Bohdan Korzeniewski. Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe. Domena publiczna

Uniwersytet Warszawski ma kilka własnych legend miejskich. Jedna z nich głosi, że w 1945 roku, po wkroczeniu Armii Czerwonej do miasta, pewien sołdat postanowił wypić zawartość słoja z formaliną znalezionego w budynku dzisiejszego Gmachu Audytoryjnego, w którym niegdyś mieściły się instytuty medyczne. W następstwie tej decyzji zszedł śmiertelnie, po czym został pochowany przez kolegów na miejscu – i po dziś dzień spoczywa gdzieś na obszarze Dziedzińca Głównego stołecznej uczelni.

Wiele osób znających tę historyjkę z przekazów środowiskowych uznaje ją za ciekawą i nieco niesamowitą opowieść, której prawdziwości nie sposób wykazać. Istnieje jednak dokładna, szczegółowa relacja naocznego świadka wydarzenia, które dało jej początek. Świadkiem tym był Bohdan Korzeniewski (1905–1992), postać na ogół kojarzona jako wybitny krytyk, nauczyciel i reżyser teatralny. Jego spektakle na ogół nie są dziś łatwo dostępne – jak często bywa z ulotnymi z natury dziełami sztuk wykonawczych – natomiast można czytać spisane i podyktowane przez niego wspomnienia. A jest to lektura fascynująca.

Korzeniewski był w latach II wojny światowej bibliotekarzem BUW-u, czyli Biblioteki Uniwersyteckiej w Warszawie, która dzięki szeregowi korzystnych zbiegów okoliczności nie została zniszczona w 1944 roku i zbiory znajdujące się w jej budynku (a ściślej – ta ich część, której Niemcy nie wywieźli, o czym dalej) znajdowały się zimą roku 1945 we względnie dobrej kondycji. Po wkroczeniu Rosjan miał spore problemy z czerwonoarmistami, którzy codziennie wchodzili do słabo zabezpieczonego budynku i wyciągali z niego książki celem robienia z nich skrętów albo po prostu dla zabicia czasu. Pewnego dnia – jak opowiada w tekście „Wyzwolenie” opublikowanym pierwotnie w 1986 roku w paryskiej „Kulturze” – woźny uniwersytecki zaalarmował go, że w gmachu medycyny żołnierze piją formalinę, od której się potrują. Po udaniu się na miejsce Korzeniewski zobaczył grupę Rosjan, którzy w milczącym odrętwieniu zasiadali przy dużym stole stojącym w wielkiej pustej sali. Jeden z nich oglądał ze skupieniem trzymaną w ręku mątwę, a inny powoli popijał formalinę ze słoja, w którym mątwa uprzednio tkwiła. Perswazje Polaka nie zrobiły na nich wrażenia, sądzili bowiem, że mają do czynienia ze spirytusem. Następnego dnia Korzeniewski zobaczył, jak pisze, „na lewo od wejścia”, świeżo usypaną mogiłkę pechowego amatora mocnych trunków. Wygląda na to, że jeśli nie został on potem przeniesiony na Cmentarz-Mauzoleum Żołnierzy Radzieckich na Mokotowie, to wciąż leży gdzieś między „starym” BUW-em a Gmachem Audytoryjnym.

Najobszerniejszy tekst zbioru to epicka opowieść o odzyskiwaniu zbiorów BUW-u i innych książnic warszawskich zagrabionych przez gubernatora Franka. Przypomina ona scenariusz wojennego filmu akcji z elementami grozy i groteski. | Paweł Majewski

Opowieść o żołnierzach Armii Czerwonej pijących formalinę i kontemplujących zakonserwowaną w niej mątwę to jedna z dziesiątek historii zgromadzonych w zbiorowym tomie wspomnień Bohdana Korzeniewskiego, który PIW wydał w tym roku w sporym, pięćsetstronicowym woluminie. Te rozproszone dotąd teksty wspomnieniowe czyta się jak dobrą powieść. Rozpoczyna ją cykl szkiców z młodości autora podyktowanych pod koniec lat 80. dla miesięcznika „Znak”. Szkice te opisują w miarę beztroskie „preludium” jego życia, po którym rozpoczyna się właściwa partia wspomnień – i do niej spośród nazw gatunków muzycznych pasuje chyba najlepiej „requiem”.

