Można by się założyć, że od około 1985 roku Umberto Eco regularnie odbierał telefony od organizatorów różnych imprez kulturalnych przeznaczonych dla szerokich kręgów odbiorczych, którzy mówili mu: „panie profesorze, bylibyśmy zaszczyceni, gdyby zechciał pan uświetnić to wydarzenie swoim wystąpieniem; może pan powiedzieć cokolwiek o czymkolwiek, na pewno będzie to wartościowe i interesujące”. Książka Eco „Na ramionach olbrzymów” wydana po polsku przez Noir sur Blanc jest owocem takich właśnie występów, mających miejsce w latach 2001–2015 na festiwalu La Milanesiana. Od razu trzeba wyjaśnić, że nie jest to zarzut. Wywody Eco to w dużej mierze „samograje” w dobrym znaczeniu tego pojęcia. Nie tylko bowiem zgromadził on w swoim mózgu zawartość sporej liczby bibliotek, ale umiał również płynnie, dynamicznie i twórczo ją przetasowywać, a zwłaszcza dopasowywać do potrzeb bieżącej chwili dziejowej. Zgryźliwi nazywają to efekciarstwem, bardzo zgryźliwi – tanim efekciarstwem. Efekty polegają tu jednak na dobrym warsztacie intelektualnym, o co w dniach naszych nie tak łatwo.

Na przykład meandrując wokół motywu tytułowego – karłów stojących na ramionach olbrzymów, dzięki czemu widzą dalej i więcej – Eco umiał tak pokierować skojarzeniami, żeby przejść do problemu konfliktu pokoleń i zaniku tej kwestii w kulturze masowej końca XX wieku wskutek wygasania napięć międzypokoleniowych związanych z wartościami kulturowymi. Nawiasem mówiąc, „stawanie na ramionach olbrzymów” to hasło, które przewija się przez mądre książki od głębokiego średniowiecza, a jego najsławniejszym użytkownikiem był Izaak Newton. Fraza ta weszła do zasobu intelektualnych szlagwortów Europy, oznaczając zwięźle zależność osiągnięć każdej epoki rozwoju nauki i kultury od dorobku epok wcześniejszych. Trudno o lepszy tytuł dla zbioru tekstów autora, który swoją pozycję zbudował na twórczym przerabianiu treści wydobytych uprzednio z bardzo starych lub przynajmniej starych książek.

Wartość popowych produkcji autora „Imienia róży” dla czytelników książek, które z nich powstały, polega głównie na tym, że popisując się swoją erudycją, nawiązuje on połączenia między zasobami klasycznych tradycji intelektualnych Europy a oczekiwaniami i potrzebami epoki posthistorycznej, w której przeszłość jest zazwyczaj dokuczliwym balastem lub rezerwuarem traum. Co ważne, połączenia te są w wykonaniu Eco niewymuszone i przeważnie przekonujące, nawet wtedy, gdy – licząc się z kompetencjami kulturowymi różnorodnej i niekoniecznie wyspecjalizowanej publiczności festiwalowej – unika on wdawania się w techniczne szczegóły czy filologiczne minucje.

Tom zawierający wykłady wygłoszone przez Eco na festiwalu Milanesiana ułożony jest generalnie w porządku chronologicznym ich powstawania, lecz jednocześnie przechodzi się w nim od tematów lżejszych poznawczo, jak „piękno” i „brzydota”, do cięższych, jak „spisek” i „świętość”. Teorie spiskowe były jednym z ulubionych przez tego autora tematów, drążonych przynajmniej od jego drugiej powieści, „Wahadło Foucaulta”. W szalonych dla zdrowego rozsądku konceptach wyjaśniających losy ludzkości działaniami tajnych stowarzyszeń i ich paradoksalnymi machinacjami Eco widział coś więcej niż przestrzeń myślowego relaksu po rzetelnej robocie nad estetyką średniowieczną czy semiotyką strukturalną. Były one dla niego – choć rzadko formułował to przekonanie wprost – wyolbrzymionymi do karykatury ogólnymi schematami myślenia ludzkiego o świecie. Istotne przy tym jest, twierdził Eco, że „tajemnica” działa najsilniej wcale nie wtedy, kiedy jest realna, ponieważ w takich przypadkach prędzej czy później wychodzi ona na jaw – zawsze znajdzie się osoba, która ją wyjawi, a sekret znany przez dwóch ludzi, jak głosi stare porzekadło, nie jest już sekretem.

