„Brakuje nam wszystkiego: masek, okularów, przyłbic, środków do dezynfekcji” – wylicza dyrektor jednego z wrocławskich szpitali, gdzie leczony jest pacjent z koronawirusem. Wtóruje mu profesor Robert Flisak, prezes Polskiego Towarzystwa Epidemiologów i Lekarzy Chorób Zakaźnych. „W mojej klinice sprzętu jest na trzy dni. Dyrekcja szpitala jest bezsilna, wojewoda jest bezsilny, listy do ministra, premiera, GIS-u pozostają bez odpowiedzi”, mówił profesor Flisak.

Nie są to sytuacje odosobnione. Mimo zapewnień rządu, że jesteśmy dobrze przygotowani, część środowiska medycznego traktuje te zapowiedzi z dużą rezerwą. Obecnie COVID-19 został uznany przez Światową Organizację Zdrowia za pandemię, a w momencie pisania tego tekstu (13 marca) w Polsce potwierdzono 64 zakażenia, a jedna osoba zmarła. Chorych prawdopodobnie jest znacznie więcej, bo jak dotychczas wykonano zaledwie 2234 testów na obecność koronawirusa. To relatywnie (w odniesieniu do liczby testów na milion mieszkańców) lepiej niż w Stanach Zjednoczonych, gdzie dostępność testów jest bardzo ograniczona. Ale w Niemczech, gdzie wirus został wykryty szybciej, od początku epidemii wykonano ponad 200 tysięcy testów, z czego 3116 dało wynik pozytywny. Światowym liderem w diagnostyce koronawirusa (poza Chinami, gdzie liczba zakażeń spada) jest Korea Południowa, gdzie zbadano ponad 230 tysięcy osób, a liczba chorych wynosi 7979 osób.

Śmiertelność choroby oceniana jest na stosunkowo niskim poziomie, około 3 procent, chociaż dla osób starszych lub zmagających się z inny chorobami, wskaźnik ten wynosi już ponad 15 procent. Największym wyzwaniem jest jednak łatwość przenoszenia się wirusa, co sprawia, że codziennie zarażonych jest kilka tysięcy nowych osób, z których około 80 procent przechodzi chorobę bezobjawowo, co dodatkowo utrudnia ich lokalizowanie. Konieczność obserwacji, izolacji i hospitalizacji sprawia, że nawet dobrze finansowane i zorganizowane systemy opieki zdrowotnej ulegają przeciążeniu.

Jak podkreślał w rozmowie ze mną profesor Piotr Buszman, kardiolog i kierownik Katedry Kardiologii Akademii Krakowskiej im. Andrzeja Frycza Modrzewskiego w Bielsku-Białej, „realnym problemem jest nasze zachowanie jako społeczeństwa, a lekceważenie tej sytuacji może być tragiczne w skutkach”. „Obserwujemy to zresztą we Włoszech”, mówił Buszman, „gdzie odwołane zajęcia w szkołach i na uniwersytetach z początku traktowano jako okazję do nadrobienia towarzyskich zaległości. To wykluczone. Nie ma mowy nawet o szumnym obchodzeniu urodzin, wyjściu do klubu, siłowni czy restauracji. Dostosowanie społeczeństwa do narzuconego rygoru jest konieczne w celu ograniczenia epidemii. Z sytuacją, z jaką obecnie zmagają się Włosi, nie poradziłby sobie żaden system opieki zdrowotnej”.

W północnych Włoszech lekarze, jak w przypadku katastrof naturalnych i konfliktów zbrojnych, muszą wybierać pacjentów, którym zostanie udzielona pomoc. | Jakub Bodziony

Na moje pytanie o to, czy mogliśmy być lepiej przygotowani do pandemii, Buszman odpowiada: „Całkowite przygotowanie jest niemożliwe. Problemem są dostawy sprzętu medycznego, zwłaszcza ochrony osobistej. Ale to jest globalny kryzys, nikt pół roku wcześniej nie wiedział, że należy robić zapasy na taką skalę. Powinniśmy z tego wyciągać wnioski na przyszłość. Ale uważam, że powtarzanie opinii o tym, że szpitale są nieprzygotowane, jest błędem i tylko wzmaga panikę”.