Składają się na nią najpierw dwa teksty relacjonujące pobyt autora w Auschwitz jesienią 1940 roku i powrót z obozu do Warszawy po tym, jak znajomym udało się go stamtąd wydobyć. Potem idzie relacja o powstaniu warszawskim widzianym z perspektywy Głównego Dziedzińca UW, spisana ze słów autora niemal na gorąco przez Wacława Borowego, oraz wspomniany szkic „Wyzwolenie”. Najobszerniejszy tekst zbioru, o tytule „Książki”, to epicka opowieść Korzeniewskiego o tym, jak w 1945 roku razem z wybitnym sinologiem Witoldem Jabłońskim i kilkoma ludźmi obstawy pojechał do niemieckiej wsi Görbitsch (dziś jest to Garbicz w województwie lubuskim), aby odzyskać zbiory BUW-u i innych książnic warszawskich zagrabione przez gubernatora Franka. Ich przygody wyglądają w tej relacji jak scenariusz wojennego filmu akcji z elementami grozy i groteski. Potem jest jeszcze krótka relacja o przygotowaniach do premiery teatralnej w środku okresu stalinowskiego, które komplikują się, odkąd wychodzi na jaw, że premierę tę mają zamiar zaszczycić swą obecnością najważniejsi towarzysze. Wszystkie te teksty mogą być określone jako „requiem”, ponieważ ich motywem przewodnim jest uwypuklanie przez autora katastrofalnego wpływu II wojny światowej na ciągłość przekazu kulturowego w Polsce.

Motyw książek jest dla Korzeniewskiego kluczowy. To ich losy funkcjonują w jego pamięci jako metonimia destrukcji. | Paweł Majewski

Motyw książek jest dla Korzeniewskiego kluczowy. To ich losy funkcjonują w jego pamięci jako metonimia destrukcji. Książkobójstwo przejmuje autora zgrozą, jak każdego, kto jest zżyty z tymi przedmiotami, od starożytności aż do naszych dni przekazującymi treści naszej kultury, które niegdyś uznawaliśmy za najważniejsze. Opisy niszczenia książek są u Korzeniewskiego niezwykle sugestywne, jak gdyby relacjonował krzywdy dziejące się jego przyjaciołom. A widział tych krzywd, i książkowych, i ludzkich, dużo więcej niż przeciętny człowiek. Może te przeżycia wpłynęły na jego późniejsze nastawienie – jako profesor warszawskiej PWST znany był podobno z wielkiej surowości i apodyktyczności, chociaż jednocześnie wzbudzał szacunek nie mniejszą wiedzą i talentami.

Ciekawie skądinąd byłoby usłyszeć, co powiedziałby Korzeniewski, gdyby mógł zobaczyć resztkę tak zwanego „rusztu” – ażurowej stalowej konstrukcji, która mieściła magazyny dawnego BUW i o której często wzmiankuje we wspomnieniach wojennych – umieszczoną przy wejściu do obecnej siedziby warszawskiej książnicy uczelnianej na Powiślu. Była to konstrukcja na swoje czasy unikatowa, a kiedy stary gmach BUW przechodził radykalną renowację, jej demontaż wywołał ostry spór ówczesnego rektora UW z konserwatorami zabytków. Fragment tej struktury wyeksponowany przy nowym BUW-ie pozostaje zagadkowy dla dużej części jego aktualnych gości, choćby dlatego, że wskutek czyjejś ekscentrycznej decyzji (trudno zgadnąć, czy artystycznej, czy urzędniczej) pomalowano go na kolor różowy, wskutek czego wygląda jak dekoracja do parodii „Ucieczki z Alcatraz”. Ten szczątek uznałby może Korzeniewski za ostateczny symptom kresu własnej formacji.

Korzeniewski parał się pisarstwem okazjonalnie, zwłaszcza w późniejszych latach, kiedy zajęty był głównie dydaktyką i reżyserią. Szkoda, że tak się stało, ponieważ stylistą był pierwszorzędnym, a nadto miał znakomite wyczucie dramaturgii narracyjnej. Na przykład w jego wspomnieniach obozowych znajduje się surrealistyczna scena z nieletnimi synami Rudolfa Hössa, z których starszy brutalnie musztruje młodszego na oczach stojącego na baczność oddziału więźniów, potem zaś wyłania się ojciec, który z czułością chwali postępy swoich pociech w dziedzinie drylu, zanim wyda Häftlingom kolejny absurdalny rozkaz. Ta scena zafascynowała kiedyś Czesława Miłosza. W olbrzymim zasobie świadectw życia w Auschwitz trudno wskazać opis, który tak celnie ukazywałby obecną w nim mieszaninę koszmaru i groteski. Korzeniewski zaś specjalizował się w takich opisach. Wyraźnie przejawiał też gust do naturalizmu, chwilami przechodzącego w turpizm (kiedy wspomina o trupach powstańców leżących przy bramie UW, nie zapomina ani o larwach, które pełzają po ich twarzach, ani o rozpuchniętych genitaliach rozsadzających im spodnie) i do budowania scen na ostrych kontrastach, w których uwidaczniają się silne konflikty społeczne i klasowe, chociaż rzadko kulminują one w aktach przemocy, wyrażając się głównie jako napięcia i spięcia nieustannie podminowujące relacje międzyludzkie.

