Przestańmy wskazywać 1 września jako początek II wojny światowej. Przecież wtedy już „w najlepsze” trwała wojna w Azji. Podkreślając 1 września, zachowujemy się tak jak Rosjanie, nieraz uważający dopiero atak Hitlera na ZSRR za wybuch wojny. Oprócz wojny w Azji warto by też pamiętać o agresji Mussoliniego w Abisynii, także o wojnie w Hiszpanii – „domowej”, ale takiej, w której republikanie byli wspierani przez Stalina, zaś generał Franco przez Włochy i Niemcy. O tym ostatnim ci, którzy sympatyzują z nim jako z obrońcą przed komunizmem, mogliby pamiętać co najmniej tak, jak pamiętają o Stalinie.
Konflikt pomiędzy Boliwią a Paragwajem o Gran Chaco zostawmy już na boku, choć w trakcie II wojny obawa, by Boliwia nie stanęła po stronie państw faszystowskich, niepokoiła amerykańskich strategów, podobnie zresztą jak cała Ameryka Południowa.
Jakie szanse miała Polska w tym rzeczywiście światowym konflikcie? Prawdę mówiąc, niewielkie. Załoga Westerplatte mogła się bronić bohatersko i jak najdłużej – ale ona nie mogła nic zmienić. Nawet najpoważniejsza bitwa kampanii – nad Bzurą – nie mogła. W folklorze żydowskim istnieje powiedzonko: „Co powinien robić Żyd, gdy historia wychodzi na ulicę? Wejść szybko do najbliższej bramy, by go nie stratowała”. Taka myśl jest rezultatem długiej, nieraz tragicznej historii społeczności. Co miało zrobić słabe państwo w sytuacji ataku ze wszystkich stron? Nawet bramy do schowania się nie miało. Tematem może być raczej stan zaatakowanego państwa, a konkretnie pytanie, dlaczego było słabe. Niech modna obecnie polityka historyczna nie podbija bębenka. Było słabe. Wysiłki w kierunku wzmocnienia obronności współczesnymi środkami walki przyszły za późno. Dopóki Piłsudski żył, wszyscy czuli się bezpieczni. Gdy po 1935 roku następcy zaczęli robić swoisty remanent sytuacji, wyniki były złe. Co też ważne, obronność państwa to nie tylko wojsko, to także zaplecze. Polska była „po prostu” krajem zacofanym. Osobom mówiącym o sile i rozwoju Polski w okresie międzywojennym można doradzić lekturę niedawno wydanej książki Virgilii Sapieżyny, która jak z księżyca spadła z USA do majątku Sapiehów na Kresach, a po powrocie spisała pamiętnik [1].
Jest prawdą, że w porównaniu z Niemcami w Europie nie było wówczas silnych. Francja, uważana za potęgę, zwycięzca z I wojny, padła błyskawicznie. Siła Wielkiej Brytanii, przynajmniej w pierwszym okresie płynęła zaledwie z jej szczęśliwego w zaistniałej sytuacji położenia. Siła Rosji płynęła z jej wielkości. Przecież to ona ją uratowała. Na początku Hitler wchodził w ZSRR jak w masło. Najlepsze kadry wojskowe wyrżnięto tam w ramach stalinowskiej czystki. Tuchaczewskiego, który chciał modernizować armię, zamordowano, a Budionny, watażka z wojny domowej, wyniesiony do najwyższych stanowisk, stał na stanowisku, że najlepszy jest konik. Nawet jednak gdyby hitlerowcy wzięli Moskwę, nic nie wskazuje, by ZSRR miał paść. Od Moskwy do Władywostoku jeszcze daleko, a władzy Stalina nikt już nie był w stanie zakwestionować. W przygotowanym dla niego na wypadek konieczności opuszczenia Moskwy schronie w Kujbyszewie portrety wielkich dowódców carskich, w tym również tych, którzy wygrali poprzednią „Wielką Wojnę Ojczyźnianą” z Napoleonem, wskazywały drogę.
Osobom mówiącym o sile i rozwoju Polski w okresie międzywojennym można doradzić lekturę niedawno wydanej książki Virgilii Sapieżyny, która jak z księżyca spadła z USA do majątku Sapiehów na Kresach, a po powrocie spisała pamiętnik. | Marcin Kula
Najciekawszą kwestią w całej tej problematyce jest pytanie, jak Niemcom udało się zyskać taką siłę. Jak parweniuszowi Hitlerowi i wyniesionym przezeń na szczyty przypadkowym miernotom udało się wciągnąć do pracy wielki kapitał, wielki przemysł, wybitnych konstruktorów… wszystkich, którzy powinni się chwilę zastanowić. Wiem, bezrobocie stworzyło klimat. Ale sami bezrobotni, którzy dzięki Hitlerowi znaleźli znów grunt pod nogami, nie zbudowaliby potęgi. Niemcy są przeogromną zagadką w historii dwudziestowiecznej Europy, większą niż komunistyczna Rosja. Przecież jeszcze bezpośrednio przed Hitlerem cieszyły się wszędzie mirem, były podziwiane. Więzień obozu koncentracyjnego, przegoniony w „marszu śmierci” w ostatnich dniach Trzeciej Rzeszy, omal nie wykończony, ex post zapisał w pamiętniku obserwację mającą walor uniwersalny:
„Rodzice, a szczególnie matka, karmili mnie od dzieciństwa przekonaniem, że nie ma niczego wyższego od cywilizacji narodów mówiących po niemiecku. Piłem ten szalej bezkrytycznie. Po kilku latach, przysłuchując się głośnej rozmowie dwóch oficerow SS szukających sposobu pozbycia się trzystu skonanych z wycieńczenia zawalidrogów, uświadomiłem sobie, jasniej niż kiedykolwiek przedtem, że kultura nie uchroni przed upadkiem moralnym i że naród, który wydał z siebie twórców i myślicieli światowej sławy, równie dobrze może wyprodukować najpotworniejszych w świecie morderców” [2].