„Na oddziale kupiliśmy 17 strojów malarskich”

Nie sposób się nie zgodzić, że trudno było przygotować się na katastrofę tej skali. Niemniej, polski system opieki zdrowotnej w trybie codziennym funkcjonuje w stanie partyzanckim – brakuje personelu, sprzętu i wyszkolenia. Podczas rozmowy z innym lekarzem, który pracuje na oddziale chorób płucnych Szpitala Klinicznego na ul. Banacha w Warszawie, pokazuję krążący po internecie wykres, który obrazuje różnicę w rozprzestrzenianiu się epidemii w przypadku podjęcia środków zapobiegawczych i w przypadku ich braku. W tej drugiej sytuacji system opieki zdrowotnej szybko zostaje przeciążony, co prowadzi do koszmarnych dylematów moralnych. W północnych Włoszech lekarze, jak w przypadku katastrof naturalnych i konfliktów zbrojnych, muszą wybierać pacjentów, którym zostanie udzielona pomoc. Selekcji dokonuje się w sali oddziału ratunkowego, dalej wpuszczani są wyłącznie pacjenci z COVID-19. Jeśli dana osoba ma między 80 a 95 lat i cierpi na ciężką niewydolność oddechową, prawdopodobnie nie przeżyje.

Po rzucie oka na wykres, lekarz stwierdza że nie sposób się z nim nie zgodzić, ale następnie wskazuje palcem zaraz pod poziomą linią oznaczającą maksymalną wydolność systemu opieki zdrowotnej i stwierdza, że my na co dzień funkcjonujemy na tym poziomie.

Wykres obrazujący rozwój choroby zakaźnej przy podjęciu środków zapobiegawczych (granatowy) i ich braku (żółty). Źródło: Our World in Data. 

Dodaję, że słyszałem plotkę, że na oddziale ktoś zamówił kilkanaście kompletów… strojów malarskich. Pytam czy to żart, ale lekarz z poważnym wyrazem twarzy zaprzecza.

„Jeden z nas w zeszłym tygodniu kupił 17 takich strojów. To brzmi niepoważnie, ale nigdzie nie ma żadnych środków ochrony osobistej. Nawet szpitale mają z tym problem, a jeżeli nawet coś pojawi się w hurtowniach medycznych, to ceny są zaporowe”. Pytam zdziwiony, czy to ma jakiś sens, bo po przeczytaniu tej informacji ludzie prawdopodobnie zaczną szturmować markety budowlane. „Nikt nie wpadł na pomysł, żeby pójść do pacjenta, mając na sobie strój do malowania sufitu. Skuteczność jest wątpliwa i opiera się na zasadzie, że lepsze coś niż nic”, odpowiada lekarz.

Potakuję i stwierdzam, że przecież muszą mieć jakieś zapasy odzieży ochronnej w szpitalu. „Żeby się zabezpieczyć, potrzebujemy całego zestawu: gogli, kombinezonów, rękawiczek i masek z odpowiednim filtrem. Obecnie na izbie przyjęć mamy zabezpieczone… 30 kompletów. Sam widziałem relacje z Zielonej Góry, w której lekarze skarżyli się, że kończą im się zabezpieczenia, bo zużywają takich zestawów 70 w ciągu dnia. Na jednego pacjenta! Sprzętu nie ma. Ostatnio dostaliśmy pismo od dyrekcji, w którym zostaliśmy nazwani złodziejami. Studentom od zeszłego tygodnia odwołano zajęcia na blokach i zaczęto reglamentować maseczki, które zaczęły znikać. Były też próby zakupu sprzętu we własnym zakresie – pula składkowa, z której kupujemy na przykład upominki z okazji obrony doktoratu. Te pieniądze miały zostać przeznaczone na zakup środków osobistych”.

