Pierwsze spotkanie to książki. Zajęcia na czwartym roku historii i „Piękny wiek XIX”, kilka miesięcy potem „Mussolini był pierwszy”. Zostało wrażenie tekstów świetnie skrojonych i inspirujących. „A więc tak można pisać?” – pytałem naiwnie.

Przez pewien czas, jak zresztą wielu, łączyłem profesora Jerzego W. Borejszę z jego ojcem, również Jerzym, twórcą i prezesem powojennego „Czytelnika”. Definitywny rozdział nastąpił, kiedy serio zainteresowałem się historią powojennej kultury, kiedy z potencjalnego mediewisty (z rozpoczętą magisterką o dziejach ledwo uchwytnego źródłowo połabskiego księcia z XII wieku) przeistoczyłem się w potencjalnego badacza historii najnowszej.

Zaintrygował mnie Jerzy Borejsza, „najbardziej międzynarodowy z polskich komunistów” i „arcykoruptor”, „Borejsza-najważniejsza”. Podświadomie rozumiałem, że jest osobą kluczową dla zrozumienia tego, co wydarzyło się w tużpowojennej kulturze; pociągała mnie jego niejednoznaczność.

Pierwszy telefon do Profesora. Sporo niepewności i ciekawość. Umówiliśmy się na spotkanie w Warszawie, w Instytucie Historii PAN. Przechodząc wąskimi korytarzami budynku na Starym Mieście sczytywałem nazwiska z tabliczek na drzwiach: Jedlicki, Tazbir, Śliwowska, Banaszkiewicz, Szarota. Niezwykłe wrażenie bliskości świata znanego z biblioteki i zajęć uniwersyteckich. I onieśmielenie. Również w kontakcie z Profesorem. Zostałem dokładnie wypytany o rodzinę, zainteresowania, chyba najmniej o samą pracę. Było to krępujące. Nie wiedziałem wówczas, że Profesor ma taki styl. Że nie jest to tylko czcza ciekawość.

Fot. Krzysztof Dubiel

Podczas obiadu w restauracji „Pod Samsonem” na Nowym Mieście (jedliśmy tam jeszcze kilka razy; Profesor lubił to miejsce, lubił się z jego pracownikami, nade wszystko lubił dobre jedzenie i wino), dołączył do nas Grzegorz P. Bąbiak, już wówczas najbliższy współpracownik Profesora. Długo rozmawialiśmy, ale miałem poczucie, że wracam do domu właściwie z niczym. Kilka luźnych wspomnień o „Czytelniku”, o ojcu, jakieś wskazówki archiwalne. Dopiero później zdałem sobie sprawę, że to spotkanie było potrzebne nie mnie. Aby odsłonić duży fragment własnej historii, potrzebował zaufać. Nie chodziło o danie imprimatur – jak ktoś gdzieś mało mądrze napisał – ale o elementarne porozumienie co do wartości i zasad pisania o ludziach oraz ich życiu.

W kolejnych latach Profesor odkrywał przede mną swoje archiwum dotyczące ojca i powojennej kultury. Część, jak korespondencja, była uporządkowana, część zalegała bezładnie w skrzyniach w piwnicy rodzinnego domu przy Alei Róż. Były tam rozmaite „czytelnikowskie” i partyjne dokumenty, listy, na przykład Czesława Miłosza raportującego o nowych amerykańskich płytach gramofonowych. W materiałach wymagających uporządkowania znalazła się też informacja, że Profesor sam chciał pisać o ojcu. Był nawet plan książki. Zarzucił to jednak, do pisania o seniorze wrócił dopiero we wspomnieniach zatytułowanych „Ostaniec, czyli ostatni świadek”.

