Wyrok był zapalnikiem

Kto przeczytał lead tego tekstu, może stwierdzić: znamy. Ile razy ogłaszano, że dane wydarzenie jest przełomowe, a nic z niego nie wynikało?

W przypadku ostatnich protestów owe słowa są jednak, jak sądzę, uprawnione. Demonstracje to bowiem kulminacja procesu, który dojrzewał w Polsce od dawna – i nie są tylko demonstracjami w sprawie czwartkowego wyroku.

Tu: zastrzeżenie. Nie neguję tego, że wyrok TK – wyrok, który uniwersalizuje katolicką naukę moralną na świeckie państwo – jest głupi, podły i nieludzki. To prawda i nie sądzę, bym nawet zbliżył się do rozumienia, jak czują się dziś moje koleżanki – i te, które urodziły już dzieci, i te, które mają to w planach, i te, które tego nie planują. Społeczna mobilizacja nie jest jednak tylko mobilizacją spowodowaną wyrokiem. Wyrok był zapalnikiem: ona dojrzewała długo i teraz stała się w pełni widoczna.

A co mam na myśli, kiedy twierdzę, że dojrzewała długo? Czy piszę o marszach KOD-u, łańcuchach światła itd.? Nie, mam na myśli coś innego. Idzie mi o wściekłość na bigoterię. Konkretnie: bigoterię nacechowaną katolicko, do której, z powodów społecznych, należało się w Polsce dostosowywać. Protesty, których zapalnikiem jest wyrok, są protestami przeciw niej. A prawo do aborcji (nie kompromis) – synekdochą nowoczesności, która do nas przyszła.

Dyktat wujów

Każdy musiał kiedyś słyszeć podobne zdanie: posyłamy na religię, bo ciotka Elżbieta; chrzcimy, gdyż wuj Zbigniew; ślub weźmiemy kościelny, albowiem dziadek Eligiusz. Gdyby komuś powiedzieć kilka lat temu, że podobnym zachowaniem legitymizuje pozycję, którą ma w Polsce Kościół, zrobiłby wielkie oczy. Co ty! – powiedziałby. – Ja chcę zadowolić rodzinę, sam żyję świecko i mi Kościół obojętny.

Tym właśnie była bigoteria: działaniem, które tworzyło dwa równoległe społeczeństwa. W jednym było się nowoczesnym, nie do odróżnienia od Duńczyka czy Irlandczyka. Oglądało się te same filmy, jadło to samo jedzenie, w ten sam sposób spędzało czas. W drugim, często zostawionym w rodzinnych miejscowościach, było się katolickim tradycjonalistą: raz na jakiś czas, wyznaczony kościelnym kalendarzem (Wielkanoc, Boże Narodzenie), przywdziewało się szaty człowieka nie-nowoczesnego.

Jakiś czas temu taka podwójność stała się nie do zniesienia. Miało to dwa skutki.

Pierwszym był konserwatywny zwrot i zwycięstwo PiS-u w 2015 roku. Partia rządząca wygrała, bo przedstawiła nowoczesność jako projekt, który każe się obywatelstwa w społeczeństwie tradycyjnym wstydzić. I oznajmiła: to nic wstydliwego, więcej – to dobre, mądre i piękne, więc w podwójności nie trzeba już żyć.

Skutek pierwszy jest widoczny, drugi – mniej. Polega on zaś na innym zanegowaniu podwójności: wyjściu spod dyktatu wujów – i objawia się w tym, że coraz częściej dzieci się na religię nie posyła, święta kościelne traktuje jako okazję do wakacji, ślub bierze w urzędzie. Ten brak zgody na katolicką bigoterię w prywatnym życiu długo był jednak tożsamy ze zgodą, by panowała ona publicznie: by rosły pomniki Jana Pawła II, otwarcia istotnych instytucji celebrował biskup, by po aborcję na życzenie jeździć na Słowację. Socjologowie opisywali to jako laicyzację społeczeństwa – ale powolną, która zaczyna się w prywatności i dopiero potem rości sobie prawo do bycia publiczną.

A potem przyszedł październikowy czwartek i wszystko się zmieniło.

Dość dwójmyślenia

W protestach, które rozlały się po ulicach i placach Polski, najbardziej podoba mi się hasło: „Wypierdalać!”. Dlaczego? Otóż dlatego, że kończy ono z inną podwójnością: języka.

Dotychczas było tak: mieliśmy jeden język, wysoki, oficjalny, do mówienia o sprawach publicznych, i drugi, przepojony wulgaryzmami, uprawiany w okolicznościach prywatnych. Użycie języka prywatnego w sytuacji publicznej uchodziło za coś niewskazanego (stąd oburzenie na rozmowy w restauracji Sowa i Przyjaciele). Używać języka publicznego oznaczało jednak wdziewać szatę, którą zakładało się, stając się obywatelem tradycjonalistycznym. Czyli: szatę nie swoją, o której kroju i kolorze zadecydował ktoś inny.