Obraz świata Europy Środkowej wyłaniający się ze wspomnień Korzeniewskiego przypomina nieco ten, który widać w dziennikach Zygmunta Mycielskiego albo Sandora Máraia. Wszyscy trzej zachowują ten sam nieco wyniosły stoicki spokój. | Paweł Majewski

Inną cechą jego tekstów jest rzadko spotykana precyzja i sugestywność opisu. Korzeniewskiemu wystarczy kilka krótkich zdań, a niekiedy kilka słów, aby przekazać czytelnikowi istotę sytuacji albo czyjegoś charakteru. Wiele spośród opisywanych przez niego scen odznacza się tak wyszukaną dramaturgią sytuacyjną, że trudno uwierzyć, iż właśnie tak rozegrały się w realnym świecie. Niewykluczone, że ich przebieg został w relacji nieco „wyreżyserowany” i miała tu swój udział kreatywna wena literacka. Ale nie ma to większego znaczenia dla obrazu całości. Na przykład scena z synami Hössa podana jest dwukrotnie, w dwóch tekstach, które powstały w wieloletnim odstępie czasu. Można w tych wersjach zaobserwować drobne różnice w opisie szczegółów sytuacyjnych, jednak wymowa całości pozostaje niezmieniona.

Obraz świata Europy Środkowej wyłaniający się ze wspomnień Bohdana Korzeniewskiego przypomina nieco ten, który widać w dziennikach Zygmunta Mycielskiego albo Sandora Máraia. Wszyscy trzej zachowują ten sam nieco wyniosły stoicki spokój połączony z wysoko zintelektualizowanym dystansem do obserwowanych wydarzeń – a były to często wydarzenia dantejskie. Tym, co odróżnia Korzeniewskiego od obu jego znakomitych braci w katastrofie, jest, po pierwsze, większy udział w tej katastrofie (pobyt w Auschwitz i w Warszawie w dniach powstania), po drugie zaś – przy uważnej lekturze można u niego zauważyć dobrze zamaskowaną, ale też nieustannie, choć niejawnie, determinującą szczegóły opowieści pogardę intelektualisty o szlacheckich korzeniach wobec „prostaków”, którzy na jego oczach przechwytują stery cywilizacji, najpierw pod postacią butnych, brutalnych nazistów, potem zaś jako nasłani ze wschodu reprezentanci nowej władzy ludowej. Mycielski i Márai są pod tym względem bardziej powściągliwi. U Korzeniewskiego słowo „prostak” pada natomiast dość często i jest czymś więcej niż względnie obojętnym określeniem osoby mało wyrobionej umysłowo i towarzysko. Właśnie z powodu „prostaków” kontrast między wspomnieniami autora z lat młodości a całą resztą tego tomu jest tak radykalny.

Z tej fascynującej (choć nie zawsze w pozytywnym znaczeniu) książki chciałoby się cytować całe akapity. Ograniczę się tylko do jednego. W trakcie swoich młodzieńczych wojaży po Europie Korzeniewski przejeżdżał przez Berlin – a był to rok 1933. Jak opowiada, po wyjściu z pociągu został porwany przez tłum i dotarł aż do trybuny formującego się właśnie Parteitagu. Wysłuchał i obejrzał najpierw Goebbelsa, potem zaś…

„nagle z tego tłumu, z tego wrzasku, z tych fanfar wyszedł w otoczeniu kilku ludzi Hitler. […] Stał, patrzył władczym wzrokiem na otoczenie, na tłumy zamarłe w podziwie i zachwycie, podniósł rękę i zaryczał. To trudno opowiedzieć… zwierzę – i tłumy odpowiedziały rykiem. I zaczął się nieprzytomny zupełnie ryk, z wyrzucaniem rąk, z wrzaskiem […]. Trwało to dobre pół godziny, niczego się nie rozumiało prócz niewyobrażalnego entuzjazmu tłumów. Dokonywał się akt zbiorowego opętania, robiło to przerażające wrażenie, zapowiadało zbrodnię dokonaną w upojeniu.” [s. 84–85]

Do tego opisu warto dodać cytat z dziennika Zofii Nałkowskiej, wpis z 4 października 1935 roku, zdumiewająco podobny w wymowie, choć z nieco odmienną puentą:

„Wczoraj wkroczenie wojsk włoskich do Abisynii. W radio wieczorem powtórzona przedwczorajsza mowa Mussoliniego. […] Krzyk oratora jest zupełnie zwierzęcy, można rozeznać słowa: vittoria, eroi, giustizia. W przerwach odpowiada chór – radosny wrzask tłuszczy. Słyszy się, nie dowierzając. Idzie z tego naga groza, demonizm mięsa i krwi, jakaś czerwona biologia, obłęd. A przecież nie ulega wątpliwości, że ten obłęd jest symulowany.” [„Dzienniki”, t. 4, cz. 2, s. 28]

W latach 30. XX wieku coś nadchodziło z trybalnym, animalnym rykiem, częściowo animowanym, częściowo spontanicznym. Na przełomie pierwszej dekady i lat 20. XXI wieku coś nadchodzi, bełkocząc milionami pełnych frustracji i jadu półgłosów, sączących się z ekranów dużych i małych, dniami i nocami, częściowo spontanicznych, częściowo animowanych.

 

Książka:

Bohdan Korzeniewski, „Było, minęło… Wspomnienia”, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2020.