Do ojca miał stosunek ciepły, pełen podziwu, ale też wiele rzeczy mu w nim przeszkadzało, nade wszystko pewien rodzaj lekkomyślności i zmarnowanie talentu pisarskiego. To zresztą nie była prosta historia o kochającej się rodzinie. Zbyt wiele było w tym wszystkim komplikacji i niemal nieustanny dotyk historii (również tej pisanej przez wielkie H), w większym stopniu niż życzliwej – bezlitosnej, miażdżącej serca i umysły. W rozmowach o ojcu Profesor zachowywał początkowo pewien dystans. Był w pierwszej kolejności historykiem, dopiero później synem. Proporcje jednak się zmieniały, zwłaszcza kiedy mój „Międzynarodowy komunista” już się ukazał. Wówczas było mu łatwiej mówić o ojcu, więcej w tym było swobody, dziecięcych i młodzieńczych wspomnień, światła.

Profesor szybko stał się dla mnie kimś szczególnym. Osobą bliską. Gratulował mi narodzin dzieci, napisał wzruszający list po śmierci mojej mamy, odwiedził w Drawsku Pomorskim. Jego dom, prowadzony wspólnie z żoną, Katarzyną Dunin-Borejszą, był dla mnie zawsze otwarty. Wspominam kolacje, rozmowy, niezliczone anegdoty o ludziach znanych i mniej znanych, cytowane z pamięci fragmenty poezji. Piszę o tym, bo nie jest to wyłącznie moje odczucie. O podobnych spotkaniach i podobnej bliskości słyszałem od wielu uczniów, przyjaciół i znajomych Profesora. Był on po prostu ciekawy ludzi, przychodzących z różnych światów. Czasem bardzo odległych – społecznie, politycznie, intelektualnie. Życzliwy, uważny w kontakcie, o niezwykłym poczuciu humoru (w jednej z książek znajduję taką dedykację: „Erykowi Pomorskiemu – wieśniak z Natolina”), często się uśmiechający lub wybuchający śmiechem. Ten uśmiech, lekko melancholijny, delikatny, wręcz chłopięcy, widoczny często na zdjęciach, był dla mnie zawsze zagadką. Coś podpowiadał, coś ujawniał. Teraz zostaje jako jedno z najważniejszych o Nim wspomnień.

Piszę przede wszystkim o człowieku, bo jego odejście w ostatnich dniach lipca ma dla mnie wymiar osobisty. Ale umarł również wybitny historyk i świadek „stulecia Zagłady”. Zaczynał od prac poświęconych polskiej emigracji po powstaniu styczniowym. Trochę z konieczności, bo na uniwersytecie w Kazaniu, potem w Moskwie, gdzie początkowo studiował, nie miał żadnych szans na zajmowanie się dziejami nowszymi. Jednak druga połowa XIX wieku była dla Profesora również czasem bliskim, skojarzonym z etosem polskiej inteligencji, czasem patriotyzmu i bohaterskich postaw. Kochał ów wiek, o czym zaświadczały rozmaite pamiątki i grafiki w jego gabinecie i bibliotece, widział go jako moment jasny, emanujący nadzieją na budowę lepszego świata, pełen fantastycznych egzemplarzy ludzkich. Takich jak rewolucjonista i demokrata Walery Wróblewski czy Armand Lévy, francuski prawnik i sekretarz Adama Mickiewicza, o których napisał książki, ale też Stanisław Mendelson, o którym już napisać nie zdążył, choć materiał do tej biografii, jak mówił, ma w szafie.

I nikt już […] nie wie, że komuna znaczy po francusku gmina lub wspólnota; i że owa paryska insurekcja z wiosny 1871 roku była ostatnią w XIX-wiecznej Europie, która wypisała na swoich sztandarach hasło „Vive la Pologne!”. | Jerzy W. Borejsza