Dodaję, że słyszałem plotkę, że na oddziale ktoś zamówił kilkanaście kompletów… strojów malarskich. Pytam czy to żart, ale lekarz z poważnym wyrazem twarzy zaprzecza. | Jakub Bodziony

Przywołuję słowa ministra zdrowia, który zapewnia o tym, że sprzętu nie zabraknie, a w Polsce jest 10 tysięcy respiratorów, kluczowych w leczeniu pacjentów około 5 proc. zarażonych wirusem będących w najcięższym stanie. Lekarz odpowiada, że może to prawda, „ale jest też 38 milionów Polaków, dlatego znaczna część tych urządzeń jest obecnie zajęta do leczenia osób po udarach, wypadkach, operacjach. Typową sytuacją jest to, że na oddziale intensywnej terapii po prostu brakuje miejsc. Nawet gdybyśmy kupili te tysiąc respiratorów, to gdzie mielibyśmy je wsadzić? Do tego muszą być specjalnie przystosowane sale. Chociaż widziałem w Polsce ludzi leżących pod respiratorem na korytarzach, co jest karygodne”. Dodajmy, że według prof. Juliusza Jakubaszko, byłego prezesa Polskiego Towarzystwa Medycyny Ratunkowej, zgodnie ze standardem Unii Europejskiej  około 10–12 procent wszystkich łóżek szpitalnych w kraju powinno znajdować się na oddziałach intensywnej terapii. W Polsce jest to… niecałe 2 procent. Rząd w trybie nadzwyczajnym tworzy nowe oddziały intensywnej terapii i stara się zakupić nowe respiratory. Minister Szumowski podkreśla jednak, że jest to towar, który państwa wyrywają sobie „rękami i zębami”.

Stanowisko Episkopatu wsparli prawicowi publicyści, na czele z Tomaszem Terlikowskim, który mówił o tym, że lekarze leczą ciało, a księża dusze, i Pawłem Lisickim, naczelnym tygodnika „Do Rzeczy”, który przekonywał, że włoscy biskupi „zdradzili Chrystusa”. | Jakub Bodziony

Prezes Polskiej Federacji Szpitali profesor Jarosław Fedorowski zapytany o obecne przygotowanie szpitali na koronawirusa w skali od 1 do 10 ocenia, że wynik to sześć do siedmiu punktów. Według mojego rozmówcy, optymistycznie patrząc, jest to 3. „Oczywiście nie znam sytuacji w innych szpitalach, ale z tego, co słyszę, to nie jest lepiej”. Tę opinię zdają się potwierdzać wpisy lekarzy na grupach medycznych, którzy wymieniają się informacjami o brakach w sprzęcie, personelu i wyszkoleniu.

Stracone okazje, żeby milczeć

Chociaż moi rozmówcy jednoznacznie pochwalają zdecydowane działania rządu i społeczną akcję domowego odizolowania, która w mediach społecznościowych oznaczono hashtagiem #zostańwdomu, to w polskiej przestrzeni publicznej wywołała ona falę komentarzy, z których część była skrajnie nieodpowiedzialna i zwyczajnie niemądra. Co ciekawe, w tej lekkomyślności połączyli się ludzie na co dzień pozostający na skrajnie różnych politycznych biegunach.

Co szczególnie skandaliczne, postulat o zwiększeniu liczby mszy poparł lekarz, minister Łukasz Szumowski, i minister nauki [!] i szkolnictwa wyższego, Jarosław Gowin! Wicepremier argumentował, że „kościoły są czymś w rodzaju szpitala dla duszy”. | Jakub Bodziony

Dobrym przykładem takiej nieodpowiedzialności był komentarz dziennikarki Iwony Kutyny, która w rozmowie dla Onetu z sędzią Piotrem Gąciarkiem stwierdziła: „To, co się dzieje z tym wirusem, to też jest tak, że jakby natura próbuje zareagować na to, co się dzieje, i może na jakieś przeludnienie, i może w sądach będzie tak samo. Jeśli wirus dopada takiego szefa sądu w Olsztynie, no to też po coś”. Kilka dni później Jarosław Kuźniar na swoim Twitterze działania rządu określił jako szaleństwo. W drugim tweecie kontynuował bagatelizowanie sprawy, opowiadając anegdotę o tym, że wczoraj kawę parzył mu barista, który wrócił z Włoch, a ktoś obok niego kichnął – a mimo to: „wszyscy żyjemy”.