Gdy wojna się rozwijała, gdy Hitler podjął ją z całym światem, gdy Stany Zjednoczone, a za nimi Ameryka Łacińska ze swoimi surowcami włączyły się do walki, Niemcy przestały być największą, jeśli nie jedyną potężną siłą. Gdy starły się potęgi, mniejsze kraje mogły walczyć bardzo bohatersko, ale nie one się liczyły. Ceną rozgrywki było pokonanie Niemiec, a do tego był potrzebny sojusz trzech krajów: Wielkiej Brytanii, USA i ZSRR. Do niego doklejono Francję de Gaulle’a, ale to raczej ze względu na wizję Europy (czytaj: Europy Zachodniej) w oczach aliantów. Żaden inny kraj nie musiał być zauważany. Francja jeszcze dostąpiła zaszczytu, alianci poszli na rękę generałowi de Gaulle’owi i to dywizja generała Leclerca wkraczała do Paryża.
Sojusz ze Stalinem był natomiast zbyt cenny dla aliantów, aby nawet sensownie ze strony polskiej przemyślany politycznie bój o Monte Cassino zmienił sytuację nas interesującą. No i przegrane Powstanie Warszawskie nie mogło zmienić zasadniczej kompozycji obozu walczącego, a potem zwycięskiego, który ukształtował się jeszcze w trakcie wojny. Poza wszystkim świat mało ceni boje przegrane i bohaterstwo przegranych. Lepiej pamięta się wybuchłe w ostatnich chwilach przed wyzwoleniem powstanie w Paryżu lub zwycięską partyzantkę Tity niż wysiłki Polaków. Inna sprawa, że zamierzenie Tity, by to jego siły wyzwoliły Belgrad, nie udało się. Dowództwo sowieckie mniej było skłonne wczuć się w jego sytuację niż alianci zachodni w ambicje Francuzów. Sowieci nie zezwolili partyzantom wejść jako pierwszym do Belgradu. Mogli się tylko wspiąć na radzieckie czołgi i wjechać razem z Armią Czerwoną [3].
W tym roku obchody 1 września zlokalizowano w Wieluniu. Przypuszczam, że nie chciano ich zorganizować na Westerplatte – jak co roku — by uniknąć ech wyłączenia tego miejsca pamięci z organizmu Gdańska. Wszak mogliby je dosłyszeć goście zagraniczni i byłby kłopot. Wieluń ma oczywiście legitymację do goszczenia obchodów. Został zbombardowany 1 września 1939 roku. Skoro jednak wspominamy zniszczenie miasta, w którym nie było żadnych celów wojskowych, to zasadne jest jednoczesne przypomnienie wielu innych miast, poczynając od baskijskiej Guerniki. Została ona zniszczona w 1937 roku przez Legion Condor, czyli pilotów Luftwaffe z woli Hitlera wspomagających generała Franco. Zniszczenie Guerniki stało się symbolem w ówczesnej Europie, jeszcze wtedy nie nawykłej do takich działań. Zbrodnię upamiętnił Picasso swoim obrazem „Guernica”, do 1981 roku wiszącym w Nowym Jorku, a po demokratyzacji Hiszpanii eksponowanym w Centrum Sztuki Królowej Zofii w Madrycie. Zwolennicy generała oczywiście szybko dopowiedzą, że ten walczył z komunizmem w obronie katolicyzmu i narodu, podczas gdy Picasso był komunistą.
Przypisy:
[1] Virgilia Sapieha, „Amerykańska księżna. Z Nowego Jorku do Siedlisk”, tłum. Ewa Horodyska, Ośrodek KARTA, Warszawa 2019.
[2] Roman Frister, „Autoportret z blizną”, tłum. Elżbieta i Roman Frister, Oficyna Wydawnicza Przybylik&, Warszawa 2019, s. 442
[3] Jože Pirjevec, „Tito”, tłum. Joanna Pomorska, Joanna Sławińska, SEDNO Wydawnictwo Akademickie, Warszawa 2018, s. 238–239.