Profesor czasem powtarzał, że chciałby jeszcze wrócić do pisania o ulubionej epoce. Był szczęśliwy, że udało mu się wydać w języku angielskim i polskim ważne tomy studiów poświęcone wojnie krymskiej (1853–1856). Ubolewał jednocześnie, że tak niewiele się współcześnie w Polsce o XIX wieku pisze, że nie rozumie się znaczenia ówczesnych zdarzeń, że nadaje się im dziwaczne podteksty. W „Ostańcu” notował: „Bezrozumne fobie moich współczesnych sprawiają, że komunardzi czy Komuna Paryska zniknęli do Anno Domini 2017 z nazewnictwa ulic czy zakładów pracy. I nikt już prócz wiekowych starców nie wie, że komuna (la commune) znaczy po francusku gmina lub wspólnota; i że owa paryska insurekcja z wiosny 1871 roku była ostatnią w XIX-wiecznej Europie, która wypisała na swoich sztandarach hasło «Vive la Pologne!»”. Jego prace na temat XIX wieku – choć niektóre liczą sobie już ponad 50 lat – wciąż pozostają ważne i są czytane.

W latach 70. Profesor zajął się badaniem różnych odmian faszyzmu. Głównie włoskiego, ale w „Szkołach nienawiści” stworzył też przystępną panoramę jego odmian środkowo-europejskich. W tym miejscu znów warto wspomnieć o książce nienapisanej, a długo i przez wielu wyczekiwanej: miała być poświęcona biografiom sojuszników Adolfa Hitlera, przywódców reżimów autorytarnych, takich jak Ion Antonescu, Francisco Franco, Ante Pavelić. Pomysłów miał Profesor zawsze mnóstwo, żył nimi, niezmiennie zachowywał młodzieńczy entuzjazm. Dotykał też zagadnień związanych z nazizmem, to między innymi dzięki niemu zakorzeniło się określenie „antyslawizm Adolfa Hitlera”. Niewielka objętościowo publikacja (później rozbudowana i wydana pod tytułem „Śmieszne 100 milionów Słowian… Wokół światopoglądu Adolfa Hitlera”) mogłaby być świetnym orężem dla dzisiejszych aktywistów polityki historycznej, podbijających stawkę w upiornej licytacji w liczbie ofiar i nieszczęść, podważających wyjątkowy charakter zagłady Żydów. Rzecz jednak w tym, że Profesora polityka historyczna brzydziła, wielokrotnie powtarzał, że oba pojęcia do siebie nie przystają. Pisząc o nazistowskim antyslawizmie, po prostu dogłębnie przyglądał się zjawisku. Był badaczem, nie ideologiem. Zawsze.

Dlatego tak konsekwentnie trzymał się z dala od polityki, choć przecież miał wszelkie predyspozycje, aby w niej zrobić niemałą karierę, choćby w dyplomacji (znajomość języków, charme, ogłada tak rzadko już dziś spotykane!). Wiedział, że polityka i pisanie nie idą w parze. Miał przykład swojego ojca. Od wystąpień publicznych i zabierania głosu w ważnych sprawach jednak nie stronił. Uważał to za swoją inteligencką powinność. Czasem w swych tekstach przywdziewał kostium historyczny, jak w głośnych artykułach w „Tygodniku Powszechnym” o dylematach Aleksandra Wielopolskiego (opublikowanych w 1984 roku i będących ważnym głosem w ówczesnym polskim sporze politycznym) czy w tekście z „Polityki” o włoskich profesorach sprzeciwiających się Mussoliniemu (to głos z 2007 roku w dyskusji o lustracji środowiska akademickiego). Wypowiadał się w sprawie dekomunizacji ulic, występował w obronie dyrekcji Muzeum II Wojny Światowej, odwołanej w ekstraordynaryjnych warunkach przez ministra Glińskiego.

