Coś poszło wyjątkowo nie tak, że “Solidarność” stała się dla kolejnych pokoleń wyłącznie wojną polityczną – wymienić można kilka przyczyn: przyczynili się do tego sami bohaterowie, wywołując trwającą do dziś „wojnę na górze”, wartości „Solidarności” zostały też szybko przehandlowane w ekstazie wolnego rynku, do tego edukacja historyczna pozostawia wiele do życzenia, a formuła obchodów kolejnych rocznic nie jest w stanie zainteresować ludzi młodych. Po latach temat ten wywołuje znudzenie, jest on znacznie mniej atrakcyjny niż urastający do rangi gwiazdy popkultury Jerzy Urban, obecnie kojarzony niemal wyłącznie z zabawnym fanpagem Tygodnika NIE, zamiast ze swojej ważnej roli w morderczym reżimie.

Nie jest to tekst o tym, do kogo należy pamięć, bo należy do wszystkich. Jej zawłaszczanie stanowi niebezpieczną i szkodliwą prawicową praktykę, której należy się wystrzegać. Ale politykę historyczną prowadzi nie tylko państwo i jego instytucje en masse, bo mogą to na swój sposób robić również partie polityczne. Zwłaszcza że formuła obchodzenia innych ważnych rocznic – obrad Okrągłego Stołu i wyborów 4 czerwca – okazuje się niestety wykluczająca lub zupełnie nieprzekonująca dla kolejnych pokoleń.

W głównym nurcie autorów transformacji wciąż niemożliwe pozostaje przyznanie, że miała ona swoje ofiary. Jeśli już, sprowadza się to do prostych formułek, że „same są sobie przecież winne”, „mogły założyć firmę”, „były niewykształcone” lub „tak musiało być”. Wciąż niewiele jest miejsca w tej opowieści dla łódzkiej włókniarki. A gdyby sukces zależał tylko i wyłącznie od ciężkiej pracy, szwaczki w latach 90. zostawałyby milionerkami. Brak woli refleksji i uznania porażek poniesionych na wielu polach po 1989 roku oraz brnięcie w ślepą uliczkę samozadowolenia stanowi jednocześnie o niezrozumieniu współczesnej Polski i źródeł sukcesu PiS-u. A tym samym niemożności znalezienia sposobu na choćby nawiązanie kontaktu z częścią jego wyborców, wobec czego odsunięcie go od władzy pozostaje mrzonką.

Drugą skrajnością, w którą popadają niektórzy komentatorzy o lewicowej formacji światopoglądowej jest niedostrzeganie licznych sukcesów III RP. Traktuje się ją wyłącznie jako chłopca do bicia, a nie coś przecież również swojego. Osiąga to niekiedy rozmiary całkowitej negacji – co ciekawe, lustrzanej wobec tej na prawicy – i przedstawiania III RP jako zdrady elit. Świadczy to również o głębokim niezrozumieniu emocji osób silnie związanych z tym projektem.

Pokusie przyklejania „Solidarności” karteczki z napisem „Moja” ulegają zarówno liberałowie, jak i prawica. Obie strony podejmują się niekiedy groteskowych prób wyprania historii walki z komunizmem z jej socjalnych barw. Nie upieram się przy tym, że „Solidarność” była ruchem lewicowym. Tworzyli ją ludzie prezentujący pełne spektrum poglądów. Ale nie ulega wątpliwości, że bunt 1980 roku miał również podłoże socjalne. Porozumienia sierpniowe – a właściwie stanowiąca ich istotę lista 21 postulatów – są więc naturalnie atrakcyjnym tematem dla lewicy. Warto, żeby się po niego schylała. Zgadzam się z dr. Anną Machcewicz, która w wywiadzie dla „Oko.press” mówi o tym, że „Solidarność” to dla młodszych pokoleń niestety głównie „spór kombatantów”. Bo „Nazwa związku była obecna w sferze publicznej III RP głównie w kontekście nowej organizacji systemu politycznego, w którym grupy polityczne podzieliły się na ugrupowania postsolidarnościowe i postkomunistyczne, a następnie ugrupowania postsolidarnościowe podzieliły się między sobą” – wyjaśnił Tomasz Sawczuk z „Kultury Liberalnej”. Choć muszę się przy tym z autorem nie zgodzić, że nie ma to żadnego znaczenia politycznego: otóż polska scena politycznie wygląda tak, jak wygląda, bo Lech Wałęsa pokłócił się z braćmi Kaczyńskimi, to swoista trawestacja cienia dwóch trumien.

Dlatego to lewica wciąż może i powinna użytkować tę pamięć, stale upominając się o prawa pracownicze, w czym jest o wiele bardziej wiarygodna niż Rafał Trzaskowski wykorzystujący nazwę i mit historycznego związku zawodowego, a także współczesne władze związku, bezkrytyczne wobec rządu PiS-u. Nie należy po lewej stronie bać się do historii „Solidarności” nawiązywać.

