Matury drugi rok z rzędu padają ofiarą niezależnych wydarzeń. W zeszłym roku odbywały się w kontekście strajku nauczycieli. W tym roku maturom przypadła rola tła dla majowych wyborów prezydenckich.

W obu przypadkach maturzyści byli poddani decyzjom PiS-u. Praktycznie do ostatniej chwili nie było wiadomo, czy matury w ogóle się odbędą. W konsekwencji „egzaminy dojrzałości” zaczynają wiązać się nie tyle z „dojrzałością”, co raczej z „politycznością”. Zmienia się znaczenie samej matury: przestaje się myśleć o treści, a zaczyna skupiać na kontekście, w którym będzie pisana.

Matura jest egzaminem końcowym, który podsumowuje całą dwunastoletnią edukację szkolną. Ukazuje on to, co starsze pokolenia próbują „wgrać” młodym. Obecnie wygląda to tak, że starsze pokolenia, które układają program, zmuszają młodych do czczenia istotnych dla nich wartości. W programie szkolnym łatwo zaobserwować to, co Jarosław Kuisz nazwał „kulturą podległości”, a Marcin Napiórkowski „opętaniem niepodległością”. Mimo że żyjemy w niepodległym kraju, starszym pokoleniom wydaje się, że moje pokolenie należy wychować zgodnie z kodami obowiązującymi w państwie, które nie było nasze.

Takie działania nie utrwalają jednak dotychczasowego porządku. Prowadzą raczej do tworzenia się kontrkultury wśród młodzieży – albo jej zupełnej obojętności na kulturę. Kulturę popularną naszego pokolenia tworzą raczej mody ogólnoświatowe, a nie romantyczne mity. A te, nawet jeśli dochodzą do głosu, zostaną dogłębnie przefiltrowane przez popkulturę.

Nawet w odniesieniu do literatury najnowszej do programu nauczania wybierane są w pierwszej kolejności dzieła możliwie „opętane niepodległością”. Nie jest szokujące, że za rządów PiS-u wprowadzono do kanonu lektur wiersze Jarosława Marka Rymkiewicza. Wydaje się natomiast znamienne, że wśród dzieł proponowanych do omówienia znalazł się wiersz „Do Jarosława Kaczyńskiego”, a nie, na przykład, któryś z jego utworów przedstawiających marność świata doczesnego. Z kolei jedyna lektura szkolna autorstwa noblistki Olgi Tokarczuk to opowiadanie „Profesor Andrews w Warszawie”, czyli opis stanu wojennego. Przy okazji ostatniej reformy (tudzież: deformy) szkolnictwa wprowadzono nowy kanon lektur. Mogło to być okazją do zmiany na lepsze, ale tak się nie stało.

Matura z języka polskiego już za chwilę, ale raczej nic dobrego nam nie przyniesie. Absolwenci pójdą na studia z podobnym bagażem lekturowych traum, co poprzednie pokolenie. Literatura współczesna, która nie traktuje o ciągłej walce o niepodległość, jest omawiana w liceum dopiero pod koniec trzeciej klasy, na szybko, żeby „zdążyć przed maturą”. Dylematy współczesnego świata są obce polskiej szkole, która woli uciekać w archaiczność. Być może coś zmieni się w tej sprawie dopiero wtedy, gdy moje pokolenie (tzw. „Z”) przejmie posady w ministerstwach. Ale może i moi rówieśnicy będą odtwarzać z góry ustalony szablon?

Cóż, jak już przeżyjemy matury w trakcie pandemii – to zobaczymy.