Profesora polityka historyczna brzydziła, wielokrotnie powtarzał, że oba pojęcia do siebie nie przystają. | Eryk Krasucki

W ostatnich dziesięcioleciach często podkreślał, że jest historykiem totalitaryzmu „w ogóle”, dopełniając wcześniejsze zainteresowania badaniami nad komunizmem. Zgromadził na ten temat wspaniałą, wielojęzyczną i unikalną w skali ogólnopolskiej bibliotekę. Głośnym echem odbił się kilkukrotnie publikowany (w różnych językach) esej „Faszyzm, narodowy socjalizm i stalinizm z perspektywy XXI stulecia”. Wraz z Klausem Ziemerem Profesor zredagował też i opublikował w prestiżowej amerykańskiej oficynie zbiór ważnych tekstów „Totalitarian and Authoritarian Regimes in Europe: Legacies and Lessons from the Twentieth Century”. Pisał też na ten temat formy mniejsze, zebrane w książce „Stulecie Zagłady”. Bezpośrednio mogłem się przyglądać temu, jak żywo w ostatnich latach zainteresowany był badaniami nad Międzynarodówką Komunistyczną (Kominternem), tematem wciąż słabo w polskiej nauce obecnym. Mówił czasem, że jest to dla niego rodzaj powinności. Bał się, że w archiwach moskiewskich przepadną dokumenty dotyczące polskich komunistów, podkreślał, że to wciąż niewykorzystany materiał.

Kilkanaście miesięcy temu ukazał się „Ostaniec”. Profesor długo szukał formy i tytułu dla swoich wspomnień. „Dziwną rolę wyznaczyło mi życie – pisał – Jako ostaniec staram się zlepić skrawki pamięci o mojej rodzinie. Dla kogo? Jestem w Polsce ostatnim żyjącym z dwóch bardzo niegdyś licznych rodzin. Nie mam tu nawet żadnego kuzyna czy kuzynki. Moi synowie od lat są w Meksyku i w USA. Po co i dla kogo piszą ostańcy?”. To jednak nie tylko historia o rodzinie, a więc licznych w niezwykłe osobowości żydowskich rodach Kantorów i Goldbergów: o dziadku Abrahamie, wieloletnim redaktorze „Hajntu”, jednego z najważniejszych żydowskich dzienników międzywojnia, ani o braciach Abrahama –Menachemie i Lejbie, wielkim poecie języka jidysz i rewolucjoniście zamordowanym przez Stalina w okresie kampanii antyżydowskiej; nie jest to również jedynie opowieść o ojcu i złej sławy stryju – Józefie Różańskim, dyrektorze Departamentu Śledczego Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego; czy rzecz o matce – Ewie, niedoszłej lekarce, wieloletniej redaktor w „Naszej Księgarni”, która dzięki swej determinacji i odwadze ocaliła siebie i Profesora z Zagłady.

„Ostaniec” jest przede wszystkim pięknym świadectwem polskiego inteligenta i wybitnego intelektualisty, zakochanego w literaturze i muzyce, ale też w przyrodzie Puszczy Białowieskiej oraz Borów Tucholskich, pełnego obaw („Jako historyk nadal uparcie twierdzę, że to pojęcie czekającej nas zagłady rozciągnąć można i na wiek dwudziesty pierwszy. Niestety”), wdzięcznego za niezliczoną liczbę najróżniejszych spotkań, otoczonego przyjaciółmi i uczniami; świadectwo człowieka spełnionego zarówno prywatnie, jak i zawodowo. Wagi swego dzieła skromnie nie przeceniał, ale przecież rzeczona książka to również dowód jego pozycji naukowej, to fascynująca panorama ostatnich kilkudziesięciu lat w europejskiej i polskiej historiografii. Kogóż tam nie ma?! Renzo De Felice, Rosario Romeo, François Furet, Martin Broszat, Ernst Nolte, Ian Kershaw, Stefan Kieniewicz, Henryk Wereszycki, Witold Kula, Aleksander Gieysztor. A dodać do nich można jeszcze tych, którzy nie wchodzili do cechu historyków, jakże różnych: Pablo Neruda, Claude Lanzmann, Georges Chrapak, Constant Burg, Jerzy Giedroyc, Józef Cyrankiewicz, Antoni Macierewicz. Fascynujące życie.

W zakończeniu „Ostańca” Profesor tak siebie określił: „Niespełniony pisarz, który został historykiem”. Był jednym i drugim. Osobny. Wyjątkowy.

 

Fot. Krzysztof Dubiel