O zawieszeniu lotów do Polski dowiedzieliśmy się w piątek 13 marca z konferencji premiera transmitowanej przez TVN24. Na Malediwach, gdzie znajdowaliśmy się wówczas wraz z dwójką przyjaciół, dochodziła 23.00. Swoje wakacje zaplanowaliśmy dużo wcześniej – przed ogłoszeniem pandemii i uważnie przed wylotem śledziliśmy informacje zamieszczane na stronie MSZ. Żadne ostrzeżenia wzywające do rezygnacji z podróży się nie pojawiły, a tylko na tej podstawie mogliśmy odwołać wakacje i uzyskać od ubezpieczyciela zwrot kosztów.

Od razu po usłyszeniu od Mateusza Morawieckiego informacji, że loty do Polski mają zostać zawieszone od niedzieli 15 marca, zadzwoniliśmy do linii lotniczych Emirates, w których mieliśmy wykupione bilety, z prośbą o poradę, co mamy w tej sytuacji zrobić i czy możemy zmienić rezerwację na lot powrotny do Polski na sobotę. Linie lotnicze poinformowały nas, że nie mają od polskiego rządu żadnej oficjalnej informacji, w związku z powyższym nie są w stanie udzielić nam informacji ani bezkosztowo zmienić rezerwacji. Z wyspy, na której przebywaliśmy, nie było zbyt wielu połączeń na lotnisko w Male – w zasadzie tylko jeden speed boat o 6 rano. Rejsy promów zaplanowane na późniejsze dni zostały odwołane, a wodoloty osiągnęły ceny poza naszym zasięgiem. Nie mieliśmy szans na powrót do kraju przed zawieszeniem lotów.

Po rozmowie z liniami lotniczymi próbowaliśmy skontaktować się z ambasadą Polski w Indiach, pod którą podlegają Malediwy. Nikt nie odbierał telefonów – prawdopodobnie z uwagi na godzinę. Zadzwoniliśmy więc na telefon alarmowy do ambasady w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, z których przylecieliśmy na Malediwy i przez które mieliśmy pierwotnie wracać. Tam również nikt nie był w stanie udzielić nam żadnych informacji. To wręcz my informowaliśmy pracowników ambasady o nowych wytycznych polskiego rządu. Nikt nie wiedział nic o tym, czy w ogóle będą loty czarterowe, kiedy i skąd. Polecono nam aby napisać maila do ambasady i czekać na kontakt.

Nasz wyjazd zarejestrowaliśmy w systemie Odyseusz. Chociaż zarówno ambasada w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, jak i ta w Indiach pozostawały z nami w stałym kontakcie, nie mieli dla nas żadnych konkretnych wiadomości. Nasze największe zdziwienie i rozczarowanie budził właśnie fakt, że informacja o zawieszeniu lotów najpierw została podana w mediach, zanim trafiła do linii lotniczych czy do ambasad. W naszej sprawie wysłaliśmy również maila do Departamentu Spraw Zagranicznych w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów (do dziś, 22 marca, bez odpowiedzi).

W sobotę 14 marca został podany numer alarmowy, pod którym mieliśmy otrzymać jakieś wytyczne. Próbowaliśmy się połączyć zarówno my z zagranicy, jak i nasi znajomi oraz rodzina z Polski, ale numer nie działał. W niedzielę 15 marca ambasada w Indiach poinformowała nas, że wciąż nie mają żadnych danych o locie czarterowym, z którego moglibyśmy skorzystać i polecili nam powrót do kraju na własną rękę przez Niemcy. W tym czasie Malediwy coraz bardziej zaostrzały własne regulacje dotyczące przemieszczania się i stosunku do turystów. Menedżer hotelu poinformował nas, iż restauracje mogą odmawiać obsługi turystów oraz że prawdopodobnie zostaną wprowadzone oddzielne środki transportu dla turystów i lokalnych mieszkańców. W stolicy nie można było wynająć noclegu, a osoby które w tym czasie przebywały turystycznie w Male były przenoszone do dalszych rejonów. Jedna osoba z naszej czwórki jest cukrzykiem pierwszego stopnia, więc tym bardziej obawialiśmy się pozostania na wyspie.

Dodatkowo spływały do nas informacje, że ZEA oraz Sri Lanka odmawiają wejścia do kraju osobom bez prawa pobytu. Ryzykowne stało się więc oczekiwanie na lot czarterowy z tamtych regionów. Nic nie było potwierdzone i nikt nie był w stanie przekazać nam żadnych rzetelnych informacji. Zdecydowaliśmy się więc na zmianę biletów lotniczych na Niemcy i wynajęcie tam samochodu, aby nim wrócić do Polski. Samochód wynajęliśmy za pośrednictwem linii lotniczych Emirates, ponieważ wydało nam się, iż jest to bezpieczniejsza opcja niż szukanie auta na miejscu czy internetowo przez innych pośredników.

Tak więc w poniedziałek o godzinie 6 rano wyruszyliśmy w trzydniową podróż do domu. Po 9 godzinach spędzonych na lotnisku w Male (zakazano nam wyjścia do miasta) polecieliśmy do Dubaju, gdzie musieliśmy czekać kolejnych 11 godzin na lot do Düsseldorfu. Po przylocie okazało się że samochód, który wynajęliśmy i opłaciliśmy, jest niedostępny, ponieważ kiedy byliśmy w podróży, przyszły zalecenia z centrali, iż nie mogą wydawać samochodów na niemieckich rejestracjach do Polski. Tylko dzięki życzliwości pracownika wypożyczalni, który stanął na rzęsach, aby znaleźć dla nas samochód na polskich numerach, udało nam się wypożyczyć samochód.

