpłatnie, to jednak cały proces odbioru i dostarczania tej żywności odbiorcom kosztuje.
Łączy nas wspólna troska, by żywnością gospodarować racjonalnie. Dlatego uważam, że źródło lęku marketów przed opłatą jest inne. Wydaje mi się, że część zarządzających marketami obawia się ujawnienia skali ich marnotrawstwa. | Mieczysław Augustyn
Chce pan dotrzeć do sklepów w mniejszych miejscowościach. Ale tam logistyka transportu żywności jest znacznie utrudniona. Jak ustawa zamierza tym zarządzać?
Poważny problem z żywnością polega na tym, że wozimy ją po całym świecie. Chcemy sprawić, by żywność zagrożona zmarnotrawieniem nie była transportowana na długich dystansach. Zależy nam, by najbliższa organizacja, zdolna do dystrybuowania tej żywności, odbierała ją na miejscu. To nie powinno wówczas stanowić dużego problemu, ponieważ nie są to ani duże ilości, ani odległości. Jest jednak systematyczność.
Widzę też, że sieci które weszły już do dystrybucji żywności zagrożonej zmarnotrawieniem bardzo poprawiły swoją logistykę. Z roku na rok Caritas, jak również Federacja Banków Żywności, z sieci takich jak Tesco, otrzymują coraz mniej żywności. Dlatego, że Tesco lepiej tym zarządza.
To dobrze?
To oznacza, że łączy nas wspólna troska, by żywnością gospodarować racjonalnie. Dlatego uważam, że źródło lęku marketów przed opłatą jest inne. Wydaje mi się, że część zarządzających marketami obawia się ujawnienia skali ich marnotrawstwa. No i, oczywiście, dodatkowej pracy, której będzie wymagać ustawa.
Czy nowe prawo zmusza markety, do publikowania danych na temat marnowanej żywności?
Tak, jest to jedna z podstawowych zmian. W ustawie jest obowiązek sprawozdawania z zagospodarowania żywności zagrożonej zmarnotrawieniem. Dzisiaj też należy przekazywać sprawozdania do wojewódzkich funduszy ochrony środowiska, ale nie jest to skrupulatnie przestrzegane. Teraz będzie. Wreszcie też będą precyzyjne dane, a nie szacunkowe, skali tego zjawiska.
Rozumiem że na podstawie tych danych, nakładane będą ewentualne grzywny?
Nie, opłata jest przekazywana do najbliższej organizacji, która odbiera żywność. To buduje partnerstwo. Jedyna kara, w formie grzywny, będzie wtedy, gdy ktoś nie podpisze umowy. Nie szuka partnera i nie podpisuje umowy. Nie ma innych kar, tamta to wkład marketu na rzecz organizacji wtedy, kiedy nie wszystko udało się przekazać. Nie po to nawet, żeby market mobilizować, bo to będą niewielkie kwoty, ale po to, żeby organizacja mogła umocnić się logistycznie. Żeby kupiła odpowiednie pojemniki, mogła zapłacić za transport. To właśnie budowa partnerstwa wokół problemu marnowania żywności.
Ale czy tylko markety są winne?
Przedstawiciele sklepów pytali, dlaczego przymus zawierania umów nie dotyczy też producentów. Otóż chcemy iść krok po kroku. Większość producentów już od dawna przekazuje nadwyżki do banków żywności i Caritasu. Wprawdzie tam również dużo może potencjalnie się marnować, ale już od dawna istnieje współpraca i to działa. Natomiast chodziło o to, by zmobilizować do przeciwdziałania również segment spożywczy i dystrybucji.
Ze 100 tysięcy ton żywności, które rocznie marnuje się w sklepach, w tej chwili bankom żywności udaje się odzyskać 17 tysięcy ton. Proszę zobaczyć, jaką drogę musimy jeszcze przebyć. Oczywiście, to wiąże się przede wszystkim z tym, że całe sieci, pomimo zachęt podatkowych, ten problem lekceważą. Albo dystrybuują żywność nielegalnie, wystawiając ją przed sklepem, często po terminie, i udają, że nie wiedzą, co się z nią stało.
Duża ilość jedzenia w ogóle nie trafia do sklepu, ponieważ jest przez nie odrzucana, zanim trafi na półki. Czy ustawa również to reguluje?
Tak, tego rodzaju żywność również może być przekazywana. Na ogół dzieje się to jednak nie w sklepie, ale na poziomie dystrybutora. Chlubnym wyjątkiem jest Tesco, które przyjmuje taką żywność, nazwijmy ją „niewymiarową”, i sprzedaje po niższych cenach. Ten program działa, ludzie chętnie kupują.