W drugiej połowie XX wieku rozpoczął się spór o to, czy maszyny będą mogły pisać teksty literackie. Technoentuzjaści zapewniali, że jest to kwestia kilku, może kilkunastu lat. Zwolennicy dotychczasowego stanu rzeczy (można ich nazwać „humanistami”) twierdzili, że żadna maszyna nie jest i nigdy nie będzie w stanie stworzyć dzieła sztuki słowa na miarę Starych Mistrzów. Najwyżej stać je będzie na nędzną imitację.

Obecnie temat ten nie pojawia się zbyt często w debacie publicznej, której uczestnicy zajęci są zupełnie innymi problemami. Możliwe jest jednak, że przepowiednie o maszynowej twórczości niepostrzeżenie zaczęły się realizować. Powieści obyczajowe, fantastyczne i sensacyjne zalegające obecnie na regałach dyskontów księgarskich często sprawiają wrażenie, że nie napisali ich żywi ludzie, lecz algorytmy zbudowane na sieciach neuronowych. Możliwe jest, że nazwiska figurujące na okładkach tych produktów są fikcyjne, a fotografie „autorów” na skrzydełkach i tylnych stronach okładek brane są z tak zwanych banków twarzy. Do takiego przekonania skłania nie tyle marna jakość artystyczna tych utworów, ile ich sztampowość. Wszystkie te produkty są do siebie podobne, jak gdyby zeszły z jakiejś słownej taśmy produkcyjnej.

Żyjemy więc już może w czasie zapowiadanym przez postmodernistów od lat 60. ubiegłego wieku. Zasób struktur i przebiegów narracyjnych w opowieściach snutych w ramach instytucji zwanej literaturą nie jest nieskończony i w pewnym momencie ulega wyczerpaniu. Jak wiele razy można opisywać życie mieszkańców miast (albo wsi) mających kłopoty w rodzinie i w pracy zawodowej (albo przy zajęciach gospodarskich), przeżywających (nie)szczęśliwe relacje uczuciowe, zagubionych w labiryncie świata, podejmujących życiowe wyzwania itd.? Dawno temu, pod koniec XX wieku, ludzie z ambicjami kulturalnymi szydzili z „harlekinów”, tanich romansów wydawanych w ilościach hurtowych, wykpiwali ich przewidywalność i powtarzalność. Dziś tak samo przewidywalna i powtarzalna jest wielka część głównego nurtu powieściopisarstwa. Perfekcyjnym przykładem tego zjawiska był przebój czytelniczy sprzed kilku lat – saga Karla Ovego Knausgårda „Moja walka”. Nie posądzamy oczywiście tego sympatycznego Norwega o bycie botem z dorobioną ludzką twarzą ani o to, że jest projekcją holograficzną, niemniej jego sześciotomowa powieść autobiograficzna mogłaby zostać wygenerowana przez odpowiednio zaprogramowany automat. (Dodać warto, że ten sam zarzut można by też postawić tysiącom powieści pisanych w XIX i XX wieku – tych, o których dziś nie pamiętają nawet historycy literatury i które zalegają najrzadziej uczęszczane magazyny wielkich bibliotek.)

W takiej sytuacji powieściopisarz chcący napisać cokolwiek, co ma się wyróżnić na tym jednolicie szarym tle, nie przechodząc zarazem w obręb poetyki absurdu, staje przed trudnym zadaniem. Zadaniu temu postanowił sprostać J.M. Coetzee w trylogii o Jezusie, której ostatnia część – „Śmierć Jezusa” – właśnie wyszła po polsku.

„Jezus” w tytule tych trzech powieści to prawdziwy punkt oporu w ich interpretacji. Ich głównym bohaterem jest kilkuletni chłopiec o zdecydowanie nietypowych cechach osobowości i stylu bycia, ale w treści tych utworów nie ma prawie żadnych detali, które nawiązywałyby wprost do opisów życia Jezusa znanych z ewangelii. O tym, czy „Jezus” Coetzee’ego jest niezwykły ponad ludzką miarę, nie sposób zdecydować, ponieważ narracja jest poprowadzona w taki sposób, że czytelnik nie jest w stanie orzec, czy niezwykłość tej postaci tkwi w niej samej, czy w oczach i umysłach otaczających ją ludzi. Punkt oporu tkwiący w tytule rozwija się więc w pole oporu rozpostarte w tekście. Coetzee zadaje swoim odbiorcom trudne zadanie.