Po 3 godzinach na lotnisku w Düsseldorfie wyruszyliśmy do Polski. Nie wiedzieliśmy, jakie przejście graniczne wybrać, ponieważ nigdzie nie było konkretnych informacji o tym, co się dzieje. Początkowo ruszyliśmy więc na Świecko. Koło Berlina jednak, pod wpływem informacji z niemieckiego radia i od bliskich, zmieniliśmy zdanie i skierowaliśmy się do Kołbaskowa, jak się później okazało, słusznie. Na granicy staliśmy ponad 5 godzin, w nocy wśród masy ciężarówek. W tym czasie pokonaliśmy około 8 kilometrów. Nie wyobrażamy sobie, co przeżyli ludzie czekający 20 godzin i więcej.

Czy ten długi czas oczekiwania oznacza, że kontrole na granicach są tak drobiazgowe? Ależ skąd! Nikt nie sprawdził naszych dokumentów, mierzenie temperatury odbyło się w taki sposób, że w zasadzie mogliby tego nie rozbić. Formularze do uzupełnienia nie zawierały żadnych pouczeń o odpowiedzialności za podanie fałszywych danych, nawet nie kończyły się koniecznością złożenia podpisu pod oświadczeniem. W zasadzie mogliśmy więc napisać cokolwiek. Tylko kierowca musiał uzupełnić rubrykę, skąd jedzie. Nikt nie potrafił nam udzielić informacji, czy mamy wpisać Malediwy czy Düsseldorf. Nie zostaliśmy oficjalnie skierowani na kwarantannę, nie otrzymaliśmy żadnych pouczeń co do tego, jak powinniśmy się zachować, żadnych zaleceń, nic. Tak naprawdę o tym, że mamy się poddać 14-dniowej kwarantannie wiemy z mediów. Strażnik graniczny jedynie zażartował, że będziemy mieć dodatkowy urlop. Minęły cztery doby od zadeklarowanej daty powrotu do miejsca zamieszkania i nikt się do nas nie odezwał. Nie chcąc jednak nikogo narażać, sami stosujemy się do zaleceń o kwarantannie, nie wychodzimy z domu i kontrolujemy swój stan zdrowia.

Czy długi czas oczekiwania oznacza, że kontrole na granicach są tak drobiazgowe? Ależ skąd! Nikt nie sprawdził naszych dokumentów, mierzenie temperatury odbyło się w taki sposób, że w zasadzie mogliby tego nie robić. Formularze do uzupełnienia nie zawierały żadnych pouczeń o odpowiedzialności za podanie fałszywych danych, nawet nie kończyły się koniecznością złożenia podpisu pod oświadczeniem. W zasadzie mogliśmy więc napisać cokolwiek. | Mateusz i Magdalena

Koszty powrotu do Polski? 3 dni życia, tona stresu naszego i naszych bliskich, koszty połączeń telefonicznych na kilkaset złotych, 5500 złotych (!) za wynajem samochodu, koszty paliwa, koszty opłacenia parkingu w Warszawie, gdzie wciąż stoi samochód (mieszkamy w Gdańsku), 5 dni zapłaconego hotelu na Malediwach. Pomijam koszty jedzenia na lotniskach. Nie rozumiemy, dlaczego nasz rząd nie postąpił na wzór ZEA czy Sri Lanki. Tam samoloty mają prawo lądować, jednak pasażer, który nie ma prawa pobytu w kraju, nie wyjdzie poza lotnisko. Dzięki temu wszyscy uprawnieni mogą wrócić do domów. Na pokłady samolotów niewpuszczani są wyłącznie ci pasażerowie, którzy mają wykupione loty tylko do ZEA i Malediwy. W naszym przypadku nie mogliśmy więc lecieć do Dubaju i tam oczekiwać na czarter do Polski.

Jesteśmy pod wrażeniem, w jaki sposób ZEA i Malediwy radzą sobie z zagrożeniem. Na lotniskach temperatura jest sprawdzana kamerą termowizyjną. Włosi i mieszkańcy innych terenów, gdzie liczba zachorowań jest znaczna, są kierowani w oddzielną kolejkę. Wszędzie w miejscach publicznych znajdują się środki dezynfekujące: w komunikacji miejskiej, w każdej kabinie w toalecie, na ścianach w galeriach handlowych, na wejściach do restauracji czy hotelu. Toaleta jest dezynfekowana przez pracowników po każdym użyciu, komunikacja miejska cały czas sprzątana. Wszystkie osoby ze służb czy usług są zaopatrzone w maseczki i rękawiczki.

Europa jest daleko w tyle. Po przylocie do Niemiec – samolotem dwupokładowym wypełnionym praktycznie w 100 procentach – nikt nie został w żaden sposób sprawdzony czy zbadany. Nigdzie nie było środków dezynfekujących, a pracownicy lotniska poruszali się bez maseczek czy rękawiczek. Nikt nam nie powie, że mniejszym zagrożeniem dla nas czy mniejszym ryzykiem sprowadzenia wirusa do Polski jest wysłanie własnych obywateli samolotem i samochodem przez Niemcy, gdzie w momencie naszego przylotu było ponad 12 tysięcy potwierdzonych przypadków, niż powrót z Malediwów, tak jak mieliśmy to zaplanowane, gdzie było ich 10. Wprowadzenie zakazu przylotów do Polski, i to z zaledwie niespełna dwudniowym wyprzedzeniem, wydaje się odważną i słuszną decyzją. Ale konsekwencje działania rządu naraziły nas – a tym samym także innych ludzi, z którymi mieliśmy kontakt – na znacznie większe niebezpieczeństwo zakażenia.

* Ilustracja wykorzystana jako ikona wpisu: PxHere.com [Domena Publiczna]
** Na prośbę autorów nie podajemy ich pełnych danych