Mój brat obchodzi 10 kwietnia urodziny. Ten dzień miał być dniem składania życzeń. Stał się jednak dniem smutnych wieści i nerwowych telefonów. Na pokładzie prezydenckiego samolotu była osoba, którą doskonale znałem i z którą się przyjaźniłem.
Tomka Mertę poznałem podczas studiów w Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych UW. Należał do grupy młodych konserwatywnych historyków idei, którzy skupili się wokół Marcina Króla. Potem część z nich założyła „Teologię Polityczną”. Tomek wraz z Dariuszem Gawinem przez lata prowadził na UW konwersatorium pod tytułem „Polskie zmagania z historią”.
[promobox_publikacja link=”http://www.publio.pl/druga-fala-prywatyzacji-lukasz-pawlowski,p483532.html” txt1=”Nowość!” txt2=”Łukasz Pawłowski<br><strong>Druga fala prywatyzacji. Niezamierzone skutki rządów PiS</strong><br><br>„Druga fala prywatyzacji” pokazuje, jak obietnice dobrobytu zostały zamienione w prywatne problemy obywateli.<br><strong>Janina Ochojska</strong><br>” txt3=”Kup e-book” pix=”https://kulturaliberalna.pl/wp-content/uploads/2020/04/Pawlowski_okladka_OST-372×600.jpg”]
Obok seminariów Pawła Śpiewaka i rozmów z Marcinem Królem były to dla mnie najważniejsze zajęcia w czasie studiów. Przez kilka lat czytaliśmy najważniejsze teksty dwudziestowiecznej historii intelektualnej Polski i o nich dyskutowaliśmy. Olbrzymią wartością spotkań było to, że przyciągały osoby o bardzo różnych poglądach, które potem trafiły do różnych środowisk ideowych. Sławek Sierakowski z Agatą Szczęśniak założyli „Krytykę Polityczną”, Michał Łuczewski został redaktorem katolickiego „44”, Wojtek Przybylski kontynuował wydawanie „Res Publiki Nowej”, ja sam współtworzę dziś środowisko „Kultury Liberalnej”.
Z Tomkiem miałem potem okazję współpracować w Ministerstwie Kultury i Dziedzictwa Narodowego, kiedy ministrem kultury był Kazimierz M. Ujazdowski. Był on jednym z niewielu urzędników wysokiego szczebla, którzy po objęciu władzy przez PO zostali na tym samym stanowisku – i dalej robił swoje z poparciem kolejnej ekipy, jako wiceminister i Generalny Konserwator Zabytków. Jak prawdziwy państwowiec.
Tragedię 10 kwietnia odczułem więc nie tylko jako nieszczęście w skali narodowej, ale także jako osobistą stratę bliskiej mi osoby. Oczywiście, dziś myślę o Tomku już bez tak gwałtownych emocji jak wówczas. Czas pozwala mi też spojrzeć na katastrofę pod Smoleńskiem w szerszej perspektywie. Było to wydarzenie, które szybko zostało wykorzystane w polityce w najgorszy z możliwych sposobów i otworzyło zupełnie nowy rozdział w historii niekończących się polsko-polskich wojen ideowych. Jednak w pamięci najbardziej utkwiło mi coś, co nie dotyczyło samej walki politycznej i późniejszych idiosynkrazji Jarosława Kaczyńskiego. Był to język, którym przez całkiem długi czas posługiwaliśmy się w Polsce, by opisać to, co się wydarzyło – i to nie tylko po tak zwanej bogoojczyźnianej stronie.
Pamiętam bardzo dobrze telewizyjne relacje TVN-u tuż po katastrofie. Nawet najbardziej „nowocześni” Polacy – zsekularyzowani, zwróceni na Zachód, racjonalni i kosmopolityczni – używali w studiu telewizyjnym fraz wziętych wprost z romantyczno-narodowego i religijnego imaginarium. Można by rzec: nic w tym dziwnego. Do opisu śmierci, katastrof, stanów wyjątkowych my, Polacy, mamy do dyspozycji po prostu tylko ten język. Inny brzmi fałszywie. Zbyt sucho i technicznie. Alternatywą jest milczenie.
Czy tak rzeczywiście było w 2010 roku? Czy jedynym zbiorowym, a więc powszechnie zrozumiałym i naturalnym dla większości ludzi językiem był ten, który odwoływał się do romantycznego idiomu? Nie wiem, ale przyznam, że trudno mi było wówczas wyobrazić sobie język innego rodzaju, który byłby na miejscu.
Pytanie o język wraca do mnie dzisiaj w innych warunkach. Po dekadzie kłótni o Smoleńsk stajemy przed wyzwaniami, które wydają się znacznie większe niż śmierć głowy państwa i wielu członków elity politycznej. Wywołana przez pandemię koronawirusa recesja gospodarcza, która z pewnością nadejdzie, w połączeniu z kryzysem klimatycznym, mówią społeczeństwom „sprawdzam” – nie tylko Polsce.
Nie jestem ani ekonomistą, ani specjalistą od zmian klimatu, ani wróżką, więc opatruję te ogólnikowe stwierdzenia dużym znakiem zapytania, licząc w głębi ducha, że wspomniane kryzysy nie będą może aż tak głębokie. Jeśli jednak kryzys będzie bardzo poważny, warto dziś zadać sobie pytanie o to, jakim językiem będziemy w Polsce opisywać zmiany, które boleśnie przemodelują dotychczasowe życie Polaków? Czy będzie to wciąż język odwołujący się do wzorców z XIX i XX wieku? Czy jednak będziemy mogli wreszcie powiedzieć, że stwierdzenie Marii Janion o końcu paradygmatu romantycznego w Polsce stało się rzeczywistością.
Jedną z odpowiedzi na tak postawione pytanie sformułował w książce „Koniec pokoleń podległości” mój redakcyjny kolega i jednocześnie szef „Kultury Liberalnej” Jarosław Kuisz. Postawił on tezę, że język ukształtowany w XIX i XX wieku w warunkach utraty lub znacznego ograniczenia niepodległości przestał być językiem opisu świata. Przyczyny są dwie: po pierwsze, w dorosłość weszło pierwsze pokolenie Polaków, które urodziło się w pełni niepodległym państwie. Po drugie, język ten przestał wystarczać do formułowania odpowiedzi na współczesne problemy.
Czy Polacy rzeczywiście zmienią swoje kulturowe kody w dobie pandemii? Nie jestem tego pewien, biorąc pod uwagę siłę kulturowego przyzwyczajenia. Wydaje mi się jednak pewne, że dziesięć lat po katastrofie pod Smoleńskiem tragedia ta przestaje być wyrazistym symbolem podziałów rządzących polską polityką. Staje się częścią trudnej historii. I blednie w obliczu skutków pandemii, która zapowiada zupełnie nowe polityczne otwarcie. Obawiam się, że będzie to świat jeszcze większych napięć politycznych.