Realna tajemnica, realny spisek – to nudna proza codzienności. Najsilniejszym magnesem dla umysłów „tajemnica” jest zatem wtedy, kiedy jest pozorna, kiedy w centrum domniemanego Wielkiego Sekretu tkwi Nic, puste miejsce. Takiego sekretu nie można zdradzić, ponieważ nie ma czego zdradzać. Ale im goręcej jego domniemany posiadacz zaprzecza, jakoby dzierżył tajemną wiedzę, tym uporczywiej doszukują się jej jego interlokutorzy i indagatorzy. Tajemnica, której nie ma, powoduje więc – w tym paradoks ludzkiej żądzy poznania – najsilniejsze reakcje emocjonalne. Co więcej – i tu leży sedno sprawy – w podobny sposób działają też systemy filozoficzne i religijne, a także przebiegi doświadczeń mistycznych. Umysł ludzki zawsze cofa się przed Centrum bytu, przed jego ostateczną wykładnią. Tłumaczyło się to od zarania dziejów myśli niedostępnością tej wykładni dla umysłu badającego naturę rzeczy, obchodziło się ją po wielekroć metaforami, peryfrazami, egzegezami i hermeneutykami; ale w istocie, zdaje się sugerować Eco w „Na ramionach olbrzymów” i w wielu innych swoich książkach, działały tu z reguły mechanizmy wypierania niewygodnej prawdy – tej mianowicie, że nie ma Centrum, a ściślej biorąc, nie ma go inaczej, jak tylko w zależności od otoczenia. Wytwarza się ono zwrotnie jako epifenomen dookolnych ruchów myśli ludzkiej i w ten sposób nadaje sens wszystkiemu, z czego samo powstaje. Moment ostatecznego poznania jest z tego powodu w sposób konieczny momentem nie wiedzy, lecz wiary. Poznający zakłada w akcie czystej wiary, niemożliwym do racjonalnej weryfikacji, że wszystkie jego działania, akty i wysiłki poznawcze koncentrują się i strukturują wokół nieuchwytnego, niewyrażalnego, lecz jak najbardziej realnego Centrum.

W takim ujęciu staje się widoczne, że teorie spiskowe i tropienie tajemnych stowarzyszeń to nic innego jak ogólnie pojęty proces epistemologiczny oglądany w krzywym zwierciadle. Ale w obecnych czasach, kiedy z roku na rok pogłębia się proces afektywizacji debaty publicznej, pojęcia „spisku” i „tajemnicy”, tak istotne dla europejskiej racjonalnej nowożytności, chyba tracą na znaczeniu. Aby miały one moc oddziaływania, musi istnieć wyraźny schemat poznawania rzeczywistości przez umysł, a sama rzeczywistość jako pole działania dla operacji poznawczych musi mieć przynajmniej względnie przejrzystą strukturę. Inaczej mówiąc, muszą istnieć skuteczne kryteria oddzielania informacji o rzeczywistości, które można traktować jako rzetelne, od takich, które rzetelnymi nijak nie są. „Spisek” wymaga takiej kwalifikacji choćby po to, aby ją podważać i wywracać na nice.

Kiedy jednak umysły ludzkie zaczynają powoli tonąć w deepfake’ach, a wypowiedzi najbardziej wpływowych przywódców i autorytetów różnią się coraz mniej od paplaniny sezonowych celebrytów, pojęcia „spisku” i „tajemnicy” tracą swoją władzę nad ludzkimi umysłami. Rzeczywistość widziana w strumieniu mediów staje się tak chaotyczna, że nie ma już w niej odosobnionych miejsc i zamkniętych przestrzeni, w których ciekawscy mogliby lokować ośrodki tych tajnych działań. Jest to proces analogiczny do odczarowywania i sekularyzacji świata w kulturze nowoczesnej. Eco w swoich ostatnich tekstach publicystycznych rozpoznawał już tę nową sytuację. Przez kilka lat, które upłynęły od jego zgonu, proces ten przybrał mocno na sile. Prosto mówiąc – coraz rzadziej wiadomo, czego się trzymać, myśląc o aktualnej sytuacji.

Wobec takiego stanu rzeczy nie można odmówić sobie i Czytelnikom chociaż jednego cytatu z nowego zbioru popularnych prelekcji Eco. Cytat pochodzi z tekstu przypisywanego, ale bez stuprocentowej pewności, Jonathanowi Swiftowi:

„Kłamca polityczny różni się od wszystkich innych z tej kategorii: musi mieć krótką pamięć, rzecz nieodzowną ze względu na rozmaitość sytuacji, w których co chwila się znajduje. Musi zapominać, że sam sobie przeczył i przysięgał zależnie od przekonań osób, z którymi miał do czynienia, iż prawdziwe są sprzeczne możliwości. […] Jego genialność polega nie tylko na niewyczerpalnym zasobie kłamstw politycznych, którymi w każdej rozmowie szczodrze szafuje i którym z podobną szczodrością przeczy pół godziny później. Nie zastanawiał się on nigdy nad tym, czy jakiekolwiek twierdzenie prawdziwe jest, czy fałszywe; jego troską było tylko, czy warto w danej chwili i wobec danych osób twierdzić tak, czy na odwrót. Dlatego też jeśli zechcecie analizować jego myśl, usiłując pojąć, co mówi, to ponieważ trzeba wyobrazić sobie coś wręcz przeciwnego, bardzo się napracujecie i na pewno będziecie rozczarowani niezależnie od tego, czy mu uwierzycie, czy nie […]. Ponadto oszczędzicie sobie przerażenia, z którym słuchalibyście jego ustawicznych przysiąg po każdym twierdzeniu, chociaż sądzę, że kiedy wzywa Boga i Chrystusa, nie można uznać go za krzywoprzysięzcę, bo dostatecznie często oficjalnie oświadczał światu, iż nie wierzy ani w jednego, ani w drugiego” [s. 283–284].

Są tylko dwie możliwości: albo Swift (czy kto mu to napisał) był prorokiem, albo nasze czasy jednak nie są pod pewnymi względami o wiele gorsze od dawnych.

 

Książka:

Umberto Eco, „Na ramionach olbrzymów”, przeł. Krzysztof Żaboklicki, Noir sur Blanc, Warszawa 2019.