W „Śmierci Jezusa” tkwi sporo tropów literackich i historycznych, lecz realność tych tropów również pozostaje zagadką. Na przykład pojawia się nauczyciel muzyki nazwiskiem Juan Sebastian Arroyo – czyli Johann Sebastian Bach po hiszpańsku. (Cała trylogia rozgrywa się głównie w krajach hiszpańskojęzycznych.) Bohater o imieniu Simon ma psa o imieniu Bolívar. Są postacie braci o imionach Dmitri i Alyosha, na tyle nietypowych w świecie latynoskim, że trudno ich nie uznać za aluzję do „Braci Karamazow”. Ukochaną książką głównego bohatera jest „Don Quixote”, z którego cytuje obszerne passusy, opowiadając je innym dzieciom, one zaś słuchają go jak proroka. Ale to są zmyślone passusy – ich treść nie występuje w powieści Cervantesa, a niekiedy jest zaczerpnięta z zupełnie innych obszarów. David opowiada na przykład o tym, jak Don Quixote przeciął mieczem węzeł, którego nikt nie mógł rozplątać. Zaś znaczące imiona postaci nie pełnią żadnej uchwytnej funkcji w strukturze świata powieści Coetzee’ego, są w niej martwymi znaczącymi, semami bez somy. To, że Simon ma psa imieniem Bolívar, nie pociąga żadnych konsekwencji ani w narracji powieściowej, ani w procesie interpretacji, jak gdyby pisarz puszczał do czytelnika smętne oczko (to się zdarza ponurakom), mówiąc „wiem, wiem, kiedyś na takim chwycie można by zbudować sążnistą rozprawę akademicką, ale to se ne vrati”. Główny bohater powieści, dziecięcy „Jezus”, ma na imię David, co odsyła nas jakoś do tradycji biblijnej i uparty egzegeta mógłby wysmażyć elaborat o znaczeniu zamiany „Jezusa” na „Dawida” – tym bardziej, że skoro akcja powieści rozgrywa się w świecie hiszpańskojęzycznym, to chłopiec mógłby przecież mieć na imię „Jesús” i nie wywoływać tym nijakiej sensacji – ale i w tym przypadku Coetzee nie daje czytelnikowi ani cienia sugestii, że taki wybór imienia dla bohatera ma jakieś drugie dno, jakieś ukryte znaczenie symboliczne czy alegoryczne. Podobnie jest z imionami jego przybranych rodziców – Simona (czyli Szymona, czyli „Bóg wysłuchał”) i Ines (czyli Agnieszki, czyli „Baranka”). Może to ma coś znaczyć, a może nic nie znaczy. W każdym razie nie nazywają się José i María. Decyzja o nieprzypadkowości świata tkwi w umyśle podmiotu. Mistrzostwo powieści Coetzee’ego o Jezusie polega w dużej mierze na permanentnym zacieraniu wszelkich tego rodzaju tropów z jednoczesnym pozostawianiem czytelnikowi decyzji o możliwości ich zaistnienia. To wyrachowana i wyrafinowana gra.

Coetzee dokonuje na tradycji kulturowej zabiegu anamorfozy, odkształca ją, jak pięćset lat wcześniej Holbein odkształcił wizerunek ludzkiej czaszki na obrazie przedstawiającym ambasadorów. Na pierwszy rzut oka ta czaszka to bezkształtna plama i trzeba mocno przekrzywić głowę, żeby ją rozpoznać. Anamorfoza tekstowa zaproponowana przez Coetzee’ego ma być może na celu zasugerowanie problematyczności roli tradycji literackich w XXI wieku. W naszych czasach odkształca się ona, zapada pod własnym ciężarem, a przede wszystkim – przestaje pełnić znaczące role w życiu społeczeństw. W świecie zdominowanym przez jednotygodniowe hity i eventy, o których nazajutrz nie pamiętają nawet ich organizatorzy, kogo może obchodzić jakiś Arroyo albo Dmitri i Alyosha? Angielski recenzent „Śmierci Jezusa” napisał w „The Guardian”: „I’m increasingly convinced that this trilogy is an elaborate joke by its author at the expense of the exegetes attempting to ‘translate’ his work” [Jestem coraz bardziej przekonany, że ta trylogia to skomplikowany żart autora, w którym bawi się on kosztem egzegetów próbujących „przetłumaczyć” jego dzieło], podsumowując bardzo negatywną w tonie opinię. To bardzo trafna uwaga, z tym że dotyczy nie wady powieści, lecz jej zalety.

Chyba wyraźny jest tutaj wpływ Franza Kafki, który sto lat temu również tworzył fikcje mające potencjalnie nieograniczoną moc kreowania alegorii, lecz z reguły nie zaznaczał wyraźnie ich obecności. Coetzee idzie w tę samą stronę, ale przekracza granice zakreślone przez poprzednika. Proza Kafki wymusza bowiem na czytelniku podjęcie pracy alegorezy – bez niej pozostaje nonsensowna lub banalna (drobny urzędnik przypadkiem wpada w pułapkę wymiaru sprawiedliwości, mierniczy wezwany do zamku próbuje bezskutecznie wejść do niego, młody chłopak płynie do Ameryki – cóż w tym godnego uwagi?). Natomiast powieść Coetzee’ego można czytać równie dobrze (albo równie źle) zarówno z nakładkami symbolicznymi, jak i bez nich. Na tym polega jego chwyt.

Poza tym w powieściach o Jezusie widoczne są stałe cechy pisarstwa Coetzee’ego – emocjonalny chłód narratora, wyraźnie zaznaczony dystans wobec relacjonowanych osób i wydarzeń, a przede wszystkim panująca wszędzie atmosfera lekkiej niesamowitości, trudno uchwytnej grozy. To nie tylko Kafka, którego można przywołać zawsze i wszędzie. Gdyby David Lynch zechciał sfilmować „Śmierć Jezusa”, rezultat prawdopodobnie byłby godny uwagi.

Możliwość zrozumienia ogólnej wymowy tej powieści rysuje się tak: „Jezus” jest Jezusem na nasze czasy, a powieść jest literacką trawestacją ewangelii na nasze czasy. Coetzee wyciąga wnioski z ewolucji formy powieściowej, która dokonała się w ciągu ubiegłego stulecia i sytuuje własne nowe powieści na obszarze leżącym między zgasłą awangardą z jej gierkami, które kiedyś ekscytowały, a dziś prawie nikogo już nie obchodzą – a banalną mimetycznością, której dostarczają konsumentom w dowolnych ilościach autorzy-boty.

 

Książka:

John Maxwell Coetzee, „Śmierć Jezusa”, przełożył Mieczysław Godyń, Wydawnictwo Znak, Kraków 2020.