Z okazji do odpowiedzialnego działania lub chociaż zachowania milczenia nie skorzystał też polski Kościół katolicki. Jeden z biskupów koronawirusa uważa za zarazę podobną co LGBT i gender, a biskupi zamiast odwołać nabożeństwa, tak jak zrobiły to inne związki wyznaniowe w Polsce, najpierw zaapelowali o zwiększenie liczby mszy [sic!], argumentując to faktem, że wtedy liczba osób obecna w kościołach rozłoży się na większą liczbę spotkań. Przypomnijmy, że stało się to już po tym, jak premier nakazał zamknięcie wszystkich placówek edukacyjnych, kin i teatrów! A przecież zgodnie z tą logiką, zamiast zamykać instytucje kultury, należałoby zorganizować więcej spektakli i seansów filmowych. Stanowisko Episkopatu wsparli prawicowi publicyści, na czele z Tomaszem Terlikowskim, który mówił o tym, że lekarze leczą ciało, a księża dusze, i Pawłem Lisickim, naczelnym tygodnika „Do Rzeczy”, który przekonywał, że włoscy biskupi „zdradzili Chrystusa”, bo zdecydowali się na zamknięcie kościołów we Włoszech i odwołaniu części nabożeństw. Co szczególnie skandaliczne, postulat o zwiększeniu liczby mszy poparł lekarz, minister Łukasz Szumowski, i minister nauki [!] i szkolnictwa wyższego, Jarosław Gowin! Wicepremier argumentował, że „kościoły są czymś w rodzaju szpitala dla duszy”.

Na szczęście hierarchowie, zapewne pod wpływem presji społecznej, wydali dyspensę dla części wiernych, która pozwala im na rezygnację z uczestnictwa w niedzielnych mszach. To jednak działanie niewystarczające. Polscy hierarchowie po raz kolejny próbowali postawić się ponad prawem. Co gorsza, robią to przy aprobacie rządzących. Nie ma racji Michał Szułdrzyński z „Rzeczpospolitej”, który apeluje o to, żebyśmy „nie zmuszali katolików, by wyrzekli się swej wiary” i pisze o „nieusprawiedliwionym i nieprawdopodbnym hejcie”. Katolicy to nie jest grupa wyjęta spod epidemii i fakt, że ktoś chce uczestniczyć w nabożeństwie, jest bez znaczenia z punktu widzenia bezpieczeństwa państwa. Nie dotyczy to zresztą katolików, bo nie wiara ma tu znaczenie, ale sposób rozprzestrzeniania się wirusa. Nie możemy pozwolić na to, żeby jakakolwiek grupa stała się zagrożeniem dla innych obywateli. Jeśli kogoś to nie przekonuje, wystarczy się zapoznać z historią koreańskiej pacjentki, która przebywała w kościele dwie godziny i zaraziła koronawirusem kilka tysięcy osób.

To nie czas na półśrodki, ale stosowanie się do zaleceń. Biorąc pod uwagę stan, w jakim znajduje się polska opieka zdrowotna, od tej zasady nie może być żadnych wyjątków. Jeśli hierarchowie tego nie rozumieją, politycy powinni mieć dość odwagi, żeby wydać w tej sprawie odpowiednie rozporządzenia. Dokładnie tak jak w przypadku szkół, uczelni wyższych i instytucji kultury. Z ich dyrektorami i pracownikami, przypomnijmy, nikt nie negocjował.