W liście 21 postulatów powinna przeglądać się niczym w lustrze współczesna Polska: ich lektura przynosi smutną refleksję o tym, ile spraw wciąż pozostaje niezałatwionych. To na przykład postulaty 16., 17. i 19.: „Poprawić warunki pracy służby zdrowia, co zapewni pełną opiekę medyczną osobom pracującym” i „Zapewnić odpowiednią liczbę miejsc w żłobkach i przedszkolach dla dzieci kobiet pracujących” oraz „Skrócić czas oczekiwania na mieszkanie” – można nimi wprost mówić, podnosząc te kwestie przy punktowaniu choćby szumnie zapowiadanego przez PiS programu mieszkaniowego. „Na zakup 50m2 mieszkania w mieście potrzeba 108 średnich pensji. To najgorszy wynik od 8 lat” – poinformował na Twitterze niekwestionowany król statystyki Janusz Piechociński.

Tym bardziej teraz, gdy partia rządząca tak brutalnie bije się o tablice, na których postulaty są zapisane, a przewodniczący Piotr Duda straszy wyrwaniem ich siłą z gablot Europejskiego Centrum Solidarności. Zupełnie nie zgadzam się z Jarosławem Kuiszem, że jest to konflikt irrelewantny: podchodom PiS pod ECS należy się z całą mocą sprzeciwiać, bo to nie pierwszy zamach na powszechne prawo do pamięci, a także autonomię placówki kultury, pluralizm, wolność nauki historycznej (a o niebezpiecznych konsekwecjach tego, przypomina Muzeum II Wojny Światowej oddalone od Centrum o raptem kilka minut spaceru). Chodzi jedynie o to, by nie zgadzając się na zawłaszczanie pamięci, nie przekreślać dziedzictwa z powodu trwającego o nią konfliktu politycznego. I widzę w tym przestrzeń dla lewicy. Bo gdzie dwóch się bije… Nie warto na „Solidarność” machnąć ręką, tylko przez to, że wciąż trwa „wojna na górze”.

Postulaty mogą być wreszcie narzędziem w dyskusji, która wraca niczym bumerang: współcześni młodzi, domagając się przecież tego samego, co ich rówieśnicy 40 lat temu, są prezentowani jako leniwi i roszczeniowi. Zawstydzają nie tylko PiS, ale wszystkich tych, którzy meblowali Polskę po 1989 roku.

Dr Jan Olaszek, historyk IPN i PAN, w rozmowie z „Dziennikiem Gazetą Prawną” wśród przyczyn buntu 1980 roku wymienia „aspiracje młodych ludzi”. Podobnie jak wspomniana wcześniej dr Anna Machcewicz, która odnotowuje niską pozycję najmłodszych robotników w ówczesnych zakładach. Podczas gdy na przykład premier Finlandii chce skrócenia godzin pracy, duża część liberałów starszego pokolenia zamyka w pudełku roszczeniowości każdy, nawet o wiele mniej rewolucyjny pomysł, w zakresie poprawy jej warunków. Rozwiązania dawno przyjęte na stanowiącym dla nich wzór Zachodzie, wielu popularnych komentatorów kwituje „komuchowem”. I nie przeszkadza im to wcale w celebracji sukcesów historycznej „Solidarności”. Wybitnym tego przykładem i jednocześnie kuriozum były dwa teksty publicystów „Liberté” – Błażeja Lenkowskiego i Piotra Beniuszysa – opublikowane przez „Gazetę Wyborczą” w zeszłym roku. Kreślili w nich obraz partii Razem radykalnej niczym Grupa Baader-Meinhof, a młodych jako zupełnie beztroskich leni, którzy nie chcą pracować, a jedynie cieszyć się czasem wolnym. Komunę obalali więc – posługując się retoryką wprost ze stron „Liberté” – młodzi i roszczeniowi.

W odpowiedzi, autorów chce się odesłać do 21 postulatów. Lenkowski i Beniuszys chcą gonić Zachód, jednocześnie prawa pracownicze postrzegając jako anachroniczne dziwadło: mało to zachodnie.

Jestem przekonana, że lewica może wyjąć „Solidarność” z ram nieinteresującego młodsze pokolenia „sporu kombatantów”, stawiając jednocześnie opór wobec wszelkich prób zawłaszczania jej historii podejmowanych głównie przez prawicę, aczkolwiek nie tylko, oraz oferując inną formę jej upamiętniania niż ta sama, którą środowiska liberalne proponują od 30 lat, pokazując przy tym, że praktyka obu stron konfliktu mocno odbiega od rocznicowych deklaracji.

 

Ilustracja: Arakdiusz Hapka.