Nie idzie mi tu o językowe decorum. Raczej o to, że reguły języka publicznego decydowały o tym, co jest możliwe politycznie. W przypadku aborcji publicznie mówiło się o „usunięciu dziecka”, zamiast „przerwaniu ciąży”, były osoby „za życiem”, a nie „przeciwko wyborowi”. W konsekwencji język publiczny uniemożliwiał otwarcie na nowoczesne kody obyczajowe – które tymczasem swobodnie przeniknęły do polskiej prywatności.

Budowało to myślenie, wedle którego sprawy publiczne znajdują się obok życia zwykłego obywatela, bo żeby o nich sprawczo rozmawiać, trzeba założyć na siebie kaftan cudzego, tradycjonalistycznego, katolickiego języka.

W tej podwójności tkwiło okrucieństwo. Wiele spraw prywatnych – aborcja właśnie, ale też związki partnerskie i inne tematy, które polska debata publiczna z lubością określa mianem „zastępczych” – potrzebuje publicznej sankcji. Moment, gdy „wypierdalać” staje się językiem publicznym, oznacza: nie godzimy się na to, że języki prywatne i publiczne są rozdzielone, a zarazem język publiczny reguluje nasze prywatne sprawy na katolicką modłę.

Sprzeciw, jaki to obudziło, to przykład bigoterii, o której piszę: komentatorzy wyprodukowali elaboraty o tym, jak to niepoczciwie ze strony kobiet, że używają wulgaryzmów. Innymi słowy – zabronili prywatnemu wstępu do publicznego, uznając, że reguły wysokiej, powiązanej z obywatelstwem tradycjonalistycznym polszczyzny wciąż obowiązują.

Poparcie, którym cieszą się protesty – poparcie w Polsce małych i średnich miast, nie tylko metropolii – pokazuje, że z dnia na dzień przestały one obowiązywać. Mnóstwo ludzi przestało mieć ochotę na życie w podwójnym obywatelstwie, w którym to nowoczesne nie jest pełne, bo reguluje je to tradycyjne – gdyż jest ono językiem rozmowy o sprawach publicznych i sankcjonowania najważniejszych tematów prywatności.

Spóźniona rewolucja seksualna

Za jakiś czas socjologowie i historycy odpowiedzą na pytanie, co tę bigoterię spowodowało. Ja sądzę, że wzięła się z tego, że w Polsce w latach 60. nie odbyła się taka rewolucja seksualna, jak na Zachodzie, normalizująca zachowania, które nie mieszczą się w tradycjonalistycznej wyobraźni i tę ostatnią oburzają.

Po pierwsze, nie jest przypadkiem, iż protesty w sprawie aborcji mają miejsce w kilka tygodni po nagonce na osoby LGBT. Bigoteria przedstawia bowiem aborcję jako temat z przestrzeni seksualnej; nowoczesność, za którą są aktualne protesty, jako temat innego rodzaju, z porządku myślenia o ochronie zdrowia. Próba połączenia jednego z drugim przez partię rządzącą i Kościół katolicki zaowocowała sprzeciwem społeczeństwa, które wie już, że się to nie łączy.

Po drugie, nie jest przypadkiem, jak aktywną na protestach grupą są przedstawiciele pokolenia Z, które od bigoterii i obywatelstwa tradycjonalistycznego jest o tyle oddzielone, że – raz: to ich rodzice byli pierwszą generacją, która tłumnie nie posyłała ich na religię; dwa: żyje w rzeczywistości opowieści zachodnich – netflixowych, książkowych, obojętnie – w których rewolucja seksualna już się dokonała. To takie opowieści i zawarta w ich języku nowoczesność są dla nich punktem odniesienia, nie tradycjonalizm języka publiczno-kościelnego.

Po trzecie, nie jest przypadkiem, że protestom przewodzą młode kobiety i że wyrok jako ich zapalnik był w kobiety wymierzony. Kobiety bowiem, jak pokazują badania, są od swoich męskich rówieśników radykalnie mniej tradycjonalistyczne, więc i mniej bigoteryjne – i za sprawą lepszego wykształcenia i większej otwartości intuicyjnie także żyją w społeczeństwie po rewolucji.

Nigdy nie miałem rewolucyjnego temperamentu i protesty omijałem, uznając, że nie są moje lub w moich sprawach. Zjawiwszy się na dwóch, czwartkowym i piątkowym, poczułem jednak to, co jako obywatelowi, nie człowiekowi prywatnemu, zdarza mi się rzadko.

Poczułem się szczęśliwy, bo wiedziałem, że jestem w przestrzeni, w której bigoterii już nie ma.

 

Fotografia ilustrująca wpis: Jacek Walicki, lic. Creative Commons.